King Stephen - Truskawkowa wiosna.pdf

(75 KB) Pobierz
STEPHEN KING
STEPHEN KING
TRUSKAWKOWA WIOSNA
Springheel Jack...
Te dwa słowa ujrzałem tego ranka w gazecie i, mój Boże, jakże one cofnęły mnie w
przeszłość. Wszystko działo się osiem lat temu; prawie dokładnie, co do dnia. Wtedy
właśnie ujrzałem siebie w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej - w Raporcie Waltera
Cronkite'a. Wprawdzie moja twarz mignęła tam tylko przez chwilę w tle, za plecami
reportera, ale wszyscy znajomi natychmiast mnie zauważyli. Otrzymywałem telefony z
innych miast i z innych stanów. Mój tata domagał się ode mnie analizy i oceny sytuacji,
był bardzo rubaszny, serdeczny - taki do rany przyłóż. Matka chciała tylko, żebym wrócił
do domu. Ale ja nie chciałem wracać do domu. Byłem oczarowany.
Oczarowany tą mroczną, spowitą mgłą truskawkową wiosną i wiszącym nad
wszystkim cieniem gwałtownej śmierci, która jej towarzyszyła w czasie tamtych nocy
sprzed ośmiu lat. Cień Springheel Jacka...
W Nowej Anglii nazywano to truskawkową wiosną. Nikt nie wie dlaczego; ot, po prostu
określenie używane przez starców. Twierdzą oni, że coś takiego zdarza się co osiem lub
co dziesięć lat. Wypadki, jakie miały miejsce w New Sharon Teachers' College tamtej
konkretnie truskawkowej wiosny... też mogłyby tworzyć cykl, ale ponieważ nikt nie
przeprowadzał nad tym głębszych studiów, nigdy tego tak nie nazwali.
W New Sharon truskawkowa wiosna zaczęła się szesnastego marca tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Tego właśnie dnia nastąpił przełom w
najostrzejszej od dwudziestu lat zimie. Padał deszcz, a powietrze przesycał zapach
odległego o trzydzieści kilometrów morza. Śnieg, którego napadało na wysokość prawie
dziewięćdziesięciu centymetrów, zaczął gwałtownie topnieć i cały kampus tonął w
grząskim błocku. Rzeźby ze śniegu - pozostałość zimowego karnawału - które przez dwa
miesiące trwały nietknięte w minusowych temperaturach, przekrzywiały się i przygarbiały.
Ulepiona przed budynkiem bractwa Tep karykatura Lyndona Johnsona płakała rzewnymi
łzami odwilży. Gołąb widniejący przed Prashner Hall stracił wszystkie pióra i miejscami
widać już było jego żałosny, wykonany ze sklejki szkielet.
W nocy nadeszła mgła i spowiła nieprzeniknioną białą opończą i ciszą wąskie alejki
college'u oraz wszystkie drogi dojazdowe. Okalające promenadę sosny sterczały niczym
wyciągnięte do liczenia palce, a mleczny opar, jak dym z papierosów, snuł się leniwie
pod niewielkim mostkiem, otulając armaty pochodzące jeszcze z czasów wojny
domowej. Mgła odbierała pejzażowi spoistość, wszystko wydawało się obce i magiczne.
Ktoś, kto niebacznie opuścił dudniące muzyką z szafy grającej, jaskrawo oświetlone,
zgiełkliwe wnętrze klubu Grinder, spodziewając się widoku wypełnionego gwiazdami
zimowego nieba, trafiał nagle w pogrążony w ogłuszającej ciszy świat dryfującej, białej
1
mgły; w ciszę, którą mącił jedynie dźwięk jego własnych kroków i plusk wody kapiącej ze
staroświeckich rynien. Człowiek niemal spodziewał się napotkać idącego śpiesznie
Golluma, Frodo, Sama albo odwróciwszy się skonstatować, że Grinder zniknął, a jego
miejsce zajęła mglista panorama wrzosowisk, cisów, druidzkich kręgów lub pryskających
iskrami zaczarowanych pierścieni.
Tego roku szafa grająca odtwarzała Love is Blue. Bez przerwy dochodziły tony Hey,
Jude. Dźwięki Scarborough Fair.
Tamtego wieczoru, dziesięć po jedenastej, student pierwszego roku, John Dancey,
wracając do akademika, zaczął w tej mgle wrzeszczeć. Cisnął na ziemię książki i darł
się, wpatrzony w rozrzucone szeroko nogi leżącej na śniegu w mrocznym narożniku na
parkingu przylegającym do Animal Sciences martwej dziewczyny, która miała gardło
rozerżnięte od ucha do ucha. Jej rozwarte oczy zdawały się ciskać skry radości, jakby
zrobiła najlepszy dowcip w życiu - Dancey, student pedagogiki, lepszy w nauce niż w
gębie, wrzeszczał, wrzeszczał i wrzeszczał.
Ranek wstał posępny i pochmurny, a my szliśmy na sale wykładowe z cisnącymi się
na usta pytaniami: Kto? Dlaczego? Jak myślisz, czy go złapią? I ostatnie, budzące
największy dreszcz emocji: Znałeś ją? Znałaś ją?
Tak, chodziłem z nią na plastykę.
Tak, w zeszłym semestrze mój kumpel umawiał się z nią na randki. Tak, kiedyś w
Grinder poprosiła mnie o ogień. Siedziała przy sąsiednim stoliku.
Tak
Tak, ja...
Tak... tak... och, tak, ja...
Znaliśmy ją wszyscy. Nazywała się Gale Cerman (wymawiało się Kerr-man) i
studiowała na wydziale plastycznym. Nosiła okrągłe, druciane okulary i miała świetną
figurę. Była powszechnie lubiana, ale koleżanki z pokoju jej nie znosiły. Niewiele
udzielała się towarzysko, chociaż należała do najbardziej adorowanych dziewcząt w
kampusie. Była okropna, ale miła. Była niebywale żywa, ale rzadko zabierała głos i
prawie nigdy się nie uśmiechała. Była w ciąży i chorowała na białaczkę. Była lesbijką,
którą zamordował jej chłopak. Siedemnastego marca była truskawkowa wiosna i
wszyscy znaliśmy Gale Cerman.
W kampusie pojawiło się pół tuzina samochodów policji stanowej; większość
zaparkowała przed Judith Franklin Hall, gdzie mieszkała Cerman. Kiedy o dziesiątej rano
przechodziłem tamtędy w drodze na zajęcia, kazano mi się wylegitymować. Głupi nie
byłem. Pokazałem im dokument i nie robiłem żadnych uwag.
- Czy nosisz przy sobie nóż? - zapytał chytrze policjant.
- Czy chodzi o Gale Cerman? - próbowałem się dowiedzieć, gdy już oświadczyłem, że
najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką ze sobą noszę, są klucze przypięte do zasuszonej
króliczej łapki.
- Dlaczego pytasz? - nasrożył się.
Na zajęcia spóźniłem się pięć minut.
2
Panowała truskawkowa wiosna i tej nocy nikt już nie chodził samotnie po terenie na
poły akademickiego, na poły magicznego kampusu. Ponownie pojawiła się mgła
pachnąca morzem, cicha i otchłanna.
Mniej więcej o dziewiątej wieczorem wpadł do pokoju kolega, z którym mieszkałem.
Od siódmej wytężałem mózgownicę, mozoląc się nad esejem o Miltonie.
- Złapali go - oświadczył. - Słyszałem to w Grinder.
- Od kogo?
- Nie wiem. Od jakiegoś chłopaka. Zrobił to jej narzeczony. Nazywa się Carl Amalara.
Rozparłem się na krześle. Poczułem ulgę, a jednocześnie byłem trochę
rozczarowany. Takie nazwisko nie budzi wątpliwości. Musiała to być prawda.
Najzwyklejsze, odrażające, nędzne morderstwo z namiętności.
- W porządku - powiedziałem. - I bardzo dobrze.
Wybiegł z pokoju, żeby dalej rozgłaszać wieść. Jeszcze raz przeczytałem swój esej o
Miltonie i nie mogąc dojść do tego, co chciałem powiedzieć, podarłem go, po czym
zacząłem pisać od początku.
O wszystkim doniosła poranna prasa. Zamieściła aż nieprzyzwoicie wyraźne zdjęcie
Amalary - zapewne ze świadectwa ukończenia szkoły średniej - pokazujące raczej
smętnie wyglądającego chłopaka o oliwkowej cerze, ciemnych oczach i z dziobami na
nosie. Amalara nie przyznał się jeszcze do winy, ale wszystkie okoliczności wskazywały
na niego. On i Gale Cerman przez ostatni miesiąc bardzo się kłócili, a tydzień przed
morderstwem zerwali ze sobą. Jego kolega z pokoju powiedział, że ostatnio Amalara był
„przybity”. W kuferku pod jego łóżkiem policja znalazła kupiony u L.L. Beansa nóż
myśliwski o osiemnastocentymetrowej klindze i ewidentnie pociętą nożyczkami fotografię
jego narzeczonej.
Obok zdjęcia Amalary widniała też podobizna Gale Cerman. Obok blondynki o raczej
mysim wyglądzie i w okularach dostrzec można było trochę rozmazanego psa oraz
flaminga z rozpostartymi skrzydłami. Na twarzy Gale Cerman gościł pełen zakłopotania
uśmiech. Mrużyła oczy i rękę trzymała na łbie psa. A więc to prawda. To musiała być
prawda.
Następnej nocy znów wystąpiła mgła, która słała się jak bluszcz, spowijając świat w
nieprzytomnej ciszy. Wyszedłem tego wieczoru na spacer. Bolała mnie głowa i miałem
ochotę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Pachniało wiosną; która z wolna usuwała
ze swej drogi niechętnie ustępujący śnieg, zostawiając za sobą pozbawione życia łaty
zeszłorocznej trawy, nagie i niczym nie zakryte jak głowa wiekowej babci.
Dla mnie był to jeden z najczarowniejszych wieczorów, jakie pamiętam. Ludzie,
których mijałem pod otoczonymi halo latarniami, byli mruczącymi cieniami i sprawiali
wrażenie spleconych ramionami, patrzących sobie w oczy kochanków. Śnieg topił się i
odpływał, topił się i odpływał, każdy podmuch wiatru osuszał świat, a mroczne morze
zimy odpływało w niepamięć.
Spacerowałem prawie do północy, do chwili, kiedy byłem już przemoczony do suchej
nitki, a w alejkach zaroiło się od cieni, w krętych przejściach usłyszałem wiele tłumionych
mgłą kroków. Kto powie, że jednym z tych cieni nie był człowiek, czy stwór, nazwany
3
Springheel Jack? Na pewno nie ja, ponieważ minąłem wiele cieni, ale we mgle nie
rozróżniałem twarzy.
Następnego dnia obudził mnie dochodzący z korytarza zgiełk. Wylazłem zobaczyć, co
się dzieje. Dłońmi doprowadziłem do jakiego takiego stanu fryzurę i przeciągnąłem
włochatą gąsienicą, w którą podstępnie zamienił się mój język, po suchym jak pieprz
podniebieniu.
- Wykończył następną - powiedział ktoś z pobladłą z wrażenia twarzą. - Muszą go
wypuścić.
- Kogo?
- Amalarę! - wykrzyknął inny rozradowany głos. - Kiedy to się stało, on siedział w
więzieniu.
- Stało się co? - dopytywałem się cierpliwie.
Wiedziałem, że wcześniej czy później dowiem się wszystkiego. Tego byłem pewien.
- Dziś w nocy zabił następną. Teraz ciągle jej szukają.
- Kogo szukają?
Przede mną znów zamajaczyła ta blada twarz.
- Nie kogo. Czego. Jej głowy. Ktokolwiek zabił tę dziewczynę, zabrał ze sobą jej głowę.
New Sharon nie jest dużą uczelnią, a w tamtych latach była jeszcze mniejszą -
instytucja określana przez dziennikarzy mianem „uczelni środowiskowej”. I rzeczywiście
stanowiliśmy niewielką społeczność: w każdym razie wtedy. Wszyscy się znali; gorzej lub
lepiej, ale się znali. Gale Cerman była dziewczyną, której każdy kiwał głową na
powitanie, myśląc sobie, że przecież gdzieś już ją wcześniej spotkał.
Ann Bray znali wszyscy. Rok wcześniej, w paradzie podczas konkursu na Miss Nowej
Anglii, szła zaraz za zdobywczynią tytułu i wymachiwała laską w takt melodii Hey, Look
Over Me. Rozum również posiadała nie od parady; do chwili śmierci była redaktorem
uczelnianej gazety (tygodnika), należała do studenckiego koła dramatycznego i pełniła
funkcję przewodniczącej filii Narodowego Żeńskiego Koła Studenckiego w New Sharon.
Na fali entuzjazmu, jaki ogarnia każdego studenta pierwszego roku, wymyśliłem nową
kolumnę do prowadzonej przez nią gazety i próbowałem się z Ann Bray umówić na
randkę - w obu przypadkach poniosłem sromotną porażkę.
A teraz była martwa... gorzej niż martwa.
Na popołudniowe wykłady chadzałem jak każdy inny. Witając się mówiłem „cześć” z
nieco mniejszym zapałem niż zwykle; zupełnie jakbym bał się przyglądać twarzom
znajomych. Oni zresztą zachowywali się podobnie w stosunku do mnie. Między nami
trafiła się czarna owca, czarna jak żwir alejek krzyżujących się z deptakiem, jak wyrwa
między stuletnimi dębami rosnącymi na tylnym dziedzińcu gimnazjum. Czarna jak
masywne cielska armat z czasów wojny domowej oglądane w oparach półprzezroczystej
mgły. Patrzyliśmy sobie w oczy, próbując odnaleźć wzajemnie w nich tę ciemność.
Tym razem policja nikogo nie aresztowała. W mgliste noce osiemnastego,
dziewiętnastego i dwudziestego marca niebieskie radiowozy nieustannie patrolowały
teren kampusu. Ich czołowe reflektory co chwila kłuły mroczne zakątki i zaułki.
Administracja uczelni wprowadziła od dwudziestej pierwszej godzinę policyjną. Parki
obłapiających się ryzykantów, których chwytano w krzakach na północ od Tate Alumni
4
Building, zabierano na posterunek policji w New Sharon i bezlitośnie maglowano przez
trzy godziny.
Dwudziestego miał miejsce histeryczny, fałszywy alarm, kiedy na parkingu, w miejscu
gdzie znaleziono zwłoki Gale Cerman, natknięto się na nieprzytomnego chłopaka.
Przygłupi gliniarz z kampusu, nie badając nawet pulsu, załadował ciało na tylne
siedzenie radiowozu, rozłożył sobie przed nosem mapę i ruszył do najbliższego szpitala.
Na terenie opustoszałego terenu uniwersytetu syrena samochodu zawodziła jak walne
zgromadzenie banshee.
W połowie drogi zwłoki usiadły i spytały głucho: „Gdzie, do diabła, jestem?” Gliniarz
wrzasnął i zjechał z szosy. Zwłoki okazały się być studentem, który nazywał się Donald
Morris i przez ostatnie dwa dni przechodził ciężką grypę... Czy panowała wtedy grypa
azjatycka? Nie pamiętam. Tak czy owak, zemdlał po drodze do Grinder, dokąd wybrał się
na zupę i tosty.
Dni ciągle były ciepłe, choć pochmurne. Ludzie gromadzili się w niewielkich grupach,
które przejawiały zdumiewającą tendencję do błyskawicznego rozpadania się i
formowania ponownie w innych już konfiguracjach. Jeśli człowiek zbyt długo oglądał te
same twarze, przychodziły mu do głowy głupie myśli o ich właścicielach. A plotki po
kampusie rozchodzić się zaczęły wręcz z szybkością światła. Powszechnie lubiany
profesor historii widziany był na niewielkim mostku, gdy śmiał się i płakał; Gale Cerman
zostawiła tajemniczą, składającą się z dwóch słów wiadomość wypisaną jej własną krwią
na asfalcie parkingu przy Animal Sciences; oba morderstwa tak naprawdę miały podłoże
polityczne i dokonało ich odgałęzienie SDS; żeby zaprotestować przeciw wojnie.
Wszystko to było bardzo zabawne. SDS w New Sharon liczyło siedmiu członków; jedno
większe odgałęzienie mogłoby doprowadzić do bankructwa całą organizację. Ten fakt,
spowodował jeszcze bardziej złowieszczą teorię wysnuwaną przez prawicowe
ugrupowania kampusu - to robota agitatorów z zewnątrz. Tak zatem w tamtych
dziwacznych, ciepłych dniach odwracaliśmy głowy, nie patrząc sobie w oczy.
Zawsze wietrząca sensację prasa zignorowała duże podobieństwo naszego mordercy
do Kuby Rozpruwacza i dokopała się o wiele głębiej - aż do roku tysiąc osiemset
dziewiętnastego. Ann Bray znaleziono na rozmiękłym skrawku ziemi, zaledwie cztery
metry od najbliższego chodnika, ale nie odkryto żadnych odcisków stóp; nawet
należących do ofiary. Obdarzony fantazją dziennikarz z New Hampshire, który uwielbiał
takie mroczne, tajemnicze historie, ochrzcił zabójcę mianem Springheel Jacka, czym
nawiązał do odrażającego lekarza, Johna Hawkinsa z Bristolu, który za pomocą różnych
dziwnych mikstur farmaceutycznych zamordował swoich pięć żon. I przezwisko to z
powodu owego błotnistego miejsca, na którym nie było żadnych śladów, natychmiast się
przyjęło.
Dwudziestego pierwszego znów padało, więc i deptak oraz tylny dziedziniec zamieniły
się w trzęsawisko. Policja oświadczyła, że zostawi w kampusie agentów w cywilnych
ubraniach, zarówno kobiety jak i mężczyzn, po czym połowa radiowozów odjechała.
Gazeta kampusu w nieco chaotycznym artykule wstępnym wyraziła z tego powodu
duże oburzenie. Generalnie sens publikacji był taki, że jeśli pojawi się tyle glin
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin