Wolski Marcin - Bogowie jak ludzie.pdf

(988 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bogowie jak ludzie
Marcin Wolski
Bogowie jak ludzie
2004
389422312.001.png
Trzynaście lat temu na prośbę, a właściwie na wyraźne żądanie nieznajomego mężczyzny,
który pragnął zachować w tajemnicy swą tożsamość, opublikowałem pod moim nazwiskiem
pewien niezwykły zbiór tekstów, zatytułowany, w hołdzie H.G. Wellsowi (mimo że jego
socjalistycznych ciągot i uwielbienia dla Stalina nie podzielam) – „Bogowie jak ludzie”. Do
spotkania, dzięki któremu materiały znalazły się w moich rękach, doszło właściwie parę lat
wcześniej, ale znane wszystkim okoliczności sprawiły, iż druk możliwy był dopiero w Wolnej
Polsce. Podejrzewałem, że maszynopis jest dziełem zapoznanego autora, który w fikcyjną
opowieść wplótł fragmenty własnego życiorysu. Nigdy niestety nie udało mi się tego
zweryfikować.
Człowiek, który wczesnym przedpołudniem pewnego zimowego dnia w 1985 roku
odwiedził mnie w motelu w Częstochowie, gdzie leczyłem kaca po wieczornej balandze, nie
pojawił się więcej. Nie zostawił swoich namiarów. Wszystkie dane, które wynikały z tekstu:
adresy, osoby – nie pokrywały się z rzeczywistością. Nikt taki jak Adam Szarecki nie był na
przełomie lat 60. i 70. studentem historii UW, wiem, bo sam studiowałem tam w tym czasie,
próżno szukać Łukasza Szareckiego na listach uczniów Liceum im. Jana Zamoyskiego. Nie
istniał teatrzyk studencki Delta, miasteczka Rychłowa też nie potrafiłem odnaleźć, podobnie
jak wielu postaci z przeszłości wymienionych w opowieści. Czyżby zatem była to czysta fikcja,
dzieło anonimowego autora, który z jakiegoś powodu wzgardził sławą i pieniędzmi (od razu
zaznaczę, niewielkimi) i zgodził się, aby jego dorobek poszedł na konto kogoś innego?
Dlaczego? Przez wszystkie te lata łudziłem się, że pewnego dnia zgłosi się do mnie, zażąda
honorarium, które cały czas czekało odłożone... I nic. Zacząłem nawet podejrzewać, że może
coś mu się przydarzyło, wypadki chodzą po ludziach. Możliwa była utrata pamięci oraz
ewentualność, że ociekający wodą mężczyzna w półwojskowej kurtce był przebywającym na
przepustce więźniem lub zbiegłym pensjonariuszem zakładu psychiatrycznego. Nie zdołałem
dokładniej przyjrzeć się jego twarzy.
Lata mijały i zapomniałem o całej sprawie. Wkrótce po propozycji wydawnictwa
„Solaris”, zamierzającego wznowić „Bogów”, wybrałem się na egzotyczną wyprawę. Celem
była Nowa Gwinea. Moje podróże oczywiście to temat na osobną książkę, a może nawet cykl
książek. Przytoczę więc tylko jeden znamienny epizod. Godzinę szybkiej jazdy łodzią
motorową od Mandangu, głównego miasta w północnej części Papui Nowej Gwinei, leży
wyspa Karkar, zielony stożek wulkanu wyłaniający się z oceanu. Z rekomendacji polskich
księży werbistów, gościliśmy tam u niejakiego Noela Goodyeara handlarza koprą, właściciela
trzech statków, który w tym gorącym malarycznym zakątku wyczarował przepiękną
rezydencję, z ogrodem botanicznym, kolekcją mebli, sreber, chińskich bibelotów i starych
litografii, wśród których z niemałą satysfakcją dostrzegłem portret Tadeusza Kościuszki. Po
obiedzie Noel zabrał nas swym zwinnym trakiem z napędem na cztery koła na objazd wyspy,
po karkołomnych ścieżkach, mogących wzbudzić grozę nawet u miłośnika motocrossu.
Przystanęliśmy w dawnej protestanckiej misji, którą malaria skutecznie zamieniła w
pustkowie. Cmentarz, kaplica, wspaniałe widoki na wulkaniczną kalderę, częściowo
zatopioną przez morze. Nasza szczupła grupka rozproszyła się – część poszła fotografować,
inni zwiedzać, inni wreszcie za potrzebą. Wysforowałem się nieco do przodu i wtedy z cienia
wyszedł jakiś człowiek. Nie wiem skąd przybył, czy może czekał na mnie, ubrany był jak
tubylec w drelichowe spodnie i brudną koszulkę, choć rysy miał niewątpliwie europejskie,
włosy proste, siwe, ale ruchy zwinne i znakomitą muskulaturę. Przestraszyłem się i ścisnąłem
mocniej cyfrowy aparat kupiony w Singapurze.
Mam coś dla pana – powiedział, i wetknął mi jakąś kopertę. Potem dosłownie dał krok
w zieloną ścianę zieleni, która natychmiast zamknęła się za nim. Gdyby nie zatłuszczony
papier, rzekłbym, nigdy go nie było. Miałem zamiar wyrzucić pakunek, kiedy uświadomiłem
sobie, że człowiek zjawa mówił do mnie po polsku! Zajrzałem do środka. Znalazłem tam
książkę a właściwie jej strzępy, poprute, poklejone, pospinane na nowo, pełne skreśleń i
dopisków piórem lub ołówkiem, a niekiedy czymś przywodzącym na myśl krew. Co
ważniejsze, była to moja książką „Bogowie jak ludzie”. Wydanie pierwsze i jak dotąd
ostatnie. Nie wiem dlaczego, ale nie wspomniałem o tym spotkaniu nikomu. Wsadziłem
podarunek na dno plecaka, a przed odjazdem zagadnąłem Goodyeara.
Biały, Polak? – zdziwił się. – Jedyny biały w tej okolicy to ja. No, są jeszcze dwie
siostrzyczki z misji i aborygen albinos. Owszem, w starej misji nocami można spotkać duchy,
ale te wyłącznie mówią po niemiecku.
Nie potrafię powiedzieć, czy facet z dżungli był tym samym nieznajomym z deszczu, który
ofiarował mi maszynopis „Bogów”. Nie mam też pojęcia, co mógł tam robić. I skąd wiedział
jak się ze mną spotkać. Jego poprawki miały sens. Nie pozostaje mi nic innego, jak
zastosować się do nich.
Część pierwsza
Rozdział I
Seria zdarzeń
Pilnie studiując prasę europejską z początków 1899 roku, można natknąć się na relacje o
dwóch tajemniczych zniknięciach, którym ówczesne popołudniówki poświęcały sporo
miejsca, chociaż jakoś nikt nie wpadł na pomysł, aby powiązać je ze sobą. Zresztą, któżby
miał to uczynić, gdy z jednej strony umysły czytelników absorbowała wojna burska, z drugiej
nadciągające nowe stulecie. Wiek, daj Boże, postępu i pokoju. Stulecie, do którego wzdychał
i Verne, i Wells, choć obaj, trzeba przyznać, trochę obawiali się niewiadomego...
Z pożółkłych fotografii spoziera na nas szczupła, inteligentna twarz pierwszego z
zaginionych, Karla Wallenhoffa, ostatniego potomka szlachetnego rodu wywodzącego się
ponoć od Karola Wielkiego. Po mieczu. Po kądzieli Karl dziedziczył tradycje Machabeuszy. I
nie tylko tradycje – Laura Wallenhoff wniosła w posagu potężny majątek jednej z tych
legendarnych fortun zrodzonych przez „wiek stali i żelaza”. A zatem był piękny, bogaty, a na
dodatek niezwykle zdolny. W wieku dwudziestu paru lat doktoryzował się (źródła nie
wspominają, w Heidelbergu czy Getyndze). Pasjonowała go medycyna i biologia, ale nie
stronił również od historii i archeologii, co w owych czasach nikogo nie zadziwiało. Wedle
wspomnień jednego z jego kolegów, laureata nagrody Nobla, profesorowie uważali Karla za
przyszłego geniusza. Opanował kilkanaście języków, mnożył w pamięci wielocyfrowe liczby,
a sprawnością fizyczną zaskakiwał rówieśników podczas krótkotrwałego pobytu na uczelni
angielskiej. Niestety, genialność nierzadko ociera się o obłęd.
Wkrótce po śmierci ojca (matka odumarła go w dzieciństwie) dziwne rzeczy poczęły
dziać się z młodym Austriakiem. Zrezygnował z kariery naukowej, a kierowanie finansowym
imperium przekazał zarządcom. Coraz częściej widywano go wśród ludzi podejrzanej
konduity, artystów cyrkowych, okultystów, jasnowidzów. Plotki wspominały o kontaktach z
masonerią. Podobno nagminnie zaglądał do kieliszka! Wprawdzie na jego związki ze światem
przestępczym policja wiedeńska nie znalazła dowodów, coś jednak musiało się dziać, skoro
wspaniały majątek w ciągu roku stopniał, jak pozostawiony na słońcu tort lodowy...
Późniejsze śledztwo wykazało, że w krytycznym dniu 14 lutego Karl był bankrutem.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin