tytuł: "Cold Harbour"
autor: Jack Higgins
przełożył: Piotr Maksymowicz
tekst wklepał: yxpodols@interia.pl
korekty dokonał: dunder@poczta.fm
- Wydawnictwo "Amber"
- Redakcja - WOJCIECH ŁYSEK
- Copyryght® 1990 by Jack Higgins
by Allrightsreseryed
- ISBN 83-7169-243-9
* * *
Rozdział 1
W świetle księżyca widać było ciała, niektóre w kamizelkach ratunkowych, inne bez. W oddali morze stało w płomieniach palącej się ropy. Gdy Martin Hare uniósł się na grzbiecie fali, ujrzał to, co pozostało z niszczyciela, którego dziób był już pod wodą. Rozległa się głucha eksplozja, rufa uniosła się i okręt zaczął tonąć. Pozostając na powierzchni dzięki swojej kamizelce, Hare spłynął po drugiej stronie fali, a gdy nadpłynęła następna, niemal zemdlał krztusząc się, próbując zaczerpnąć powietrza i czując potworny ból od szrapnela tkwiącego w piersi.
W cieśninie między wyspami morze płynęło bardzo szybko, co najmniej sześć lub siedem węzłów. Wydawało się, że całkiem go ogarnęło, unosząc z niewiarygodną prędkością, zostawiając w tyle krzyki umierających. Ponownie fala uniosła go wyżej, skąd po chwili runął w dół i, oślepiony solą, z dużą siłą wyrżnął w tratwę ratunkową.
Chwycił za jeden z linowych uchwytów i spojrzał w górę.
Siedział tam w kucki mężczyzna, japoński oficer w mundurze. Hare zauważył, że jego stopy .były bose. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie i Hare spróbował podciągnąć się. Ale nie miał w sobie dość siły.
Bez słowa Japończyk podczołgał się, złapał go za kamizelkę i wciągnął na tratwę. W tej samej chwili tratwa pochwycona przez wir zakręciła się gwałtownie i Japończyk wpadł głową do morza. Po kilku sekundach jego widoczna w świetle księżyca twarz była już oddalona o dziesięć metrów. Zaczął płynąć w kierunku tratwy, gdy nagle Hare ujrzał płetwę rekina tnącą białą pianę fal. Japończyk nie wydał nawet krzyku, po prostu wyrzucił ramiona w górę i zniknął. Za to Hare wrzasnął przeraźliwie, gdy, tak jak zawsze potem, usiadł gwałtownie na łóżku. Dyżur pełniła siostra McPherson, twarda, rzeczowa, pięćdziesięcioletnia wdowa, której dwaj synowie służący w marines walczyli w rejonie wysp. Weszła do środka i stała z rękami na biodrach patrząc na niego. - Znowu zły sen?
Hare spuścił nogi na podłogę i sięgnął po szlafrok.
- Tak. Który lekarz jest dzisiaj?
- Komandor Lawrence, ale on panu nie pomoże. Następne
dwie tabletki i pośpi pan jeszcze tak, jak pan już przespał całe popołudnie. - Która godzina?
- Siódma. Niech pan weźmie prysznic, a ja przygotuję panu ten ładny nowy mundur. Może pan zejść na kolację. Dobrze to panu zrobi. - Nie wydaje mi się.
Spojrzał w lustro i przebiegł palcami po niesfornych włosach przyprószonych siwizną, która u czterdziestosześciolatka nie jest już niczym niezwykłym. Twarz była dość przystojna, tylko blada po miesiącach hospitalizacji. I jedynie z pozbawionych wszelkiego wyrazu oczu emanował upadek nadziei. Otworzył szufladę w szafce przy łóżku, odszukał zapalniczkę oraz paczkę papierosów i zapalił. Kaszlał już, gdy podchodził do otwartego okna i spojrzał przez balkon na ogród. - Wspaniale - powiedziała. - Zostało tylko jedno dobre
płuco, więc próbuje pan dokończyć to, co zaczęli Japończycy. - Przy łóżku stał termos z kawą. Nalała trochę do filiżanki i podała mu. - Czas zacząć znowu żyć, komandorze. Jak to mówią w filmach z Hollywood, dla pana wojna skończyła
się. Nie powinien pan był w ogóle zaczynać. To zabawa dla młodych. - Więc co mam robić? - Pociągnął łyk kawy.
- Niech pan wraca do Harvardu, profesorze - uśmiechnęła
się. - Studenci będą pana uwielbiać. Wszystkie te medale. "Niech pan nie zapomni włożyć munduru pierwszego dnia. Uśmiechnął się wbrew sobie, ale tylko na moment.
- Z Bożą pomocą, Maddie, ale myślę, że nie mógłbym wrócić. Wiem, że nie zapomnę tej wojny. - I wojna nie zapomni pana, kochany.
- Wiem, że nie zapomnę tej wojny.
- Wiem. Ta rzeźnia przy Tugulu wykończyła mnie. Wydaje
się, że odebrała mi chęć do wszystkiego.
- Cóż, jest pan dorosłym człowiekiem. Jeśli chce pan przesiadywać w tym pokoju i powoli umierać, to pańska sprawa. -Podeszła do drzwi, otworzyła je i odwróciła się. - Radzę tylko, żeby pan się uczesał i doprowadził do porządku. Ma pan gościa. - Gościa? - Uniósł brwi.
- Tak. Teraz jest z nim komandor Lawrence. Nie wiedziałam, że ma pan jakieś związki z Brytyjczykami. - O czym pani mówi? - spytał zdumiony.
- O pańskim gościu. Najwyższa klasa. Generał brygady
Munro z Armii Brytyjskiej, chociaż nikt by nie pomyślał. Nie nosi nawet munduru. Wyszła zamykając drzwi. Hare stał tak przez chwilę, po czym popędził do łazienki i odkręcił prysznic. Generał brygady Dougal Munro miał sześćdziesiąt pięć lat
i białe włosy, był ujmująco brzydki w źle leżącym garniturze z donegalskiego tweedu. Nosił okulary w stalowej oprawce, zupełnie nie licujące z jego rangą w Armii Brytyjskiej. - Ale muszę wiedzieć, doktorze, czy jest w pełni sił? - odezwał się Munro. Lawrence miał na mundurze biały, chirurgiczny kitel.
- Ma pan na myśli fizycznie? - Otworzył leżącą przed nim
teczkę. - Ma czterdzieści sześć lat, generale. Złapał trzy odłamki w lewe płuco i spędził sześć dni na tratwie. To cud, że jest wśród nas. - Tak, rozumiem - powiedział Munro.
- Oto człowiek, który był profesorem w Haryardzie. Wszyscy wiedzieli, że jest oficerem rezerwy marynarki wojennej, a ponieważ był znanym żeglarzem mającym kontakty we właściwych miejscach, dostał się na kutry torpedowe w wieku czterdziestu sześciu lat, gdy zaczęła się wojna. - Przejrzał kilka stron. - Każdy akwen wojenny na Pacyfiku. Komandor porucznik, i te medale. - Wzruszył ramionami. - Jest tu wszystko, z dwoma Krzyżami Marynarki Wojennej włącznie, a potem ta ostatnia historia w Tugulu. Japoński niszczyciel niemal zmiótł jego łajbę z powierzchni morza, więc staranował go i odpalił ładunek wybuchowy. Powinien był umrzeć. - Jak słyszałem, prawie wszyscy zginęli - zauważył Munro. Lawrence zamknął teczkę. - Wie pan, dlaczego nie dostał Medalu Honorowego? Bo
polecił go generał MacArthur, a marynarka nie lubi ingerencji armii lądowej. - Rozumiem, że pan nie jest zawodowym oficerem marynarki? - spytał Munro. - Prędzej służyłbym diabłu.
- To dobrze. Ja też nie jestem z regularnej armii lądowej, więc bez owijania w bawełnę. Czy jest zdrowy? - Fizycznie, tak. Chociaż sądzę, że to ujęło mu dziesięć lat życia. Komisja lekarska zaleciła, by nie wracał do służby na morzu. Ze względu na wiek i stan zdrowia ma teraz możliwość powrotu do cywila. - Rozumiem. - Munro postukał się w czoło. - A tutaj?
- W głowie? - Lawrence wzruszył ramionami. - Któż to
wie. Z pewnością cierpiał na reaktywną depresję, ale to mija. Sypia źle, rzadko opuszcza swój pokój i sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, co ze sobą począć. - Czy jest w stanie opuścić szpital?
- Oczywiście. Już od paru tygodni. Naturalnie na podstawie odpowiedniego upoważnienia. - Mam takie.
Munro wyciągnął z kieszeni list, rozłożył go i podał. Lawrence przeczytał i cicho gwizdnął. - Jezu, to aż tak ważne?
- Zgadza się. - Munro schował list do kieszeni, podniósł
swój płaszcz i parasol.
- Na Boga, wy chcecie wysłać go z powrotem - powiedział Lawrence. Munro uśmiechnął się łagodnie i otworzył drzwi. - Jeśli można, chciałbym się z nim teraz zobaczyć, komandorze. Munro spoglądał z balkonu przez ogród na światła miasta w zapadającym zmroku. - Waszyngton jest bardzo ładny o tej porze roku. - Odwrócił się i wyciągnął rękę. - Munro. Dougal Munro. - Generał brygady? - spytał Hare.
- Tak jest. Hare miał na sobie luźne spodnie i koszulę z wycięciem na szyi, jego twarz była jeszcze wilgotna po natrysku. - Proszę mi wybaczyć, generale, ale jest pan najbardziej niewojskowie wyglądającym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. - Bogu niech będą dzięki - powiedział Munro. - Do 1939 roku byłem egiptologiem w Oksfordzie, członkiem College of Ali Souls. Mój stopień miał dać mi, powiedzmy, pełnomocnictwa w pewnych departamentach. Hare zmarszczył czoło. - Chwileczkę. Czy to nie pachnie wywiadem?
- Oczywiście, tak. Czy słyszał pan o DOS, komandorze?
- Dowództwo Operacji Specjalnych - powiedział Hare. Czy wy nie wysyłacie agentów do okupowanej Francji i tym podobne? - Zgadza się. Byliśmy poprzednikami waszego DSS i miło mi oznajmić, że teraz ściśle ze sobą współpracujemy. Ja jestem szefem Wydziału D w DOS, lepiej znanego jako wydział od brudnej roboty. - A czego, u licha, chcielibyście ode mnie? - zapytał Hare. - Pan był profesorem literatury niemieckiej w Harvardzie, czy mam rację? - I co z tego?
- Pańska matka była Niemką. Jako chłopiec spędził pan wiele czasu z jej rodzicami w tamtym kraju. Zrobił pan nawet dyplom na Uniwersytecie Drezdeńskim. - Więc?
- Więc mówi pan płynnie tym językiem, przynajmniej tak poinformował mnie wywiad waszej marynarki, nieźle zna pan także francuski. Hare uniósł brwi. - Co też próbuje mi pan powiedzieć? Chce mnie pan zwerbować jako szpiega, czy co? - Bynajmniej - odpowiedział Munro. - Widzi pan, komandorze, jest pan naprawdę dość wyjątkowy. Nie chodzi tylko o pańską znajomość niemieckiego. Co czyni pana interesującym, to fakt, że jest pan oficerem marynarki z dużym doświadczeniem na łodziach torpedowych, który do tego płynnie mówi po niemiecku. - Niech pan mi lepiej wszystko wyjaśni.
- Dobrze. - Munro usiadł. - Służył pan na kutrach torpedowych w Drugiej Eskadrze na Wyspach Salomona, prawda? - Tak.
- Cóż, to tajna informacja, ale mogę panu powiedzieć, że na pilne wezwanie Departamentu Służb Strategicznych wasi ludzie mają być przerzuceni w rejon kanału La Manche w celu lądowania i zabrania agentów z wybrzeża Francji. - I potrzebujecie mnie do tego? - zdumiał się Hare. Zwariowaliście. Ja osiadłem już na stałym lądzie. Chryste, oni chcą przecież, żebym wycofał się ze służby ze względu na stan zdrowia. - Proszę mnie wysłuchać - powiedział Munro. - W kanale La Manche brytyjskie kutry torpedowe mają ciężkie życie ze swoimi niemieckimi odpowiednikami. - To, co Niemcy nazywają Schnellboot - powiedział Hare. - Szybki kuter. To właściwa nazwa. - Tak. My z innej przyczyny nazywamy je kutrami E. Tak jak pan mówi są szybkie, cholernie szybkie. Od początku wojny próbowaliśmy zdobyć jeden z nich i z radością mogę powiedzieć, że w końcu w zeszłym miesiącu odnieśliśmy sukces. - Pan żartuje - powiedział zdumiony Hare.
- Przekona się pan, że nigdy tego nie robię, komandorze - odpowiedział Munro. - To jeden z serii S.80. W czasie nocnego patrolu w pobliżu Devon miał problem z silnikiem. Gdy o świcie pojawił się jeden z naszych niszczycieli, załoga opuściła pokład. Oczywiście przed zejściem kapitan nastawił ładunek wybuchowy, aby wyrwać dziurę w dnie. Niestety dla niego ładunek okazał się niewypałem. Przesłuchanie operatora radiostacji wykazało, iż w swoim ostatnim meldunku do bazy w Cherbourgu podali, że zatapiają kuter. To znaczy, że mamy ich kuter, a Kriegsmarine o tym nie wie. - Uśmiechnął się. - Rozumie pan, co mam na myśli? - Nie jestem pewien.
- Komandorze Hare, jest w Kornwalii mała rybacka wioska o nazwie Cold Harbour. Dwadzieścia czy trzydzieści chatek i dworek. Znajduje się w strefie obronnej, więc mieszkańcy wyprowadzili się dawno temu. Mój wydział używa jej do, powiedzmy, celów specjalnych. Operuję stamtąd dwoma samolotami, niemieckimi samolotami. Stork i bombowiec nocny Ju-88S. Ciągle mają znaki rozpoznawcze Luftwaffe, a człowiek, który na nich lata, chociaż jest dzielnym pilotem RAFu, nosi mundur Luftwafe. - I pan chce zrobić to samo z tym kutrem E? - spytał Hare. - Właśnie. I w tym miejscu zaczyna się pańska rola. Przecież łódź Kriegsmarine potrzebuje załogi kriegsmarine. - Co jest sprzeczne z regułami wojny w wystarczającym stopniu, aby taką schwytaną załogę postawić przed plutonem egzekucyjnym - zauważył Hare. - Wiem. Tak jak raz powiedział wasz generał Sherman, wojna jest piekłem. - Munro wstał, trąc dłonie. - Boże, możliwości są nieograniczone. Powiem panu, i to także jest tajne, że wszystkie informacje przekazywane przez wojskowy i morski wywiad niemiecki są kodowane na maszynach Enigma, urządzeniu, które Niemcy uważają za nie do złamania. Niestety dla nich, mamy program zwany Ultra, któremu udało się rozpracować ten system. Niech pan pomyśli o informacjach, jakie można uzyskać od Kriegsmarine. Sygnały rozpoznawcze, kody na dany dzień dające wstęp do portów. - To szaleństwo - powiedział Hare. - Potrzebowalibyście załogi. - S.80 ma zwykle szesnastu ludzi na pokładzie. Moi przyjaciele w Administracji uważają, że można by dać radę w dziesięciu, łącznie z panem. Ponieważ jest to wspólne przedsięwzięcie, wasi i nasi poszukują odpowiedniego personelu. Mam już dla was doskonałego mechanika. Niemiecki Żyd, uciekinier, który pracował w fabryce DaimleraBenza. Tam produkują silniki do tych kutrów. Nastąpiło krótkie milczenie. Hare odwrócił się i spojrzał ponad ogrodem na miasto. Było już zupełnie ciemno i zadrżał, bez żadnej przyczyny przypominając sobie Tugulu. Trzęsącą się ręką sięgnął po papierosa. Odwrócił się i wyciągnął ją w stronę Munro. - Niech pan patrzy. Wie pan dlaczego? Bo się boję.
- Tak jak i ja, gdy leciałem tu tym cholernym bombowcem - powiedział Munro. - To samo będzie w czasie powrotu dziś wieczorem, chociaż tym razem dają nam Latającą Fortecę. Wydaje mi się, że jest tam trochę więcej miejsca. - Nie - szorstko odpowiedział Hare. - Nie zrobię tego.
- Ależ zrobi pan, komandorze - odparł Munro. - Czy mam powiedzieć panu dlaczego? Ponieważ nic innego nie może pan zrobić. Oczywiście nie może pan wrócić do Harvardu. Z powrotem w klasie po tym co pan przeszedł? Powiem panu coś o panu samym, ponieważ jedziemy na jednym wózku. Jesteśmy ludźmi, którzy przeżyli większość swego życia jako śmietanka społeczeństwa. To jakby z zasłyszanej gdzieś historyjki. Wszystko według książki, a nagle przyszła wojna i wie pan co, przyjacielu? Rozkoszowaliśmy się każdą jej chwilą. - Niech pan idzie do diabła - odrzekł Martin Hare.
- To bardzo prawdopodobne.
- Co będzie, jeśli odmówię?
- Do licha - Munro wyjął list z wewnętrznej kieszeni. Wydaje mi się, że rozpozna pan podpis na dole jako należący do Głównodowodzącego Amerykańskich Sił Zbrojnych. - Dobry Boże - Hare patrzył osłupiały na podpis.
- Tak, chciałby z nami porozmawiać przed naszym wyjazdem. Można to nazwać wystąpieniem dowódcy, więc niech pan będzie tak dobry i włoży swój mundur. Musimy się spieszyć. Limuzyna zatrzymała się przy zachodnim wejściu do Białego Domu, gdzie Munro pokazał swoją przepustkę pełniącemu nocną służbę agentowi kontrwywiadu. Czekali, podczas gdy posłano po adiutanta. Zjawił się po chwili; był to młody oficer marynarki w nieskazitelnym mundurze. - Panie generale - powiedział do Munro, a następnie zwrócił się w stronę Martina Hare'a i zasalutował w sposób znany tylko mieszkańcom Annapolis. - To wielki zaszczyt poznać pana, sir. Hare, lekko zakłopotany, oddał honory. - Panowie, proszę za mną - powiedział młodzieniec. - Pan prezydent czeka. W Gabinecie Owalnym panował półmrok, jako że za jedyne źródło światła służyła lampa stojąca na pokrytym papierami biurku. Prezydent Roosevelt siedział przy oknie w swoim fotelu na kółkach i wyglądał na zewnątrz. W ciemności jarzył się tylko papieros w jego ulubionej, długiej cygarniczce. - A, jest pan, generale. - Roosevelt obrócił się w fotelu. - Dobry wieczór, panie prezydencie.
- A to jest komandor porucznik Hare? - Wyciągnął dłoń. - Przynosi pan zaszczyt swojemu krajowi. Jako pański prezydent dziękuję panu. Ta akcja w Tugulu to był wspaniały wyczyn. - Zatapiając ten niszczyciel, zginęli ludzie lepsi ode mnie, panie prezydencie. - Wiem o tym, synu. - Roosevelt trzymał rękę Hare'a w obu swoich dłoniach. - Ludzie lepsi od pana i ode mnie umierają każdego dnia, ale musimy naciskać coraz mocniej i robić co tylko możemy. - Sięgnął po kolejnego papierosa i włożył go do lufki. - Generał wtajemniczył pana w sprawę Cold Harbour? Czy podoba się panu ten pomysł? Hare spojrzał na Munro. - To interesująca propozycja, panie prezydencie - odpowiedział po krótkim wahaniu. Roosevelt przechylił do tyłu głowę i zaśmiał się. - Ładnie pan to ujął. - Podjechał fotelem do biurka i za wrócił. - Czy zdaje pan sobie sprawę, że noszenie munduru wroga jest wbrew zasadom konwencji genewskiej? - Tak jest, panie prezydencie.
- Proszę mnie poprawić, jeśli popełnię historyczny błąd, generale - podjął Roosevelt, wpatrując się w sufit. - Czy nie jest faktem, że w czasie wojen napoleońskich okręty marynarki brytyjskiej atakowały niekiedy pod francuską banderą? - To prawda, panie prezydencie. Były to zwykle okręty francuskie zdobyte na wojnie i wcielone do naszej marynarki. - A więc jest precedens dla tego typu działań jako ruse de guerre"! - zauważył Roosevelt. - Z całą pewnością, panie prezydencie.
- Warto zwrócić uwagę, że w takich akcjach Brytyjczycy mieli zwyczaj wywieszać swoją własną banderę tuż przed początkiem bitwy - rzekł Hare. - Podoba mi się to - Roosevelt skinął głową. - To ja rozumiem. Jeśli żołnierz ma zginąć, powinno to nastąpić pod jego własnym sztandarem. - Uniósł wzrok na Hare'a. - Bezpośredni rozkaz od pańskiego głównodowodzącego. Na pokładzie tego kutra E zawsze będzie pan miał flagę Stanów Zjednoczonych i jeśli nadejdzie dzień, kiedy nastąpi bitwa z waszym udziałem, wciągnie pan tę flagę w miejsce bandery Kriegsmarine. Czy pan zrozumiał? - Dokładnie, panie prezydencie. Roosevelt ponownie wyciągnął rękę. - To dobrze. Pozostaje mi życzyć panom szczęśliwej drogi. Obaj wymienili z nim uściski dłoni, gdy, jakby za sprawą jakichś czarów, z cienia wynurzył się młody porucznik i wyprowadził ich z gabinetu. - Niezwykły człowiek - odezwał się Hare, gdy limuzyna skręcała w Constitutional Avenue. - To najmniej adekwatne określenie sezonu - powiedział Munro. - To, co on i Churchill wspólnie osiągnęli, jest niewiarygodne. - Westchnął. - Ciekaw jestem, ile czasu minie, zanim powstaną książki dowodzące, jak mało w istocie znaczyli. - Drugorzędni uczeni próbujący zrobić karierę? - spytał Hare. - Tacy jak my? - Właśnie. - Munro spojrzał na oświetlone ulice. - Będzie mi brak tego miasta. Niech pan się przygotuje na kulturowy szok, gdy dolecimy do Londynu. Nie tylko zaciemnienie, ale i Luftwaffe znowu próbująca nocnych nalotów. Hare usiadł wygodniej na swoim miejscu, zamykając oczy nie ze zmęczenia, ale z nagłego przypływu radości. To było jakby przez długi czas mocno spał, a teraz znowu obudził się. Fabrycznie nowa Latająca Forteca leciała, aby dołączyć do 8 Amerykańskiej Armii Powietrznej w Wielkiej Brytanii. Załoga postarała się, aby Munro i Hare mieli wszelkie wygody, zaopatrując ich w wojskowe koce, poduszki i dwa termosy. Hare otworzył jeden z nich, gdy przecinali linię brzegową Nowej Anglii i wznosili się nad ocean. - Kawy?
- Nie, dziękuję. - Munro włożył sobie poduszkę pod głowę i podciągnął koc. - Uznaję tylko herbatę. - Cóż, każdy ma swoje upodobania - powiedział Hare. Pociągnął nieco parzącej kawy, gdy Munro chrząknął. - Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Zapomniałem powiedzieć panu, że w obliczu szczególnych okoliczności wasza Marynarka Wojenna zdecydowała awansować pana. - Na pełnego komandora? - spytał zaskoczony Hare.
- Nie. W rzeczy samej na stopień Fregattenkapitdna - od powiedział Munro, naciągnął koc na ramiona i poszedł spać. Rozdział 2
Gdy Craig Osbourne dotarł na skraj St Maurice, rozległa się salwa z karabinów i gawrony siedzące na bukach przed kościołem, gniewnie kracząc, poderwały się ciemną chmurą w powietrze. Siedział za kierownicą kubelwagena, odpowiednika jeepa w armii niemieckiej, pojazdu ogólnego zastosowania, który nadawał się na każde warunki. Zaparkował go przy zadaszonej furtce cmentarnej i wysiadł. Prezentował się znakomicie w szarym polowym mundurze Standartenfiihrera WaffenSS. Mżył deszcz, więc wziął z tylnego siedzenia czarny, skórzany płaszcz, narzucił go na ramiona i podszedł do żandarma, który stał obserwując wydarzenia na placu. Była tam nie więcej niż garstka mieszkańców, pluton egzekucyjny SS i dwóch więźniów bez cienia nadziei czekających z rękami związanymi na plecach. Trzeci z nich leżał twarzą do ziemi na bruku przy ścianie. Podczas gdy Osbourne patrzył, pojawił się starszy oficer w długim płaszczu ze srebrzystoszarymi wyłogami, zastrzeżonymi dla generałów SS. Wyciągnął pistolet z pochwy i strzelił w tył głowy leżącego mężczyzny. - To generał Dietrich, prawda? - spytał Osbourne doskonałą francuszczyzną. Żandarm, który nie zauważył jego nadejścia, odpowiedział automatycznie: - Tak, on lubi ich wykańczać osobiście. - Odwrócił się nieco i spojrzawszy na mundur, skoczył na baczność. - Przepraszam, panie pułkowniku, nie miałem nic złego na myśli. - W porządku. W końcu jesteśmy rodakami. - Craig uniósł swój lewy rękaw i żandarm zobaczył naszyty na nim emblemat francuskiej brygady Charlemagne WaffenSS. - Zapal sobie. ., Wyciągnął srebrną papierośnicę. Żandarm poczęstował się. Cokolwiek myślał o swoim rodaku służącym wrogowi, z kamienną twarzą zatrzymał to dla siebie. - Często to się zdarza? - spytał Osboume, podając mu ogień. Żandarm zawahał się i Osboume zachęcająco skinął głową. - Powiedz, chłopie, to, co myślisz. Możesz nie aprobować tego, co robię, ale przecież obaj jesteśmy Francuzami. - Dwa albo trzy razy w tygodniu i w innych miejscach. To rzeźnik. - Na jego twarzy pojawiła się cała frustracja i gniew. Jeden z dwu oczekujących mężczyzn został postawiony pod ścianą; padła komenda i rozległa się kolejna salwa. - Odmawia im ostatniej posługi. Zauważył pan, pułkowniku? Żadnego księdza, a kiedy wszystko jest skończone, przychodzi tu jak dobry katolik na spowiedź do ojca Pawła, a potem na obfity obiad do knajpy po drugiej stronie placu. - Tak, słyszałem o tym - odpowiedział Osboume. Odwrócił się i skierował w stronę kościoła. Żandarm patrzył z namysłem jak odchodzi, zaraz jednak odwrócił się, aby obserwować to, co dzieje się na placu, gdy Dietrich z pistoletem w ręce znowu wystąpił naprzód. Craig Osboume poszedł ścieżką przez cmentarz, otworzył wielkie, dębowe drzwi kościoła i wszedł do środka. Panował tam mrok, i nieco światła wpadało jedynie przez witraże w starodawnych oknach. Przy ołtarzu migotały świece i czuć było zapach kadzidła. Gdy Osboume podszedł bliżej, otworzyły się drzwi zakrystii, przez które wyszedł stary ksiądz o siwych włosach. Ubrany był w albę, a z ramion zwisała mu fioletowa stuła. Zaskoczony, zatrzymał się nagle. ' - Czy mogę w czymś pomóc? - Być może. Wróćmy do zakrystii, ojcze.
- Nie teraz, pułkowniku, teraz muszę wysłuchać spowiedzi - zmarszczył brwi ksiądz. Osboume spojrzał przez pusty kościół na konfesjonały. - Niezbyt wielu wiernych, ojcze, ale trudno się dziwić, skoro ma tu przyjść ten rzeźnik Dietrich. - Zdecydowanie położył rękę na piersi księdza. - Proszę do środka. - Kim pan jest? - Zdezorientowany ksiądz wycofał się do zakrystii. Osbourne popchnął go na drewniane krzesło obok biurka i z kieszeni płaszcza wyjął sznur. - Im mniej ksiądz wie, tym lepiej. Powiedzmy, że rzeczy nie zawsze mają się tak, jak z pozoru wyglądają. Teraz ręce na plecy. - Mocno związał nadgarstki staruszka. - Niech ksiądz zrozumie, daję księdzu uwolnienie od winy i kary. Żadnego związku z tym, co tu się wydarzy. Czyste konto u naszych niemieckich przyjaciół. - Wyciągnął chustkę. - Nie wiem, co chcesz uczynić, synu, ale to jest dom Boży - odezwał się ksiądz. - Tak, podoba mi się myśl, że wymierzę boską sprawiedliwość - rzekł Craig Osbourne i zakneblował go chustką. Zostawił starca w zakrystii, zamknął drzwi, przeszedł do konfesjonałów i, włączywszy malutką lampkę nad jednym z nich, wszedł do środka. Wyjął swojego walthera, przykręcił tłumik i przez wąską szparę w drzwiczkach obserwował główne wejście. Po chwili z kruchty wyszedł Dietrich w towarzystwie młodego kapitana SS. Stanęli na moment rozmawiając, po czym kapitan opuścił kościół, a Dietrich ruszył przejściem między ławami rozpinając płaszcz. Zdejmując czapkę zatrzymał się i, wszedłszy do drugiego konfesjonału, usiadł. Osbourne przekręcił kontakt i włączył małą żarówkę, która oświetlając Niemca jemu samemu pozwoliła pozostać w ciemności. - Dzień dobry, ojcze - odezwał się Dietrich łamanym francuskim. - Pobłogosław mnie, bo zgrzeszyłem. - To prawda, ty bandyto - odpowiedział Craig Osbourne i, wysunąwszy walthera przez cienką kratkę, strzelił mu między oczy. W chwili gdy wychodził z konfesjonału, otworzyły się drzwi kościoła i do wnętrza zajrzał młody kapitan SS. Zobaczył, jak Osbourne stoi nad leżącym twarzą do ziemi generałem, którego głowa była mokrą plamą krwi i mózgu. Oficer wyszarpnął pistolet i oddał dwa ogłuszające w tych starych murach strzały. Osbourne odpowiedział ogniem i, powaliwszy go trafieniem w pierś na jedną z ław, pobiegł do wyjścia. Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył zaparkowany przy bramie samochód Dietricha, podczas gdy jego 18 kubelwagen stał nieco dalej. Było zbyt późno, aby do niego dobiec, bowiem zaalarmowana odgłosem palby drużyna SS biegła już z bronią gotową do strzału. Osbourne zawrócił, przebiegł przez kościół i, wydostawszy się tylnymi drzwiami przy zakrystii, popędził po grobach przez cmentarz, następnie przeskoczył niski kamienny mur i ruszył ku lasowi na szczycie wzgórza. Kiedy był w połowie drogi, zaczęli strzelać, rzucił się więc dzikim zygzakiem do przodu i był już niemal w lesie, gdy kula przeszyła mu ramię tak, że aż przyklęknął na jedno kolano. Po sekundzie ruszył sprintem dalej po zboczu. W chwilę później był już między drzewami. Zasłaniając rękami twarz przed zwisającymi gałęziami, biegł na oślep dalej, chociaż na dobrą sprawę wcale nie wiedział dokąd. Nie miał środka transportu, a zatem i możliwości dotarcia na miejsce spotkania z lysanderem. Ale przynajmniej Dietrich już nie żył, chociaż resztę, jak to mawiali w DOS, Osbourne spartaczył. Poniżej przez dolinę biegła droga, a za nią znajdował się kolejny las. Ruszył prześlizgując się między drzewami, gdy nagle wylądował w rowie. Podniósłszy się zaczął przechodzić na drugą stronę, kiedy, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, ujrzał, jak zza zakrętu wynurza się i zatrzymuje wielki rollsroyce. Renę Dissard, z czarną przepaską na jednym oku i w szoferskim uniformie, siedział za kierownicą. AnnaMaria otworzyła tylne drzwi i wyjrzała. - Znowu bawisz się w bohatera, Craig? Ty się chyba nigdy nie zmienisz, co? Na Boga, wsiadaj prędzej i wynośmy się stąd. Gdy rolls ruszył, wskazał głową na przesiąknięty krwią rękaw jego munduru. - Mocno?
- Chyba nie. - Osbourne wepchnął do środka chusteczkę. Co wy, u diabła, tutaj robicie? - Skontaktował się z nami Grand Pierre. Jak zwykle w postaci głosu przez telefon. Ciągle nie miałam okazji go poznać. - A ja tak - odpowiedział Craig. - Przygotuj się na mały szok, gdy nadejdzie twój dzień. - Naprawdę? Powiedział, że spotkanie z lysanderem zostało odwołane. Jak podali spece od meteorologii, znad Atlantyku nadciąga gęsta mgła i ulewa. Miałam zaczekać na farmie i powiedzieć ci o tym, ale ogarnęły mnie jakieś złe przeczucia. Zdecydowałam się przyjechać i obserwować twoją akcję. Byliśmy na drugim końcu miasteczka, w pobliżu stacji. Usłyszeliśmy strzelaninę i zobaczyliśmy, jak biegniesz na wzgórze. - Moje szczęście - odrzekł Osbourne.
- Tak, zwłaszcza że to wszystko nie powinno mnie było wcale obchodzić. W każdym razie Renę powiedział, że będziesz uciekać właśnie tędy. Zapaliła papierosa i założyła jedną odzianą w jedwab nogę na drugą. Była jak zwykle elegancka, w czarnej garsonce i białej, jedwabnej bluzce, z przypiętą pod szyją diamentową broszą. Jej czarne włosy, na czole przycięte w grzywkę, podwijały się z obu stron, jakby obejmując wystające kości policzkowe i mocno zarysowany podbródek. - Na co się tak gapisz? - spytała ze złością.
- Na ciebie - odparł. - Jak zawsze za dużo szminki, ale poza tym wyglądasz cholernie ślicznie. - Właź pod siedzenie i siedź cicho - powiedziała. Przesunęła nogi na bok, a Craig odsunął klapę zamykającą schowek pod siedzeniem. Wczołgał się do środka i klapa wróciła do swojej pierwotnej pozycji. Po chwili znaleźli się za zakrętem i ujrzeli stojącego w poprzek drogi kubelwagena oraz pół tuzina esesmanów. - Spokojnie i powoli, Renę - powiedziała.
- Kłopoty? - spytał stłumionym głosem Osbourne.
- Przy odrobinie szczęścia, nie - odpowiedziała cicho. Znam tego oficera. Przez pewien czas stacjonował w zamku. Renę zatrzymał rollsa, gdy młody porucznik SS, z pistoletem w ręce ruszył w ich stronę. Jego twarz rozjaśniła się i schował broń do kabury. - Mademoiselle Trevaunce. Co za nieoczekiwany zaszczyt.
- Porucznik Schultz. - Otworzyła drzwi i wyciągnęła dłoń, którą rycersko ucałował. - Co tu się dzieje? - Paskudna historia. Jakiś terrorysta postrzelił generała Dietricha w St Maurice. - Wydawało mi się, że słyszałam tam jakąś strzelaninę powiedziała. - A jak się czuje generał? - Nie żyje, mademoiselle - odparł Schultz. - Sam widziałem ciało. Potworność. Zamordowany w kościele podczas spowiedzi. - Pokręcił głową. - To niewiarygodne, że po tej ziemi chodzą tacy ludzie. - Tak mi przykro. - Współczująco uścisnęła jego rękę. Musi pan nas koniecznie odwiedzić. Hrabina bardzo pana lubiła. Było nam smutno, gdy pan wyjeżdżał. Schultz zarumienił się. - Proszę przekazać moje najszczersze życzenia, ale teraz nie będę pani dłużej zatrzymywał. Wydał rozkaz i jeden z jego ludzi wycofał kubelwagena. Renę ruszył, mijając salutującego Schultza. - Jak zawsze mamselle ma diabelne szczęście - stwierdził. AnnaMaria Trevaunce zapaliła następnego papierosa. - Mylisz się, mój drogi Renę - powiedział cicho Craig Osboume. - To właśnie ona jest diabłem. Na farmie wprowadzili rollsroyce'a do stodoły, a Renę poszedł zasięgnąć języka. Osboume zdjął górę od munduru i oderwał przemoczony krwią rękaw koszuli. AnnaMaria obejrzała ramię. - Mogło być gorzej. Kula nie przeszła na wylot, przeorała jedynie bruzdę po powierzchni. Nie wygląda to jednak dobrze. Renę wrócił z naręczem ubrań i kawałkiem prześcieradła, które następnie porozdzierał na długie pasy. - Użyj tego jako bandaża. AnnaMaria zabrała się natychmiast do roboty. - Jaki wynik? - spytał Osboume.
- Jest tu tylko stary Jules i chce, abyśmy zabrali się stąd jak najszybciej - powiedział Renę. - Przebierz się w to, a on spali twój mundur w swoim piecu. Jest wiadomość od Grand Pierre'a. Miał kontakt radiowy z Londynem. Zabiorą cię dziś wieczorem kutrem torpedowym w pobliżu Leon. Grand Pierre nie może być przy tym osobiście, ale będzie tam jeden z jego ludzi, Bleriot. Znam go doskonale. To dobry żołnierz. Osbourne przeszedł na drugą stronę rollsa i przebrał się. Pojawił się ponownie w tweedowej czapce, sztruksowej marynarce i spodniach, które pamiętały lepsze czasy, oraz w spękanych butach. Wsadził walthera w kieszeń i podał Renę swój mundur, z którym ten natychmiast wyszedł. - No i jak? - spytał AnnęMarię. Roześmiała się głośno.
- Uszedłbyś może z trzydniowym zarostem na twarzy. Ale szczerze mówiąc, dla mnie wyglądasz jak facet z Yale. - To doprawdy bardzo pocieszające. Wrócił Renę i zasiadł za kierownicą. - Lepiej będzie, jak ruszymy w drogę, mamselle. Dojazd zabierze nam godzinę. - Wskakuj na miejsce i bądź grzeczny - powiedziała od chyliwszy klapę pod siedzeniem. Craig wykonał polecenie, ale wyjrzał jeszcze i spojrzał na nią. - I tak ja będę się śmiał ostatni. Jutro wieczorem kolacja w „Savoyu". Przygrywają „Orfeusze", śpiewa Carroll Gibbons, dancing, dziewczynki. Zatrzasnęła klapę, wsiadła do środka i Renę ruszył. Leon było tak małą wioską rybacką, że nie miało nawet pomostu i większość łodzi była wciągnięta na plażę. Z małego baru, jedynej oznaki życia, dochodziły dźwięki akordeonu. Pojechali dalej wyboistą drogą obok opuszczonej latarni, w kierunku niewielkiej zatoki. Od morza nadciągała gęsta mgła i gdzieś daleko zabrzmiał samotny sygnał ostrzegawczy. Renę z latarką w ręce poprowadził ich w stronę plaży. - Nie ma sensu, żebyś schodziła z nami. Zniszczysz sobie tylko buty. Zostań w samochodzie - odezwał się Craig do AnnyMarii. Zdjęła pantofle i wrzuciła je do tyłu rollsa. - Masz rację, kochany. Jednak dzięki moim nazistowskim przyjaciołom mam niewyczerpalne dostawy jedwabnych pończoch. Mogę sobie pozwolić na podarcie jednej pary dla naszej przyjaźni. - Wzięła go za ramię i poszli za Renę. - Przyjaźni? - spytał Craig. - O ile sobie przypominam, w Paryżu dawnymi czasy było to coś więcej. - To stare dzieje, kochany. Lepiej o tym zapomnieć. Mocniej ścisnęła go za ramię. Osboume gwałtownie nabrał powietrza pod wpływem bólu, którym rana dała o sobie znać. AnnaMaria odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Dobrze się czujesz?
- To tylko to cholerne ramię trochę boli. Zbliżając się posłyszeli szmer rozmowy. Ujrzeli Renę i jeszcze jakiegoś mężczyznę stojących obok małej łodzi z przymocowanym do rufy silnikiem. - To jest Bleriot - powiedział Rene.
- Mamselle - Bleriot dotknął swojej czapki, robiąc w jej kierunku lekki ukłon. - Więc to ma być moja łódka? - spytał Craig. - A dokąd właściwie mam nią płynąć? - Opłynie pan ten cypel i zobaczy pan światło z Grosnez, monsieur. - W takiej mgle?
- Mgła leży bardzo nisko - wzruszył ramionami Bleriot. Ma pan w łodzi lampę sygnałową, a oprócz niej jest jeszcze to. - Wyjął z kieszeni świecącą, sygnalizacyjną kulę. - Dostawa od DOS. Bardzo dobrze działają w wodzie. - To znaczy, że prawdopodobnie w niej wyląduję, zwłaszcza w taką pogodę - powiedział Craig, spoglądając na wpełzające coraz z pluskiem na plażę wygłodniałe fale. Bleriot wyjął z łodzi kamizelkę ratunkową i pomógł mu ją włożyć. - Nie ma pan wyboru, musi pan płynąć, monsieur. Grand Pierre mówi, że szukając pana przewracają do góry nogami całą Bretanię. - Czy wzięli już zakładników? - Craig patrzył, jak Bleriot zapina paski kamizelki. - Oczywiście. Dziesięciu z St Maurice, łącznie z burmistrzem i ojcem Pawłem. Dziesięciu innych z pobliskich farm. - Dobry Boże! - wyszeptał Craig. AnnaMaria zapaliła gitane'a i podała mu. - Takie są reguły tej gry, kochany. Oboje o tym wiemy. To nie twoja sprawa. - Chciałbym ci wierzyć - odpowiedział, podczas gdy Renę i Bleriot zepchnęli łódź na wodę. Bleriot wskoczył do środka i, zapuściwszy silnik, wyszedł na brzeg. - W drogę, i bez żadnych wyskoków. Przekaż moje po zdrowienia Carroll Gibbons. - Pocałowała mocno Craiga. Wsiadł do łodzi i chwycił za ster. Spojrzał na Bleriota, który przytrzymywał łódź po przeciwnej niż Renę stronie. - Mówisz, że zabierze mnie kuter torpedowy?
- Albo patrolowy. Marynarka brytyjska lub francuski ruch oporu. Na pewno tam będą, monsieur. Jeszcze nigdy nas nie zawiedli. - Do zobaczenia, Renę. Opiekuj się nią - zawołał Craig, gdy zepchnęli go przez fale na głębszą wodę i silnik poniósł go dalej. Po opłynięciu cypla skierował się na pełne morze i zaraz zaczęły się kłopoty. Spienione grzywy fal wznosiły się gwałtownie, a wiatr nabierał coraz większej siły. Woda przelewała się przez burty i brodził w niej już po kostki. Bleriot miał rację. Od czasu do czasu w rozrzedzonej wiatrem mgle migało mu światło z Grosnez, skierował się więc w tamtą stronę, gdy nagle wysiadł silnik. Zaczął ciągnąć szaleńczo za linkę startową, ale łódź niesiona prądem dryfowała bezsilnie. Napłynęła ciężka, długa i gładka fala, o wiele większa od innych, i unosząc łódkę wysoko w górę, przelała swoje wody do jej wnętrza. Łódź runęła jak kamień w dół i Craig Osboume znalazł się w wodzie, dryfując unoszony na powierzchni przez swoją kamizelkę. Woda była potwornie zimna, wgryzała się w jego ramiona i nogi niczym kwas tak, że chwilowo zapomniał o bolącej ranie. Nadeszła kolejna duża fala i spłynął po jej drugiej stronie na nieco spokojniejszą wodę. - Nie jest dobrze, chłopie - powiedział do siebie. - Jest bardzo źle, - Wiatr ponownie rozwiał trochę mgłę i Craig ujrzał światło z Grosnez oraz jakiś ciemny kształt, któremu towarzyszył przytłumiony warkot silnika. - Tutaj - wrzasnął przeraźliwie, uniósłszy głowę. Nagle przypomniał sobie o świecącej kuli sygnalizacyjnej, którą dał mu Bleriot. Przemarzniętymi palcami wyjął ją niezdarnie z kieszeni i uniósł wysoko w prawej dłoni. Zasłona z mgły ponownie opadła, przesłaniając latarnię w Grosnez, a ciemna noc zdawała się pochłaniać stukot silnika. - Tutaj, do cholery - krzyknął Osbourne, gdy z mgły, jak okrętwidmo, wynurzył się kuter torpedowy i skierował w jego stronę. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuł takiej ulgi, gdy zapalił się reflektor i strumień światła odnalazł go w wodzie. Zaczął płynąć w jego stronę, nie zważając na ból w ramieniu i nagle zatrzymał się. W wyglądzie kutra było coś obcego. Na przykład farba: brudna biel wpadająca w morską zieleń jakby dla kamuflażu. A potem ujrzał flagę na maszcie, która głośno załopotała od gwałtownego uderzenia wiatru, i zobaczył wyraźnie swastykę, krzyż w lewym górnym rogu oraz szkarłat i czerń Kriegsmarine. To nie był brytyjski kuter torpedowy, ale niemiecki kuter E, na którego dziobie Craig odczytał pojawiającą się za numerem nazwę „Liii Marlene". Kuter jakby zatrzymał się, jego silniki pracowały bardzo cicho. Osbourne, ze ściśniętym sercem, wychylił się z wody i uniósłszy wzrok, zobaczył dwóch marynarzy Kriegsmarine w czapkach i kurtkach, spoglądających na niego z góry. Po chwili jeden z nich przerzucił przez reling sznurową drabinkę. - W porządku, synu - powiedział soczystym cockneyem. Już się za ciebie zabieramy. Musieli przeciągnąć go nad relingiem. Już na pokładzie zgiął się ? wpół i zwymiotował. Ostrożnie uniósł wzrok. - Major Osbourne, prawda? - spytał wesoło niemiecki marynarz czystym cockneyem. - Tak. Niemiec pochylił się.
- Pańskie lewe ramię mocno krwawi. Lepiej, żebym je panu opatrzył. Jestem tu opiekunem izby chorych. - Co tu się dzieje? - spytał Osbourne.
- Ja nie udzielam informacji. To działka naszego dowódcy. Jest nim Fregattenkapitan Berger. Znajdzie go pan na mostku. Craig Osbourne z wysiłkiem stanął na nogi. Niezdarnie odpiął ' paski mocujące kamizelkę i zdjąwszy ją, chwiejnym krokiem podszedł do drabinki. Wdrapał się na górę i wszedł do sterówki. Za kołem sterowym stał marynarz, Obersteuermann, jak wynikało z dystynkcji, czyli starszy sternik. Na obrotowym krześle obok przykrytego mapą stołu siedział mężczyzna w wygiętej czapce Kriegsmarine. Jej górna część była biała, co zwykle znamionowało kapitanów okrętów podwodnych, ale używali ich także dowódcy kutrów E, uważający się za absolutną elitę Kriegsmarine. Pod obcisłym marynarskim płaszczem nosił wysłużony, biały golf. Odwrócił się i spokojnym, obojętnym wzrokiem spojrzał na Osbourne'a. - Major Osbourne - powiedział z doskonałym amerykańskim akcentem. - Cieszę się, że jest pan już na pokładzie. Przepraszam pana na moment. Musimy wydostać się z tej okolicy. Zwrócił się w stronę sternika i odezwał po niemiecku: - W porządku, Langsdorff. Zostaw tłumiki włączone, aż będziemy o pięć mil stąd. Kurs dwieście dziesięć. Do odwołania, prędkość dwadzieścia pięć węzłów. - Kurs dwieście dziesięć, prędkość dwadzieścia pięć węzłów, Herr Kapitan - odpowiedział sternik i kuter gwałtownie nabrał szybkości. - Hare - powiedział Craig Osboume. - Profesor Martin Hare. - Pan mnie zna? Spotkaliśmy się już kiedyś? - Hare wziął papierosa z pudełka „Benson & Hedges" i podsunął je Craigowi. Drżącą ręką Osbourne sięgnął po papierosa. - Po ukończeniu Yale byłem dziennikarzem. Pracowałem, między innymi, dla magazynu „Life". W Paryżu, w Berlinie. W obu tych miastach spędziłem kawał młodości. Mój ojciec pracował jako dyplomata w Departamencie Stanu. - Ale kiedy żeśmy się poznali?
- W kwietniu trzydziestego dziewiątego przyjechałem na wakacje do domu. To znaczy do Bostonu. Znajomy powiedział mi o tym cyklu wykładów, jakie pan dawał w Harvardzie. Teoretycznie o literaturze niemieckiej, ale przesiąknięte polityką i w duchu antynazistowskim. Poszedłem na cztery z nich. - Był pan tam, gdy wybuchły zamieszki?
- Kiedy rodzimi faszyści chcieli rozpędzić zebranych? Oczywiście. Złamałem kostkę w dłoni na szczęce jednego z tych dzikusów. Pan był wspaniały. - Osboume drgnął, gdy otworzyły się drzwi i wszedł „Cockney". - O co chodzi, Schmidt? - spytał po niemiecku Hare.
- Pomyślałem, że pan major może tego potrzebować. Wyciągnął rękę z kocem. - Chciałbym także zauważyć, fferr Kapitan, że jego zranione lewe ramię wymaga pielęgnacji. - A więc do dzieła, Schmidt - powiedzia...
izysia9