Marlicz Jerzy - Opowieści z Dalekiej Północy 03 Łowcy przygód.pdf

(657 KB) Pobierz
1011528570.002.png
ŁOWCY PRZYGÓD
Curwood James Oliver
1011528570.003.png
I
JEDNA KULA
Szelest...! Rod stanął jak wryty i odwrócił się gwałtownie, jednym rzutem podnosząc fuzję do
ramienia. Lecz zamiast spodziewanej zwierzyny zobaczył tylko małą wiewiórkę, śmigającą niby
strzała po burym podłożu leśnym. Zamiatając ziemię puszystym ogonem, rude zwierzątko śpieszyło co
tchu do najbliższego drzewa. Dopadłszy pnia gonnej sosny, poczęło się piąć w górę zręcznie i tak
szybko, że już po chwili znikło wśród gałęzi.
Wówczas Rodryg Drew parsknął śmiechem, bez powodu właściwie, jedynie wskutek wielkiej,
wewnętrznej radości, i ruszył znowu dalej.
Przed kwadransem rozstał się z Wabigoonem Newsome, synem księżniczki indiańskiej i agenta
Kompanii Zatoki Hudsona. Obaj przyjaciele wyszli z obozu na łowy, rozdzielili się zaś by móc
łatwiej podejść zwierzynę. Nie powinno zresztą być o nią trudno w tej puszczy niemal dziewiczej, z
rzadka jedynie odwiedzanej przez białego trapera lub czerwonoskórego myśliwca.
Rod, niestety, nie miał zbytniej wprawy w łowach, jakkolwiek już drugi rok spędzał na Dalekiej
Północy. Zimą, jak przypuszczał, szłoby mu lepiej, gdyż śnieg zdradzał tropy zwierzęce, teraz jednak
podściółka leśna z mchu, igieł i liści taiła ślad każdy. Pod nogą co prawda uginała się miękko niby
gąbka, ale ledwoś przeszedł, powierzchnia wygładzała się magicznie. Jeśli tak było z niezgrabnym,
krokiem ludzkim cóż mówić dopiero o leciuchnych susach królika lub zająca, a nawet o sprężystym
chodzie łosia.
Tymczasem Rodryg dałby wiele, żeby popisać się dziś celnością strzału. Widział już w
wyobraźni powrót do obozu i pytające oczy siostry Wabigoona, ślicznej Minnetaki, oraz słyszał
siebie mówiącego skromnie:
— No tak, poszczęściło mi się trochę. Nic wielkiego zresztą, Starczyło jednej kuli...!
Jednej kuli mogło starczyć w istocie, ale gdzie ją umieścić, w tym sęk! Chłopak wytężał wzrok i
słuch, obracając głowę jak na śrubie. Bór stał Wokół ogromny i trochę ponury, gdyż choć słońce
patrzyło z wysoka, zbity gąszcz konarów w górze przesiewał jedynie drżący półmrok. W tym
zwodniczym świetle trudno było doprawdy dojrzeć cokolwiek, tym bardziej że cała przyroda miała
jednolity na pozór, a tak w gruncie rzeczy wielobarwny kolor rdzawy. Pnie sosen, jodeł i świerków,
pręty leszczyny, suche liście i gałęzie, mech i igliwie mieniły się szatą brunatną, wpadającą w
szkarłat, to znów brąz albo zgoła w miedź czy złoto.
Nie tylko zająca, ale nawet łosia dojrzeć trudno! — pomyślał Rod frasobliwie.
Lecz nagle stanął znowu i całym ciałem przywarł do stuletniego świerka. O sto kroków przed
sobą, w gąszczu karłowatej sośniny i malin, ułowił ruch jakiś nieznaczny, raczej cień ruchu. Może po
prostu wiatr targnął gałęzią albo zleciała szyszka. Rodryg patrzył z zapartym oddechem. Nie widział
nic, żadnych szczególnych zarysów, jednakże instynkt mówił mu, że coś żywego się tam czai.
Podniósł broń do oka i znów ją opuścił ku ziemi. Jakże tu strzelać na ślepo? Kiedy się tak wahał,
w krzakach załomotało raptem i wspaniały jeleń wapiti wypadł z gęstwy niby pocisk. Zanim Rod
oprzytomniał, zanim zmierzył, zwierz ginął już w głębi kniei, ledwo wśród drzew majacząc. Chłopak
pocisnął jednak cyngiel, mając cel o dwieście jardów niemal. Strzał huknął donośnie i tysiącznym
odbity echem, zadudnił niby grzmot. Jeleń nawet się nie zachwiał. Dał jeszcze parę susów i znikł w
lesie na dobre.
Idąc śladem Rod zagryzał wargi. Prawie że mu się płakać chciało z żalu i wstydu. Dobrze, że nikt
nie widział. Chociaż Wabi i tak się dowie — musiał przecie słyszeć wystrzał — i naturalnie
1011528570.004.png
powtórzy siostrze.
Odnalazł miejsce, gdzie się jeleń znajdował w chwili strzału, i z poczucia obowiązku, choć bez
cienia nadziei badał tropy. Wcale się nie zdziwił nie mogąc dojrzeć na ziemi nawet kropli farby. W
chwilę później zresztą zobaczył na sąsiednim drzewie białe piętno — ślad po kuli — końcem noża
zaś bez trudu wymacał ją samą, głęboko tkwiącą w miąższu pnia. Westchnął wtenczas, zacisnął zęby
i z głową spuszczoną poszedł dalej.
Obrał teraz inny kierunek, wręcz przeciwny temu, w którym umknął jeleń. Wiedział, że
mieszkańców leśnych w tym dzikim zakątku mniej spłoszy strzał, przypominający przecie słyszany
przez nich często piorun, niż widok uciekającego zwierza. Licząc się jednak z tym, że w
bezpośredniej bliskości nie trafi mu się już nic godnego uwagi, szedł czas jakiś bardzo szybko, mało
zważając na otoczenie. Zwolnił dopiero u skraju lasu, kędy cyplami wchodziły między drzewa
zielone pasma łąki. Tu począł się skradać krawędzią chaszczy, chwilami zgięty wpół, to znów
wspinając się na palce, by dalej rzucić wzrokiem. Przystanął wreszcie koło jakiegoś pnia i patrzył
ściągając brwi.
Wabi mówił mu kiedyś, że karibu, jelenie i łosie, podjadłszy trawy rankiem, kryją się potem od
skwaru południa i ukłuć moskitów w cień najbliższych zagaj ów. Na razie wprawdzie była wczesna
wiosna, upał nie dawał się więc we znaki; brakło przy tym komarów, owej plagi puszcz
kanadyjskich. Skraj łączki jednak wydał się Rodrygowi tak ponętny, iż nie wątpił, że jakiejś łani czy
rogaczowi mógł również przypaść do gustu.
Drgnął nagle, gdyż o kilkadziesiąt jardów, w kępie leszczyny, ułowił podejrzany ruch. Brunatne
śmigłe pręty, owiane mgłą seledynowych listków, zachwiały się leciuchno. Wprawdzie Rod nie
widział nic określonego — zaledwie gęstszy cień w pomroce chaszczy — podniecony jednak
niedawnym, pudłem, stracił wszelką rozwagę. Ani dbał, że ma przed sobą może starego łosia,
niezdatnego na mięso, który natomiast podrażniony lekką raną, może go łatwo Wziąć na rogi. Równie
dobrze zresztą mógł to być niedźwiedź, poszukujący zeszłorocznych orzechów. By od jednego strzału
niedźwiedzia położyć, trzeba dobrego oka i dobrej kuli. Niejeden myśliwy przypłacił życiem zbytni
pośpiech, gdyż ranny miś atakuje niemal zawsze, i to z szybkością cwałującego konia.
Rod jednakże nie myśćlał o niczym. Gwałtownie podrzucił broń do ramienia i nie mierząc
prawie, pocisnął cyngiel.
Huknął strzał. Rod wypuścił naraz fuzję z rąk i zamknął oczy, czując, że mu się robi słabo.
Jednocześnie bowiem z grzmotem strzału zabrzmiał krzyk donośny — pełen trwogi wrzask ludzki.
Rod poznał głos Wabiego. Nie mógł jeszcze zrozumieć dokładnie, co się właściwie stało,
wiedział już jednak, że kula przeznaczona dla łosia lub jelenia trafiła brata Minnetaki.
Przez głowę mknęły mu okropne myśli. Wabi ranny, konający, może już martwy! Jak wróci teraz
do obozu? Jak się ludziom na oczy pokaże? Jak w ogóle będzie mógł żyć z taką zbrodnią na
sumieniu?!
Należało śpieszyć rannemu z pomocą, lecz Rod nie mógł kroku zrobić. Nogi uginały się pod nim.
Miał wrażenie, że męczarnia trwa wieki, choć od chwili strzału upłynęło zaledwie kilkadziesiąt
sekund. Wtem uczuł, że, obejmują go mocno czyjeś silne ramiona, a znajomy, drogi głos szepcze na
ucho:
— Rod, to ja, Wabi! Rod, nie gniewaj się, ja tylko chciałem zażartować! No, Rod, proszę...
Otworzył oczy; musiał być jednakże strasznie blady, gdyż Wabi ujął go nagle wpół i przemocą
prawie przygiął do ziemi.
— Siadaj, bo mi zemdlejesz! Ach, ty, czyż warto się tak wzruszać!
Rod odzyskał wreszcie zdolność mowy. Drżącymi rękoma chwytając dłonie przyjaciela, jakby
1011528570.005.png
się chciał upewnić, że go naprawdę ma przy sobie, rzekł głucho:
— Wabi, więc to ty tam w krzakach...? Myślałem, że cię trafiłem! Wielki Boże, co za szczęście,
że spudłowałem znowu!
Młody Indianin parsknął śmiechem.
— Właśnie że tym razem strzeliłeś celnie! — zaprzeczył. Rod wytrzeszczył oczy ze zgrozą.
— Żartujesz?! Czyż jesteś ranny...?
— I tak, i nie. Patrz!
Wskazał lewe ramię, nieco powyżej łokcia. Jelenia skóra kurty przecięta była niby nożem na
przestrzeni paru centymetrów, a rozdarta również koszula nosiła ślady krwi.
— Tylko powierzchowne zadrapanie! — tłumaczył Wabi z humorem. — Nawet nie boli i krew
już przyschła. Ale wiesz, Rod, prawdę mówiąc, należała mi się kula prosto w łeb. Może bym się raz
odzwyczaił od głupich psikusów!
— Och, Wabi! — zaprzeczył Rod gorąco. — To przecie wyłącznie moja wina! Powinienem raz
na zawsze stracić prawo do noszenia fuzji!
Ku wielkiemu zdziwieniu białego chłopaka młody Indianin objął go raptem za szyję i gorąco
ucałował w policzek.
— Rod, jesteś najszlachetniejszym kolegą pod słońcem! Bierzesz winę na siebie, a powinieneś
właściwie dać mi w kark i zwymyślać od ostatnich! Bo zgadujesz już pewnie, jak się rzecz miała?
Usłyszawszy twój pierwszy strzał i widząc śmigającego wśród drzew jelenia, zrozumiałem, co
zaszło. Wróciłem wtenczas, żeby zobaczyć z daleka, jak przyjąłeś niepowodzenie, no, i nie gniewaj
się tylko, taki byłeś zabawny z tą strapioną miną, że postanowiłem cię śledzić. Później zgłupiałem do
reszty. Chciałem cię nastraszyć czy też wywieść w póle, sam już nie wiem, no i rozumiesz...
Zmierzyłeś tak niespodzianie, że nie zdążyłem cię przestrzec. Rod, raz jeszcze przepraszam cię z
całego serca!
Wyciągnął rękę, Rodryg zaś uderzył w nią dłonią, aż klasnę ło. Złączem mocnym uściskiem,
chwilę patrzyli sobie w oczy poprzez mimo woli nabiegłe łzy.
— Wiesz co, Wabi! — przemówił nagle Rod głosem, któremu silił się nadać brzmienie spokojne.
— Nie sądziłem doprawdy, że tak bardzo cię kocham! Ale teraz to już chodźmy!
I zerwał się na równe nogi, nieznacznie zmiatając z powiek wilgoć zdradliwą.
1011528570.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin