Wright Peter - Łowca Szpiegów.doc

(2130 KB) Pobierz
PETER WRIGHT

PETER  WRIGHT

ŁOWCA  SZPIEGÓW

 

Tytuł oryginału:

SPY CATCHER

 

Od autora

Od momentu przejścia na emeryturę w styczniu 1976 roku nie miatem dostępu do tajnych materiałów MI 5. Książka ta jest w całości oparta na moich osobistych wspomnieniach. Bardzo przy tym dbałem, aby nie ujawnić niczego, co wedle mojej wiedzy mogłoby zaszkodzić sprawie bezpieczeństwa narodowego.

Nie byłbym w stanie podziękować osobiście wszystkim, którzy pomogli mi w walce o wydanie tej książki. Na szczególną wdzięczność zasługują jednak:

Malcolm Turnbull, mój australijski adwokat, który zajął się sprawą, kiedy wydawało się, że nie ma już żadnej szansy, aby „Łowca szpiegów" ukazał się drukiem. Dzięki jego niewyczerpanej energii i biegłości prawnej, a także dzięki pomocy jego żony, Lucy, sprawy przybrały w końcu szczęśliwy dla mnie obrót;

Wydawnictwo Heinemann Publishers Australia, które bardzo dzielnie walczyło o prawo opublikowania tej książki — a zwłaszcza pp. Nick i Sam Hudsonowie, Sandy Grant i Paul Hamlyn;

David Hooper, londyński agent Heinemanna, który przez cały czas służył nam dobrą radą;

Allan Kellock z wydawnictwa Yicking w Nowym Jorku, który podjął śmiałą decyzję pierwodruku „Łowcy szpiegów" i którego mądre prognozy potwierdził bieg zdarzeń;

Londyńskie gazety: Observer, Guardian, Independent i Sunday Times, które długo i zawzięcie walczyły z represjami rządu brytyjskiego wobec mojej książki;

Lois i Tom Vallace'owie z Agencji Wallace i Shield w Nowym Jorku, którzy pracowali nad tą publikacją z cierpliwością, która wszystkim dodawała otuchy;

Paul Greengrass, współautor książki, który wspierał tę pracę od samego początku oraz dzielił ze mną wszystkie udręki — aż po ostateczne zwycięstwo;

I wreszcie, rzecz jasna, moja rodzina — moja żona Lois i dzieci Tessa, Jenny i Bevis. Byli dla mnie przez te trzy i pół roku źródłem natchnienia i siły — bez ich szczególnej pomocy nigdy nie zdołałbym tej książki napisać.

PeterWright, 1988

 

Prolog

Przez wiele lat zastanawiałem się, jak będzie wyglądał ten ostatni dzień. W styczniu 1976 roku, po dwudziestu latach pracy w kierownictwie brytyjskiej służby bezpieczeństwa, MI 5, nadszedł czas, by powrócić do rzeczywistości.

Po raz ostatni wynurzyłem się rankiem ze stacji metra na Euston Road. Zimowe słońce świeciło jaskrawo, gdy szedłem zwykłą drogą przez Gower Street w stronę Trafalgar Sąuare. Po jakichś pięćdziesięciu jardach skręciłem w nie oznaczoną żadną tabliczką bramę biurowca. Ten anonimowy blok, wciśnięty między liceum humanistyczne i szpital, mieścił w sobie — choć wcale na to nie wyglądał — kwaterę główną brytyjskiego kontrwywiadu.

Policjantowi dyskretnie schowanemu w portierni okazałem przepustkę i wsiadłem do jednej ze specjalnie programowanych wind, które dowożą wyższych funkcjonariuszy do ich tajnego sanktuarium na szóstym piętrze. Bez pośpiechu powędrowałem korytarzem do mojego gabinetu, sąsiadującego z apartamentem dyrektora generalnego.

W biurach panowała cisza. Tylko z dołu dochodził stłumiony odgłos pociągów metra, wiozących swoich codziennych pasażerów w stronę West-Endu. Otworzyłem drzwi gabinetu. Przede mną znajdowały się przedmioty stanowiące podstawowe wyposażenie funkcjonariusza MI 5: biurko, dwa telefony (jeden z wokoderem, do rozmów ze światem zewnętrznym), w kącie zaś duży zielony metalowy sejf, z przesadnie wielkim zamkiem szyfrowym. Powiesiłem płaszcz na wieszaku i zabrałem się do skrupulatnego porządkowania moich rzeczy. Widywałem już wielu emerytowanych funkcjonariuszy, którzy przy okazjach towarzyskich rzucali się na nowiny i plotki z Firmy, żeby choć tym sposobem podtrzymać stare więzi. Ja chciałem całkiem z tym zerwać: postanowiłem zacząć nowe życie jako hodowca koni w dalekiej Australii.

Obróciłem tarczę zamka i otworzyłem na oścież drzwi sejfu. Z brzegu leżała sterta teczek z archiwum, oznaczonych pieczątką „ściśle tajne"; głębiej, na porządnym regale stały metalowe kasetki, również opatrzone zamkami szyfrowymi. Teczki: w ciągu lat, które minęły, ściągałem ich tutaj całe tysiące. Przechodziły przez mój sejf rutynowe raporty agentów, najnowsze opracowania działu analiz komputerowych, bieżące ekspertyzy i oceny dotyczące działalności IRA. Z teczkami zawsze wiążą się pytania. Na te ostatnie, które

 

jeszcze leżały w moim sejfie, nie miałem już zamiaru szukać odpowiedzi. Teczkę oznaczoną: „Rosyjski dyplomata" skierował do mnie któryś z młodszych pracowników. Czy znam owego „dyplomatę''? Właściwie nie. Był podwójnym agentem, znikającym na całe lata, potem pojawiającym się znowu. Czy umiałbym to wyjaśnić? Nie, naprawdę nie. Kiedy zaczynasz pracę w Firmie, każdy przypadek wydaje ci się inny, wyjątkowy. Kiedy po tylu latach odchodzisz — wszystkie wydają się takie same. Sumiennie parafowałem wszystkie teczki jako „wykorzystane" i kazałem sekretarce zanieść je do archiwum.

Po obiedzie zabrałem się do stalowych kasetek: po kolei wyciągałem je z sejfu. Pierwsza zawierała dane techniczne dotyczące mikrofonów i odbiorników radiowych — remanenty moich prac z lat pięćdziesiątych, kiedy zajmowałem w MI 5 stanowisko naczelnego badacza. Zapakowałem całą zawartość kasetki i wysłałem do wydziału techniki. Mniej więcej po godzinie szef tego wydziału przyszedł mi podziękować. Był to bardzo nowoczesny i urzędowy pracownik nauki: schludny, skrupulatny i ciągle rozglądający się za pieniędzmi.

              Trzymałem tu same dziwactwa — powiedziałem. — Nie sądzę, żeby miał pan z

nich wielki pożytek. Teraz przecież wszystko załatwiają satelity, prawda?

              Ależ nie — odparł grzecznie — bardzo chętnie się z tym zapoznam.

Sprawiał wrażenie nieco zażenowanego. Prawdę mówiąc, nigdy nie mogliśmy się dobrze porozumieć. Pochodziliśmy z różnych światów. Ja byłem improwizatorem z czasów wojny, nawykłym do sznurka, kleju i plastra. On wielkim przedsiębiorcą w przemyśle obronnym. Uścisnęliśmy sobie dłonie i powróciłem do porządkowania swojego sejfu.

Pozostałe kasetki zawierały dokumentację spraw, którymi zajmowałem się od 1964 roku. kiedy przeszedłem do kontrwywiadu; był to okres szczególnie intensywnego polowania na szpiegów w naszym własnym aparacie. W kasetkach, obok krótkich, odręcznych i maszynowych notatek, znajdowały się typowe materiały dotyczące działalności szpiegowskiej — listy podejrzanych, szczegółowe zarzuty, donosy i werdykty. Tędy właśnie, wśród nieustannych papierowych polowań — które tak dobrze się zapowiadały, ale skończyły się wielką niewiadomą — przebiegały ścieżki mojej kariery.

W końcu weszła sekretarka, dźwigając dwa grube niebieskie zeszyty.

              Pańskie dzienniki — powiedziała, po czym razem, „komisyjnie", podarliśmy je na

strzępy i wrzuciliśmy do torby z papierami przeznaczonymi do spalenia. Teraz dopiero

mógł się dokonać ostateczny rytuał.

Poszedłem do biura administracyjnego. Tutaj oficer dyżurny wręczył mi wykaz tajemnic, do których miałem ostatnio dostęp. Zacząłem podpisywać kolejne świstki zobowiązań. Na pierwszy ogień poszły: wywiad radiowy i wywiad satelitarny. Potem cała masa innych wtajemniczeń. Uzyskiwanie dostępu do sekretów jest czymś bardzo osobistym. Rezygnacja z niego — to akt boleśnie biurokratyczny. Teraz każde pociągnięcie pióra coraz bardziej zamykało za mną drzwi Firmy. W ciągu pól godziny cały ten tajemny świat, którym przez tyle lat żyłem, zamknął się dla mnie na zawsze.

O zmierzchu pojechałem taksówką do starego budynku MI 5, tzw. Leconfield House w dzielnicy Mayfair. Firma przeprowadzała się właśnie do nowych biur na końcu Curzon

 

Street, ale bar dla pracowników, zwany „Pig and Eye Club", wciąż jeszcze działał w Leconfield House; tutaj miał się odbyć mój wieczór pożegnalny.

Wszedłem do starego gmachu. To tutaj, w wyłożonych boazerią korytarzach, w gabinetach zdobionych sztukateriami, odbywało się polowanie na Philby'ego, Burgessa, Mac-leana i Blunta. Tutaj też stoczyła Firma najtajniejszą ze swoich bitew: długotrwałe a bezskuteczne poszukiwanie kreta ryjącego w samym sercu MI 5. Nasze podejrzenia skupiały się na byłym dyrektorze generalnym, sir Rogerze Hollisie — ale nigdy nie zdołaliśmy ich uzasadnić. Za to wszyscy przyjaciele Hollisa śmiertelnie się na nas obrazili — i przez dziesięć lat obie strony zwalczały się nie przebierając w środkach, niczym zwaśnieni teologowie średniowieczni kierujący się instynktem, fanatyzmem, przesądami.

W latach siedemdziesiątych protagoniści tej batalii stopniowo odchodzili na emeryturę — a przeprowadzka do nowych biur oznaczała też ostateczny koniec wojny. Ale przemierzając korytarze Leconfield House wciąż jeszcze zmysłowo odczuwałem zdradę, atmosferę pościgu, zapach krwi.

Pożegnanie odbyło się spokojnie. Wszyscy mówili miłe rzeczy. Dyrektor generalny, Sir Michael Hanley, wygłosił krótką orację, dostałem też od kolegów okolicznościowe laurki, z ręcznie wpisanymi najlepszymi życzeniami. Lord Clanmorris, wielki mistrz w prowadzeniu tajnych agentów, napisał, że moje odejście to „bolesna i niepowetowana strata". Myślał oczywiście o stracie, jaką ponosi Firma. Ale, tak naprawdę, stratę poniosłem ja.

Tę noc spędziłem w służbowym mieszkaniu na najwyższym piętrze budynku przy Go-wer Street, budzony od czasu do czasu hałasem pociągów wjeżdżających na Euston Sta-tion. Następnego ranka ubrałem się wcześnie, zabrałem swoją aktówkę — po raz pierwszy pustą — i zjechałem windą do frontowego wyjścia. Pożegnałem się z dyżurnym policjantem i wyszedłem na ulicę. Moja kariera była skończona. Bolesna, niepowetowana strata.

 

Wszystko zaczęło się w 1949 roku, pewnego wiosennego dnia, który zresztą bardziej przypominał zimę. Deszcz bębnił o blaszany dach laboratorium w Great Baddow w hrabstwie Essex, gdzie pracowałem w jednostce badawczej Marynarki Królewskiej przy koncernie Marconiego. Oscyloskop przed moimi oczami tętnił niczym ból głowy. Stół, oparty na krzyżakach, zarzucony był pobazgranymi kartkami pełnymi obliczeń. To nie takie proste zaprojektować system radarowy zdolny zauważyć peryskop łodzi podwodnej pośród nieustannego tańca fal; męczyłem się nad tym już od paru lat. Zaterkotał telefon; dzwonił mój ojciec, Maurice Wright, naczelny inżynier firmy Marconi.

— Freddie Brundrett chce nas widzieć u siebie — powiedział krótko.

Nie było w tym nic niezwykłego. Brundrett, poprzednio szef służby naukowej Floty Królewskiej, był teraz naczelnym badaczem w Ministerstwie Obrony i miał osobiste powody, by interesować się postępami projektu bądź jego opóźnieniem. Wkrótce miał podjąć decyzję, czy finansować produkcję prototypowego systemu. Projekt był kosztowny. W pierwszym powojennym okresie wydatki na badania obronne drastycznie ograniczano. Spodziewałem się więc kolejnej awantury.

Mimo to uradowała mnie możliwość bezpośredniej rozmowy z Brundrettem. Był starym przyjacielem naszej rodziny; obaj, ojciec i ja, pracowaliśmy dla niego w ośrodku badawczym Admiralicji w czasie wojny. Być może, pomyślałem, będzie to dla mnie szansa na jakąś nową pracę.

Następnego dnia pojechaliśmy samochodem do Londynu; w gęstej wciąż mżawce zaparkowaliśmy pod biurem Brundretta przy Storey's Gate. Whitehall sprawiał bezbarwne i ponure wrażenie; te kolumnady i posągi zdawały się nie nadążać za gwałtownymi przemianami świata. Clement Attlee wciąż obiecywał „chleb i igrzyska", ale zima znów była ciężka, a ludzie czuli się coraz bardziej bezradni w systemie reglamentacji. Euforia zwycięstwa z 1945 już dawno ustąpiła miejsca ponurym i złym myślom.

Zameldowaliśmy się u nieskazitelnej sekretarki w biurze Brundretta. Budynek wypełniała typowa dla biur Whitehall cicha krzątanina. Nie byliśmy pierwszymi gośćmi. Wśród zapełniających biuro postaci rozpoznałem kilku naukowców z różnych laboratoriów rządowych. Trochę tu za ciasno, jak na zwykłe robocze zebranie — pomyślałem. Dwaj mężczyźni oderwali się od tłumu i podeszli do nas.

11

 

              To wy jesteście Wrightowie, prawda? — powiedziat niższy; mówił szczekliwym.

wojskowym tonem. — Pułkownik Malcolm Cumming z Ministerstwa Wojny, do usług.

A to mój kolega Hugh Winterhorn.

Podszedł jeszcze jeden nieznajomy.

              A to John Henry, nasz przyjaciel z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Cumming posługiwał się śmiesznym kodem, jakim Whitehall mówi o swoich tajnych

służbach. Miałem już prawie pewność, że zebranie nie będzie dotyczyło technik wykrywania łodzi podwodnych; to można było załatwić bez udziału pracowników MI 5 i MI 6. Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i Brundrett zaprosił nas do środka.

Jego gabinet był równie wielki jak jego sława. Przy ogromnych zasuwanych oknach, przy tej wysokości ścian — biurko Brundretta wydawało się maleńkie. Wskazał nam miejsca przy długim stole konferencyjnym z ustawionymi w równa linię bibularzami i karafkami. Brundrett był drobnym, energicznym człowiekiem. Należał do grona wybrańców — obok Lindemanna, Tizarda, Cockrofta — którym w czasie II wojny światowej powierzono przestawienie całej nauki i techniki brytyjskiej na potrzeby wojenne. Jako zastępca dyrektora służby badawczej Admiralicji, a później wicedyrektor Royal Naval Scientific Service, kierował rekrutacja pracowników naukowych do rządowych laboratoriów. Sam nie byt wybitnym uczonym, ale świetnie rozumiał, jak wielka rolę mają do odegrania badacze. Prowadził politykę popierania ludzi młodych, gdzie tylko się dało, a ponieważ dowództwo mu ufało, mógł tym ludziom zapewnić środki, które pozwalały im w pełni wykorzystać własne talenty.

Kiedy wyczerpana i osłabiona Brytania szykowała się pod koniec lat czterdziestych do kolejnej wojny — tym razem ..zimnej" — nikt nie miał wątpliwości, że człowiekiem, który najlepiej zdoła ożywić środowiska naukowe, jest właśnie Brundrett. Otrzymał stanowisko zastępcy głównego doradcy naukowego przy ministrze obrony, a w 1954 roku zastąpił sir Johna Cockrofta jako przewodniczący Komitetu Planowania Badań nad Obronnością (DRPC).

              Panowie — zaczął Brundrett, kiedy wszyscy usiedli — zdajecie sobie zapewne spra

wę, że począwszy od ubiegłorocznych wydarzeń w Berlinie toczymy nową wojnę.

Dowodził następnie, że rosyjska blokada Berlina i stworzony w jej następstwie zachodni most powietrzny wywarły głęboki wpływ na przemiany w myśleniu wojskowym.

              Tę wojnę — ciągnął — będą toczyć nie żołnierze, ale szpiedzy, przynajmniej na ra

zie. Omawiałem już stan naszych sił w tej dziedzinie z sir Percym Sillitoe, dyrektorem ge

neralnym służby bezpieczeństwa. Prawdę mówiąc — podsumował — sytuacja nie jest do

bra.

Brundrett wyraziście przedstawił istotę problemu. Prawie niemożliwe stało się prowadzenie tajnych agentów za Żelazną Kurtyną, a to powoduje poważne braki informacji o zamiarach Związku Sowieckiego i jego sojuszników. Potrzebujemy więc inicjatyw naukowych i technicznych, które pomogłyby wypełnić tę lukę.

              Omawiałem już z grubsza tę sprawę z niektórymi z panów, na przykład z pułkow

nikiem Cummingiem ze służby bezpieczeństwa i z Peterem Dixonem z MI 6, i postanowi-

12

 

}em zwołać to grono, w celu rozważenia różnych opcji i zapoczątkowania prac. Sir Per-cy'emu sugerowałem też, że powinniśmy pozyskać współpracę jakiegoś młodego badacza, który pokierowałby naukową stroną przedsięwzięcia. Poddaję pod rozwagę panów kandydaturę Petera Wrighta, znanego już niektórym z was. Obecnie jest on związany z SERL (Laboratorium Elektroniczne Służb Państwowych), mógłby więc pracować u nas na pół etatu, dopóki nie zorientujemy się, ile naprawdę będziemy mieli dla niego pracy. Brundrett spojrzał na mnie i spytał:

              Pomożesz nam w tej sprawie, prawda, Peter?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zwrócił się do mojego ojca:

              Będziemy też oczywiście potrzebowali pomocy od Marconi G.M. (w Marynarce już

od dawna nazywano mojego ojca tak, jak kiedyś tytułowano samego Marconiego), do

kooptowałem więc i ciebie do naszego komitetu.

To było typowe dla Brundretta, formułował zaproszenia tak, jakby to były rozkazy, i naginał do swoich pomysłów całą machinę rządową.

Przez całe popołudnie omawialiśmy różne koncepcje. Podejrzanie cicho zachowywali się przy tym przedstawiciele MI 5 i MI 6, ale uznałem, że to naturalna powściągliwość pracowników tajnych służb w obecności profanów. Natomiast każdy z uczestniczących w zebraniu badaczy improwizował krótki przegląd prac z własnego laboratorium, które mogły mieć jakieś zastosowanie w działalności wywiadowczej. Oczywiście, pełny przegląd potrzeb w tej dziedzinie wymagał dłuższego czasu, ale od razu było jasne, że pilnie potrzebujemy nowych technik podsłuchu — takich, które nie wymagają wejścia na teren przeciwnika. Sowieci zabezpieczyli się bowiem tak solidnie, że o wejściu na ich teren nie można było marzyć — poza wyjątkowymi sytuacjami rozbudowy placówek albo, co zdarza się jeszcze rzadziej, dostępu do nich przez ściany działowe. Do wieczora zdołaliśmy ustalić dwadzieścia kierunków badań budzących nadzieję. Brundrett polecił mi je spisać i dokonać wstępnej oceny — i na tym zebranie się skończyło.

Kiedy wychodziłem, przedstawił mi się człowiek z Wydziału Technicznego Ministerstwa Poczty, John Taylor, który w czasie posiedzenia mówił dużo o podsłuchu telefonicznym.

              Będziemy nad tym razem pracować — powiedział, kiedy wymienialiśmy wizytów

ki. Skontaktuję się z panem w przyszłym tygodniu.

W drodze powrotnej do Great Baddow obaj, ojciec i ja, głośno przeżywaliśmy zakończone przed chwilą zebranie. Było dla nas wspaniałą niespodzianką; takie rzeczy zdarzały się w Whitehall często w czasie wojny, ale potem już bardzo rzadko. Mnie radowała perspektywa ucieczki z „antypodwodnej" prowincji badawczej; ojca cieszyło to, że przedłuży się rodzinna tradycja współpracy z tajnym wywiadem — tradycja licząca już ponad cztery dziesięciolecia.

 

W 1912 roku. prosto z uniwersytetu, mój ojciec trafił do przedsiębiorstwa Marconi i zaczął tu prace nad doskonaleniem metod detekcji fal radiowych. Wkrótce udało mu się., wspólnie z kapitanem H. J. Roundem, zbudować odbiornik lampowy zdolny przcchwyty-wać sygnały z wielkiej odległości.

Dwa dni przed wybuchem Wielkiej Wojny testował właśnie takie odbiorniki w staniu laboratorium Marconiego przy Hali Street w Chelmsford, kiedy nagle zdał sobie sprawę., że to, co słysz\, to komunikaty niemieckiej floty wojennej. Pierwsze dane z tego nasłuchu zaniósł natychmiast do dyrektora zakładów Marconiego, Andrew Graya. który był zaprzyjaźniony z kapitanem Reggie Halleni. szefem wydziału wywiadu morskiego Admiralicji-

Hali stał się czołowy postacią wywiadów brytyjskich w czasie I wojny światowej: to on. zamknięty w sławnym gabinecie nr 40 Admiralicji, z powodzeniem atakował różne szyfr\ niemieckie. Tego dnia przysłał po mojego ojca specjalnie wynajętą lokomotywę, która przywiozła go na Liverpool Street Station. Zbadawszy materiały. Hali zażądał, by ojciec odszedł od Marconiego i podjął pracę nad stacjami nasłuchu kierunkowego bezpośrednio w laboratoriach floty.

Główny problem wywiadu morskiego na początku Wielkiej Wojny polegał na tym. jak wykrywać rejsy oceanicznej floty niemieckiej dostatecznie wcześnie, by czatujące w Seapa Flow okręty brytyjskie mogły ją zaatakować. Jednostki niemieckie miały swój glówin port na wschodnim krańcu Kanału Kilońskiego. Hali miał nadzieję, że uda się przechwycić radiowe rozkazy dowództwa niemieckiego przekazywane okrętom w czasie, kiedy wychodziły one przez Kanał na Morze Północne.

Ojciec zabrał się do pracy nad odpowiednio czulą aparaturą i w końcu zbudował „aperiodyczny" detektor kierunkowy (pelengator). Pozwalał on ściśle rozpoznać poszukiwany sygnał w masie sygnałów interferującyeh i określić jego kierunek. Doprowadzenie tego pomysłu do pełnej sprawności roboczej zabrało sporo czasu, ale stal się cenną bronią w walce z (J-bootami. Jeszcze dziś caia aparatura pelengaeyjna oparta jest na zasadzie „aperiodyczności".

W 1915 roku. zanim jeszcze projekt osiągnął pełną sprawność roboczą, ojciec zaproponował Hallowi umieszczenie próbnego egzemplarza pelengatora w Christianii (dziś

14

 

Oslo). Norwegia była wtedy państwem neutralnym, ale nie można było skorzystać z pomieszczeń ambasady brytyjskiej, bo mogłoby to łatwo zwrócić uwagę Niemców. Hali zapytał więc ojca, czy byłby gotów, z pomocą MI 6, uruchomić w Christianii tajną stację namiaru. Kilka dni później ojciec był już w drodze do Norwegii, z papierami biznesmena handlującego środkami ochrony roślin. Zamieszkał w małym hotelu przy bocznej ulicy, gdzie wynajął pokój na poddaszu — dostatecznie wysoko, by móc zainstalować radio-pe-lengator bez wzbudzania podejrzeń.

Placówka MI 6 w ambasadzie zapewniła mu łączność i części zapasowe — ale praca była niebezpieczna. Skomplikowany ekwipunek radiowy musiał prędzej czy później wzbudzić podejrzenia. Ojciec nie miał statusu dyplomaty i, gdyby wpadł, nikt by się do niego nie przyznał. Wtedy w najlepszym razie czekało go internowanie aż do końca wojny; w gorszym — zainteresowałby się nim wywiad niemiecki.

Operacja przebiegała pomyślnie przez sześć miesięcy, dostarczając Flocie Królewskiej bezcennych ostrzeżeń o zamiarach marynarki niemieckiej. Pewnego dnia ojciec zszedł na śniadanie i usiadł przy swoim zwykłym stole. Przypadkowo rzucił okiem na jakiś nowy plakat, przylepiony na murze po drugiej stronie ulicy. Było na nim jego zdjęcie i list gończy, obiecujący nagrodę za informację, która doprowadzi do jego aresztowania.

Jeszcze przed rozpoczęciem operacji przygotowano dla ojca w MI 6 „drogę ewakuacyjną". Teraz szybko skończył śniadanie, wrócił do pokoju na poddaszu, starannie spakował całą aparaturę do walizki i wepchnął ją pod łóżko. Zabrał swoje „dokumenty handlowe", paszport, legitymację Royal Navy, zostawił natomiast sporą sumę pieniędzy, mając nadzieję, że skłoni ona właściciela hotelu do rychłego zapomnienia o całej sprawie.

Nie skierował się w stronę granicy szwedzkiej, gdzie zapewne czekała już nań norweska policja, ale powędrował na południowy zachód. Dziesięć mil za miastem, w nadmorskiej okolicy, usiadł na przydrożnym kamieniu. Wkrótce pojawił się tu porucznik marynarki brytyjskiej. Ojciec wylegitymował się, po czym tamten zabrał go szalupą do czekającego nie opodal brzegu brytyjskiego niszczyciela.

Wiele lat później, kiedy zbliżałem się już do emerytury, próbowałem odnaleźć szczegóły tej operacji w dokumentach MI 6. Poprosiłem sir Maurice'a Oldfielda, ówczesnego szefa MI 6, by pozwolił mi pogrzebać w ich kartotece. Ale nie znalazłem niczego; archiwiści z MI 6 już dawno, zgodnie z zasadami, zniszczyli te stare dokumenty.

Urodziłem się w 1916 roku w domu mojej babki w Chesterfield, gdzie matka przebywała podczas norweskiej wyprawy ojca. Tej nocy jakiś Zeppelin bombardował pobliskie Sheffield; w rezultacie przyszedłem na świat grubo przed czasem. Z powodu wojny nie było dla mnie miejsca w szpitalu, ale matka zdołała utrzymać mnie przy życiu dzięki zaimprowizowanemu inkubatorowi, który skleciła z gąsiora po chemikaliach i z kilku termofo-rów.

Po wojnie ojciec powrócił do zakładów Marconiego. Szef firmy cenił go i wkrótce powierzył mu stanowisko kierownika pracowni badawczej. Przeprowadziliśmy się wtedy do dużego domu nad morzem w pobliżu Frinton. Już po kilku miesiącach przenieśliśmy się jeszcze raz, tym razem na peryferie Chehnsford. Ten dom często przypominał opuszczoną

15

 

fabrykę radiową. Odbiorniki w różnych fazach demontażu i blaszane pudła wypełnione kablami walały się po katach. Ojciec był człowiekiem żywiołowym i pełnym fantazji — bardziej artystą niż inżynierem. Jak daleko sięgam pamięcią, zabierał mnie do ogrodu albo na nadbrzeżne łąki i tam opowiadał mi o cudach techniki radiowej. Potrafił całymi godzinami wyjaśniać, jak działają lampy i kryształki, pokazywał też jak obracać delikatnie pokrętłami, by z chaotycznego szumu wyłonił się nagle czysty sygnał. Nauczył mnie. jak samemu prowadzić doświadczenia; do dziś pamiętam, jaki był dumny, kiedy prezentowałem swoje skromne umiejętności odwiedzającym nas ludziom, takim jak sir Arthur Eddington i J. J, Thomson.

Jednym ze stałych gości w naszym domu był admirał Hali; za każdym razem zamykał się z ojcem na długie godziny w cieplarni, by prywatnie omówić jakiś nowy projekt. Ojciec znał także kapitana Mansfielda Cumminga, pierwszego szefa MI 6, którego ogromnie podziwiał za odwagę i za zdolności techniczne. Znacznie słabiej znał założyciela MI 5, kapitana Yernona Kella — i nie lubił go. To trochę tak jak z Oxford i Cambridge: albo się lubi MI 5 — albo MI 6; sympatie mojego ojca zdecydowanie skłaniały się ku tej ostatniej.

Zakłady Marconiego były w latach dwudziestych jednym z najbardziej fascynujących miejsc, w jakich mógł pracować naukowiec. Marconi, o którym wszyscy mówili krótko: „G.M." (od jego inicjałów, ale skrót ten Anglicy odczytują także jako General Manager — dyrektor naczelny; przyp. tłum.), genialnie dobierał sobie ludzi, a nadto miał odwagę inwestować w swoje śmiałe wizje. Jego największym osiągnięciem było stworzenie pierwszego systemu kierunkowych nadajników krótkofalowych; mógł, całkiem słusznie, uważać się za twórcę podstaw nowoczesnej łączności radiowej. A przecież, podobnie jak to się dzieje z wieloma innymi sukcesami brytyjskimi, również ten został osiągnięty na przekór oporom rządu brytyjskiego i ówczesnych koryfeuszy nauki.

Przed I wojną światową podjęto w Wielkiej Brytanii decyzję zastąpienia dotychczasowego kablowego systemu łączności z Imperium — systemem łączności radiowej na falach długich. W czasie wojny prace wstrzymano, z zamiarem ich kontynuacji po zakończeniu działań wojennych. Ale Marconi wciąż wierzył, że możliwe jest — i skuteczniejsze — przekazywanie na wielką odległość transmisji krótkofalowych, tyle że z użyciem anteny kierunkowej. Fale krótkie obiecywały większą pojemność przekazów i większą szybkość nadawania. Mimo wielkich postępów w technice radiowej, jakich dokonano w czasie Wielkiej Wojny, w 1922 roku pewna wysoka komisja królewska wyszydziła projekt Marconiego jako „wiedzę hobbystów", a jeden z jej członków nazwał nawet radio „dziedziną bez przyszłości".

Marconi rzucił ryzykowne wyzwanie. Zaproponował, że zbuduje za darmo połączenie radiowe między dwoma dowolnymi punktami na kuli ziemskiej — pod warunkiem, że rząd wstrzyma realizację projektu „długofalowego" na czas prób nad systemem kierunkowym i że zrealizuje ten ostatni, jeśli próby zakończą się powodzeniem. Rząd zgodził się, ale postawił najsurowsze wymagania, jakie można było sobie wyobrazić. Miała to być łączność między Grimsby (wschodnia Anglia) i Sydney (Australia), zapewniająca przekazywanie 250 słów na minutę przez dwanaście godzin bez przerwy i zużywająca nie więcej

16

 

niż dwadzieścia kilowatów energii. Nadto rząd domagał się, by system nadawał się do praktycznego zastosowania najpóźniej po dwunastu miesiącach prób.

Były to wymagania przerażające. Technika radiowa wciąż jeszcze raczkowała; niewie

le wiedziano o generowaniu sygnałów o stałej częstotliwości. Zadanie byłoby niewykonal

ne bez udziału grupy badawczej Marconiego, w której obok mojego ojca znaleźli się kapi

tan H.J. Round i C.S. Franklin. Marconi miał szczególny talent do wynajdywania wspa

niałych badaczy — często zresztą samouków. Franklina, na przykład, znalazł w jakiejś fa

bryce w Ipswich, gdzie ten za parę szylingów tygodniowo montował lampy łukowe; w cią

gu paru lat stał się jednym z najwybitniejszych specjalistów technicznych Towarzystwa

Marconi.              '

Już sam dystans proponowanej łączności, Grimsby—Sydney, wprawił w osłupienie konkurentów z tej branży. W późniejszych latach ojciec wielokrotnie opisywał mi rozmowę, jaką miał na Broadwayu z Davidem Sarnoffem, ówczesnym szefem RCA — w czasie, gdy prace nad projektem Marconiego były już w pełnym toku:

              Marconi chyba oszalał? — spytał Sarnoff. — Ten projekt go wykończy. To nie ma

prawa działać.

Ojciec odparł:

              G.M. i Franklin sądzą, że się uda.

              Jeśli się uda, to możesz mnie przepędzić przez cały Broadway kopniakami w dupę!

Trzy miesiące później — w terminie ustalonym przez rząd — system już działał. Przez

siedem dni pracował po dwanaście godzin na dobę z szybkością 250 słów na minutę; było to, moim zdaniem, jedno z największych osiągnięć technicznych naszego wieku. Jedyne, co martwiło ojca, to że nigdy nie miał okazji „przekopać" Sarnoffa przez cały Broadway.

Całe moje dzieciństwo upłynęło w atmosferze tej wielkiej przygody. Byłem dzieckiem słabego zdrowia. Miałem silną krzywicę i aż do dziesiątego roku życia nosiłem gorset ortopedyczny. Ale były rzeczy, które mi to rekompensowały. Niemal codziennie ojciec zabierał mnie ze szkoły wprost do swego laboratorium. Potrafiłem spędzać długie godziny obserwując, jak wraz ze swymi asystentami toczy wielki wyścig na trasie Grimsby—Sydney. Wyniosłem z tego naukę, którą zapamiętałem na całe życie — że w sprawach naprawdę wielkich eksperci rzadko mają rację.

Rok 1930 zaczął się dla rodziny Wrightów obiecująco. Zaledwie zauważaliśmy pogłębianie się światowego kryzysu finansowego. Ja wstąpiłem do Bishop's Stortford College, małej, ale odważnej i niezależnej szkoły średniej. Tutaj zacząłem robić szybkie postępy w nauce — a jednocześnie ostatecznie uwolniłem się od chorób, które dręczyły mnie od urodzenia. Na wakacje letnie w 1931 przyjechałem do domu z zaliczeniami ze wszystkich przedmiotów. W następnym okresie miałem uczyć się już w klasie „uniwersyteckiej'', z wszelkimi nadziejami na dobre stypendium w (Mordzie lub Cambridge.

Tydzień później mój świat rozleciał się. Tego wieczora ojciec wrócił do domu z wieścią, że obaj — Franklin i on — zostali wylani z pracy. Minęło parę dni, zanim on sam spróbował to sobie wyjaśnić, i całe lata, zanim i ja dowiedziałem się, co się właściwie stało.

2 — Łowca Szpiegów              17

 

Pod koniec lat dwudziestych Marconi połączył się z firmą Cable Companies, przekonany, że tylko dzięki tej współpracy technika radiowa może zdobyć środki inwestycyjne, które zapewnią jej czołową pozycję w światowej łączności. Ale w miarę narastania kryzysu rozwój radia coraz bardziej zagrażał interesom „kablowców". A ponieważ ci ostatni mieli decydujący głos w nowym, połączonym przedsiębiorstwie, więc drastyczne cięcia, związane z kryzysem, dotknęły głównie badania radiowe i produkcję. Marconi, stary i schorowany, już od dawna przebywał we Włoszech, ale nawet jego interwencja nie spowodowałaby zmiany stanowiska nowego zarządu. Franklin, mój ojciec i wielu, wielu innych znaleźli się za bramą. Oznaczało to zastój w rozwoju łączności radiowej na całe dziesięciolecie. Oznaczało też bardzo trudne lata dla mojej rodziny.

W ciągu paru miesięcy mój ojciec stoczył się w otchłań alkoholizmu. Nie mógł już pozwolić sobie na to, by kształcić obu synów, a ponieważ byłem starszy i miałem już w kieszeni jakiś dyplom — to ja musiałem opuścić szkołę. Szok tych zdarzeń spowodował nawrót moich dolegliwości; zacząłem się też chorobliwie jąkać, co momentami czyniło ze mnie kompletnego niemowę. W czasie tych krótkich letnich wakacji z chłopca z gwarantowaną przyszłością przemieniłem się w mężczyznę bez żadnej przyszłości.

Decyzja zabrania mnie ze szkoły i jej wpływ na moje zdrowie wpędziły ojca w kompleks winy. Jeszcze bardziej pogrążył się w pijackich ekscesach. Matka radziła sobie jak umiała, ale utraciwszy dotychczasowy status społeczny i dochody, żyła w coraz większej izolacji od świata. Wkrótce jedynymi gośćmi w naszym domu stały się pielęgniarki, strzegące mego ojca przed zbyt długim obcowaniem sam na sam z butelką whisky.

Wiele lat później, kiedy zacząłem w MI 5 polowanie na szlachetnie urodzonych Anglików, którzy w latach trzydziestych wpadli w nałóg komunizmu, ten okres mego życia zafascynował mnie na nowo. Oni korzystali wtedy z wszelkich przywilejów i szkół, które dla mnie stały się niedostępne. To moja rodzina doświadczyła kapryśnych humorów kapitalizmu. To ja odczułem na własnej skórze efekty kryzysu i depresji. A jednak to oni stali się komunistycznymi szpiegami. Ja zostałem myśliwym — oni szkodliwą zwierzyną.

Istnieje pewne proste wyjaśnienie. Był rok 1932. Nie miałem żadnych kwalifikacji. Skończyłem piętnaście lat, nie miałem pracy i mało miałem czasu na politykowanie. Dałem ogłoszenie w „The Times", w rubryce: „przyjmę każdą pracę". Pierwsza oferta przyszła od niejakiej Margaret Leigh, która prowadziła małą farmę zwaną Achnadarroch w Plockton koło Wester Ross w Szkocji. Zostałem jej parobkiem. Nie dostawałem zapłaty, tylko michę i kąt do spania. Ale wśród tych falujących wzgórz, pod bezkresnym szkockim niebem — stopniowo uwalniałem się od tego, co przedtem przeżyłem, a także poznałem największą pasję mego życia: rolnictwo.

Margaret Leigh była idealistką. Chciała przekształcić swoją farmę w obóz szkoleniowy dla biednych londyńskich chłopców, by uzyskali w ten sposób kwalifikacje rolnicze i mogli dostać pracę na wsi. Nigdy nic z tego nie wyszło. W końcu pani Leigh wpadła na nowy pomysł: postanowiła napisać książkę o życiu na farmie Achnadarroch; pisała więc, podczas gdy ja prowadziłem farmę. A wieczorami, po skończonej robocie, kazała mi głośno czytać to, co już napisała; dzięki tej praktyce stopniowo przestałem się jąkać. Książka została

18

 

później opublikowana, pod tytułem „Highland Homespun" (Szkocki samodział), i przyniosła autorce wielki sukces.

Wcześniej jednak, w 1935 właściciel Achnadarroch zażądał wyższej renty dzierżawnej niż my mogliśmy mu zapłacić — i wyeksmitował nas. Przenieśliśmy się wtedy do innej, tańszej farmy, tym razem w Konwalii, gdzie nasze życie toczyło się mniej więcej po staremu. Bardzo wtedy pragnąłem zostać naukowcem-rolnikiem i specjalizować się w technikach produkcji żywności. Ale z moją niepełną — z formalnego punktu widzenia — edukacją nie mogłem ubiegać się o stypendium naukowe; a stypendiów fundowanych w latach trzydziestych jeszcze nie było. W końcu z niejaką pomocą finansową Margaret, dzięki własnym sukcesom w hodowli świń i dzięki korzystnym koneksjom rodzinnym z rektorem St. Peter's College w Oxfordzie, zdołałem zebrać dostateczną sumę, by uzyskać miejsce w Szkole Gospodarstwa Wiejskiego (School of Rural Economy). W rok po przybyciu do (Mordu ożeniłem się z Lois. Był to rok 1938. Wojna wisiała w powietrzu. Wśród studentów (Mordu silne było przeczucie, że być może niewiele czasu spędzimy tu razem.

W czasie, kiedy ja rozpoczynałem studia, mój ojci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin