TOM III - BUNT AGENTÓW.doc

(797 KB) Pobierz
ANDRE NORTON

     ANDRE NORTON

     

     

  BUNT AGENTÓW

    

       TOM III CYKLU ROSS MURDOCK

    

    

     

     

 

      l

      

       Ani jedno okno nie zaburzało płaszczyzny czterech ścian pomieszczenia. - Na biurku nie było ani jednej plamki słonecznego światła. A jednak obecnym wydawało się, że zestaw pięciu dysków na jego powierzchni lśni. Być może piekielny żar katastrofy jaką mogli spowodować.. . czy też spowodowali... emanował z nich samych.

       Tajemnicze lśnienie dawało się złożyć na karb wyobraźni, nic jednak nie zdołało ukryć wymowy nagich, niezaprzeczalnych faktów. Doktor Gordon Ashe, jeden z czterech mężczyzn spoglądających ze smętnym wyrazem twarzy na zademonstrowane przedmioty, potrząsnął lekko głową, jakby chciał uporządkować chaos, jaki ogarnął jego myśli.

       Stojący po prawej stronie Gordona pułkownik Kelgarries pochylił się do przodu i zapytał szorstko:

       - Czy można stwierdzić z całą pewnością, że nie zaszła tutaj jakaś pomyłka?

       - Widziałeś detektor - odpowiedział chłodno siwy, wyprężony jak struna mężczyzna za biurkiem. - Nie, błąd należy wykluczyć. Zawartość tych pięciu kaset została z pewnością przekopiowana.

       - A wśród nich te dwie najważniejsze - wymamrotał Ashe.

       - Myślałem, że były pilnie strzeżone - zwrócił się ostro Kelgarries do siwego mężczyzny.

       Wyraz twarzy Floriana Waldoura świadczył o głębokim zamyśleniu. - Podjęto wszelkie możliwe środki ostrożności. Był tam ukryty śpioch - podstawiony przez nich agent.

       - Kto nim był? - zapytał Kelgarries.

       Ashe popatrzył na swoich trzech towarzyszy: Kelgarries, pułkownik, dowódca jednego z sektorów Project Star, Florian Waldour, szef ochrony stacji, doktor James Ruthven...

       - Camdon! - powiedział, choć sam nie mógł w to uwierzyć. Taką odpowiedź jednak podsuwała mu logika. Waldour kiwnął głową,

       Po raz pierwszy odkąd poznał Kelgarriesa i współpracowali ze sobą, Ashe zobaczył, że pułkownik nie kryje zdumienia.

       - Camdon? Przecież przysłał go nam... - Oczy pułkownika zwęziły się. - Podobno przysłał go nam... Sprawdzono go zbyt dokładnie, by mógł podać się za kogo innego!

       - O, został przysłany, tak jest. - W głosie Waldoura pojawiła się nuta emocji. - Przyczaił się, czatował od bardzo dawna. Musieli podstawić go dobre dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu.

       - Cóż, z pewnością był wart ich czasu i zachodu, no nie? - głos Jamesa Ruthvena przypominał zdławione warknięcie. Zacisnął cienkie wargi i wpatrywał się w dyski. - Kiedy je skopiowano?

       Ashe przestał zastanawiać się nad możliwymi skutkami zdrady i skupił uwagę na tym istotnym szczególe. Kwestia czasu - oto podstawowe zagadnienie teraz, kiedy jest już po szkodzie. Wiedzieli o tym wszyscy.

       - Tego jednego właśnie nie wiemy - odpowiedział Waldour z ociąganiem, jakby nie mógł się z tym faktem pogodzić.

       - Dla większej pewności należy przyjąć, że stało się to na samym początku.

       Ze stwierdzenia Ruthvena wynikały wnioski równie koszmarne jak szok, którego doznali, kiedy Waldour oznajmił im o katastrofie.

       - Osiemnaście miesięcy temu? - żachnął się Ashe.

       Ruthven pokiwał głową,

       - Camdon miał dostęp do dysków od samego początku. Taśmy zabierano do studiowania, po czym chowano je z powrotem, a nowy detektor jest w użyciu dopiero od dwóch tygodni. Sprawa wyszła na jaw podczas pierwszej kontroli, prawda? - zapytał Waldoura.

       - Zgadza się - odparł szef ochrony.- Camdon opuścił bazę przed sześcioma dniami. Pełnił obowiązki łącznika, od początku więc wyjeżdżał stąd i wracał.

       - Za każdym razem przecież musiał przechodzić przez punkty kontrolne - zaprotestował Kelgarries. - Sądziłem, że przez nie nawet mysz się nie prześliźnie. - Twarz puBtownika rozjaśniła nadzieja.- Może zrobił filmy, a potem nie mógł przerzucić ich na zewnątrz. Czy przeszukano jego kwaterę?          

       Waldour skrzywił usta w grymasie złości.

       - Pułkowniku... - powiedział ze znużeniem. - To nie jest zabawa przedszkolaków. A na potwierdzenie, że wyczyn zakończył się sukcesem... posłuchajcie... - Nacisnął guzik na biurku i z eteru dobiegł ich beznamiętny głos prezentera wiadomości.

       - Obawy o bezpieczeństwo Lassitera Camdona wysłannika do Rady Zachodniej Konferencji Kosmicznej, potwierdziły się. W górach odkryto spalony wrak. Pan Camdon wracał z misji do Gwiezdnego Laboratorium, kiedy jego statek stracił łączność z Polem Monitorującym. Raporty mówiące o burzy w tym rejonie natychmiast wzbudziły czujność...

       Waldour wyłączył radio.

       - Czy stało się tak naprawdę, czy to zasłona dymna dla jego ucieczki? - zastanawiał się głośno Kelgarries.

       -Nie można wykluczyć żadnej ewentualności. Mogli go celowo zlikwidować, kiedy już dostali to, czego chcieli - przyznał Waldour. - Wróćmy jednak do naszych problemów. - Doktor Ruthven słusznie obawia się najgorszego. Uważam, że możemy realizować nasze przedsięwzięcie, przyjmując, że taśmy zostały skopiowane w przedziale czasowym od osiemnastu miesięcy wstecz do zeszłego tygodnia. I stosownie do tego musimy działać!

       Wszyscy zaczęli intensywnie rozmyślać nad sytuacją i w pomieszczeniu zapadła cisza. Ashe opadł na krzesło, a jego myśli zaczęty błądzić w przeszłości. Najpierw była Operacja Retrograde, kiedy specjalnie wyszkoleni “agenci czasu" penetrowali dzieje od najdawniejszych do najnowszych, starając się zlokalizować tajemnicze źródło wiedzy stworzonej przez obcych z kosmosu. Okazało się bowiem, że nagle zaczęły ją wykorzystywać wschodnie państwa komunistyczne. Sam Ashe razem ze swoim młodszym partnerem, Rossem Murdockiem, brał udział w końcowej akcji, która przyniosła rozwiązanie tajemnicy. Stwierdzono, ze wiedza ta nie wywodzi się z wczesnej, zapomnianej cywilizacji ziemskiej, lecz zdobyto ją, badając wraki statków kosmicznych z galaktycznego imperium istniejącego w epoce eonu. Rozkwit tego imperium przypadł w okresie, gdy większą część Europy i północnej Ameryki pokrywał lodowiec, a Ziemianie byli prymitywnymi istotami zamieszkującymi jaskinie. Murdock, schwytany na jednym z owych rozbitych statków przez Czerwonych, przypadkowo wezwał pierwotnych właścicieli pojazdu, którzy wylądowali, by śledzić - poprzez rosyjskie stacje czasu-rabusiów grasujących w swoich wrakach. Przy okazji zniszczyli cały, należący do Czerwonych, system podróży w czasie.

       Obcy nie zaryzykowali zrobienia tego samego z równoległym systemem zachodnim. A rok później został on włączony do Projektu Folsom. Ashe, Murdock oraz nowy członek ekipy-Apacz Travis Fox cofnęli się do epoki paleolitu. Gdy przybyli do Arizony w poszukiwaniu śladów kultury Folsom, odkryli to, na co liczyli - dwa stada, z których jeden był rozbity, drugi natomiast nietknięty. A kiedy cały wysiłek ekspedycji koncentrował się na przeniesieniu statku w teraźniejszość, przez przypadek uruchomiono urządzenie kontrolne znalezione obok martwego dowódcy statku. Cała czwórka. Ashe. Murdock. Fox oraz technik, wyruszyła w nieplanowaną podróż w kosmos, zahaczając po drodze o trzy światy, na których zostały tylko ruiny galaktycznej cywilizacji z dalekiej przeszłości.

       Taśma ekspedycyjna, wprowadzona do urządzeń sterowniczych statku, zabrała mężczyzn w podroż, a po przewinięciu jej w drugą stronę, jakimś cudem pozwoliła im wrócić na Ziemię z ładunkiem podobnych taśm odkrytych w budynku znajdującym się w świecie, który mógł stanowić centrum, skąd zarządzano nie krajami czy też światami, lecz systemami słonecznymi. Każda z tych taśm była kluczem do innej planety.

       Ta właśnie starożytna galaktyczna wiedza okazała się skarbem, o jakiego posiadaniu Ziemianie nigdy mc marzyli, chociaż towarzyszyły temu obawy, że odkrycie to może stać się bronią w ręku wroga. Urządzono wielkie losowanie, niczym na loterii, i dokonano podziału taśm pomiędzy wszystkie kraje. Mimo że podziałem tym rządził przypadek i każdemu z państw mogły przypaść w udziale niewyobrażalne bogactwa, każde z nich było przekonane, że rywalowi powiodło się lepiej. Właśnie wtedy, Ashe nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, znaleźli się w jego właśnie grupie zdrajcy zdecydowani wykonać według planu Czerwonych dokładnie to, co zrobił Camdon. Nie pomagało to jednak rozwalić ich obecnego dylematu dotyczącego Operacji Cochise, która stanowiła tylko część ich projektu, chyba obecnie najbardziej istotną.

        Niektóre taśmy nie nadawały się do użytku. Były albo za bardzo zniszczone, żeby mogły się na coś przydać, albo nakierowane na światy wrogie Ziemianom, którzy nie mieli takiego wyposażenia, jakim dysponowały wcześniejsze pokolenia gwiezdnych podróżników. Z pięciu taśm, które, jak już wiedzieli, zostały skopiowane, trzy okażą się dla wroga całkowicie bezużyteczne.

       Ale jedna z dwóch pozostałych... Ashe skrzywił się. Ta właśnie taśma wskazywała drogę do celu, jaki chcieli osiągnąć. Pracowali nad tym gorączkowo przez pełne dwanaście miesięcy. Zamierzano bowiem założyć za zatoką kosmiczną dobrze prosperującą kolonię, która miała stanowić odskocznię do innych światów...

        -Musimy być szybsi - przez strumień myśli dotarło do umysłu Ashe'a podsumowanie Ruthvena.     

       - Sądziłem, że potrzebujesz jeszcze trzech miesięcy, żeby dokończyć szkolenie załóg - powiedział Waldour.

      

       Ruthven podniósł tłustą rękę i paznokciem potężnego kciuka odruchowo podrapał dolną wargę. Ashe wiedział z doświadczenia, że ten gest nie wróży nic dobrego. Zmobilizował się wewnętrznie, zbierając, siły na wojnę nerwów. Dostrzegł, że również Kelgarries przeczuwa, co się święci. Pułkownik był gotów, przynajmniej od czasu do czasu, przeciwstawić się żądaniom Ruthvena.        .

       -Testujemy i testujemy - powiedział grubas. - Wiecznie testujemy. Ruszamy się jak żółwie, kiedy należałoby gnać do przodu niczym charty. Jak już stwierdziłem na początku, istnieje coś takiego jak zbytnia ostrożność. Można by pomyśleć - tu objął oskarżycielskim spojrzeniem Ashe'a i Kelgarriesa - że w tego  typu przedsięwzięciach nie ma miejsca na improwizację, że wszystko zawsze odbywało się zgodnie z podręcznikiem. Twierdzę, że nadszedł czas, by podjąć ryzyko, w przeciwnym wypadku może okazać się, że nie ma już dla nas miejsca w kosmosie. Niech tamci odkryją chociaż jeden obiekt należący do obcych, a następnie zdołają go opanować, wówczas - odjął kciuk od ust i wykonał gest, jakby zgniatał na powierzchni biurka zuchwałego, lecz całkowicie pozbawionego znaczenia owada - wówczas jesteśmy skończeni, zanim jeszcze na dobre zaczęliśmy.

       Ashe wiedział, że wielu ludzi uczestniczących w realizacji projektu przyklasnęłoby temu. Wszyscy przyzwyczaili się do lekkomyślnego podejmowania ryzyka, co w ostatecznym rezultacie zazwyczaj się opłacało. W przeszłości znalazło się bowiem wielu śmiałków, którzy dostarczyli efektownych; argumentów na poparcie takiego punktu widzenia. Nie mógł jednak wyrazić zgody na pośpiech. Latał już w kosmos i tylko cudem udało mu się uniknąć katastrofy, spowodowanej niedostatecznym wyszkoleniem załogi.   

       -Wyślę raport, w którym będę wnioskował o start w ciągu tygodnia - ciągnął Ruthyen. - Co do Rady, to...

       -Nie zgadzam się kategorycznie!- przerwał mu Ashe. Spoglądał na Kelgarriesa licząc na natychmiastowe poparcie, ale zamiast niego zapadła przedłużająca się cisza. Po chwili pułkownik rozłożył ręce i powiedział ponuro:

       - Ja również się nie zgadzam, ale nie do mnie należy ostatnie słowo. Ashe, co jest potrzebne do przyspieszenia startu?

       W odpowiedzi wyręczył Ashe'a Ruthven.

       - Jak już mówiłem od początku, możemy wykorzystać redax.

       Ashe wyprostował się, zacisną? wargi. Oczy zalśniły mu gniewem.

       - A ja się temu sprzeciwię wobec Rady! Człowieku, tu chodzi o istoty ludzkie - wybranych ochotników, tych, którzy nam ufają, a nie o króliki doświadczalne!                     .

       Ruthven wydął grube wargi w szyderczym uśmiechu.

       - Jesteście sentymentalni jak zawsze, wy, eksperci od przeszłości! Niech no pan mi powie, doktorze Ashe, czy zawsze tak bardzo się pan troszczył o swoich ludzi, wysyłając ich jako agentów w przeszłość? A lot w przestrzeń kosmiczną jest z pewnością mniej niebezpieczny niż podróże w czasie. Ci ochotnicy wiedzą, do czego się zgłosili. Są gotowi...

       - Proponuje pan zatem, by poinformować ich o zastosowaniu redaxu, o tym, jak oddziałuje na ludzki umysł? - odparował Ashe.

       - Oczywiście. Otrzymają wszelkie niezbędne instrukcje. Niezadowolony z takiego przebiegu dyskusji Ashe chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz przeszkodził mu Kelgarries.

       - W tej kwestii nikt z nas nie ma prawa podejmować ostatecznych decyzji. Waldour przesłał już raport dotyczący szpiegostwa. Musimy poczekać na rozkazy Rady.

       Ruthven podniósł się z krzesła; jego tłuste cielsko z trudem mieściło się w uniformie.

       - Ma pan rację, pułkowniku. Sugerowałbym jednak, by tymczasem wszyscy sprawdzili, co można zrobić dla przyspieszenia prac na każdym stanowisku. - Uznając dyskusję za zakończoną, skierował się do wyjścia.

       Waldour spoglądał na pozostałych dwóch mężczyzn z narastającą niecierpliwością. Było oczywiste, że miał mnóstwo pracy i chciał, żeby już sobie poszli. Ashe ociągał się jednak. Miał poczucie, że sprawy wymykają mu się spod kontroli, że wkrótce będzie musiał stawić czoło dramatycznym sytuacjom gorszym niż najpoważniejszy przeciek. Czy wróg zawsze musi znajdować się po drugiej stronie świata? A może nosi ten sam mundur, a nawet dąży do tych samych celów?

       Kiedy znalazł się już w zewnętrznym korytarzu, nadal się wahał, a Kelgarries, który wyprzedzał go mniej więcej o krok, oglądał się niecierpliwie za swoje ramię.

       - Walka z nim nic nie da, mamy związane ręce. - Jego słowa brzmiały niewyraźnie, jakby nie chciał ich uznać za własne.

       - A więc zgodzisz się na użycie redaxu? - Po raz drugi w ciągu ostatniej godziny Ashe poczuł się tak, jakby twardy grunt pod jego stopami zmieniał się w grząski, ruchomy piasek.

       - Tu nie chodzi o moją zgodę. Zdaje się, że stoimy przed dylematem: teraz albo nigdy. Jeśli tamci mieli osiemnaście miesięcy, a nawet dwanaście...! - Pułkownik zacisnął pięść. - A oni nie będą zwlekać z powodu jakichś tam humanitarnych skrupułów.

       - A więc uważasz, że Ruthven uzyska aprobatę Rady?

      

       - Przerażeni ludzie są głusi na wszystko, poza tym, co chcą usłyszeć. Zresztą, nie potrafimy dowieść, że redax naprawdę może okazać się szkodliwy.

       - Stosowaliśmy go jedynie w ściśle kontrolowanych warunkach. Przyspieszenie tego procesu oznaczałoby całkowite zlekceważenie tych... Gwałtowne cofnięcie grupy kobiet i mężczyzn z powrotem w ich rasową przeszłość i przetrzymywanie ich tam przez długi okres... - Ashe potrząsnął głową.

       - Bierzesz udział w Operacji Retrograde od początku i, jak dotąd, odnosiliśmy spore sukcesy.

       - Działaliśmy innymi metodami, uczyliśmy wybranych ludzi, jak cofnąć się do określonych punktów historii. Ich temperament oraz inne cechy były dopasowane do ról, jakie mieli do odegrania. I nawet wówczas nie obyło się bez niepowodzeń. Ale porywać się na coś takiego - cofać ludzi w przeszłość nie tylko fizycznie, lecz kazać im wcielać się zarówno umysłowo, jak i emocjonalnie w prototypy przodków - to coś zupełnie innego. Apacze zgłosili się na ochotnika i przeszli pomyślnie badania psychologiczne oraz pozostałe testy. Niemniej jednak są to współcześni Amerykanie, a nie plemię nomadów sprzed dwustu czy trzystu lat. Jeśli raz złamiemy pewne zasady, skończy się na całkowitym chaosie.

       Kelgarries zachmurzył się.

       - Czy masz na myśli to, że mogą przeistoczyć się całkowicie i na dobre stracić kontakt z teraźniejszością?

       - O to właśnie chodzi. Edukacja i szkolenie - tak, lecz pełne przebudzenie pamięci rasowej - to całkiem inna sprawa. Te dwa elementy przygotowań powinny postępować wolno, jedno w parze z drugim, w przeciwnym wypadku - będą kłopoty!

       - Rzecz w tym, że na taki tryb nie mamy już czasu. Jestem przekonany, że Ruthvenowi uda się to przeforsować, gdy podeprze się raportem Waldoura.

       - Musimy więc przestrzec Foxa oraz innych. W tej sprawie powinni mieć prawo wyboru.

       - Ruthven przewidział, że tak będzie - powiedział pułkownik z nutką powątpiewania w głosie.

       Ashe żachnął się.

       - Uwierzę, jeśli na własne uszy usłyszę, jak ich informuje.

       - Nie wiem, czy możemy...

       Ashe zwrócił się do pułkownika, marszcząc brwi.

       - Co masz na myśli?

       - Sam stwierdziłeś, że nam także zdarzały się pewne niedociągnięcia podczas podróży w czasie. Spodziewaliśmy się ich, zgadzaliśmy się na nie, nawet wtedy, kiedy błędy okazywały się bolesne w skutkach. Gdy szukaliśmy ochotników, którzy wzięliby udział w tym przedsięwzięciu, uświadomiliśmy im, że związane jest z nim duże ryzyko. Trzy zespoły nowo zwerbowanych - Eskimosi z Point Barren, Apacze oraz Islandczycy - wszyscy zostali wybrani, by zostać kolonistami na różnego rodzaju planetach, ponieważ ich przodków cechowała długowieczność. No cóż, Eskimosi ani Islandczycy nie pasują do żadnego ze światów z tych skopiowanych taśm, lecz na Apaczy planeta Topaz spokojnie czeka. A my mielibyśmy przemieścić ich tam w pośpiechu. Jak by na to nie spojrzeć, paskudne ryzyko!

       - Odwołam się bezpośrednio do Rady.

       Kelgarries wzruszył ramionami.

       - Dobrze. Masz moje poparcie.

       - Ale uważasz, że to nic nie da?

       -Znasz handlarzy czerwoną taśmą. Będziesz musiał działać szybko, jeśli chcesz pokonać Ruthvena. Prawdopodobnie w tej chwili ma bezpośrednie połączenie ze Stantonem, Reese'em i Margatem. Na to właśnie czekał!

       - Są jeszcze syndykaty informacyjne, poprze nas opinia publiczna. ..

       - Oczywiście, sam w to nie wierzysz. - Kelgarries stał się nagle zimny i obcy.

       Ashe zaczerwienił się pod mocną opalenizną, pokrywającą jego twarz o regularnych rysach. Grożenie ujawnieniem sprawy było tutaj nieomal bluźnierstwem. Przesunął obiema rękami po tkaninie okrywającej mu uda, jakby chciał wytrzeć dłonie z jakiegoś brudu.

       - Nie - odparł z wysiłkiem, chrapliwie brzmiącym głosem. - Chyba nie. Skontaktuję się z Houghiem i mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

       - Na razie - powiedział z przypływem energii Kelgarries - spróbujmy zrobić to, co możemy, by w obecnym stanie rzeczy przyspieszyć program. Proponuję, żebyś w ciągu najbliższej godziny wyleciał do Nowego Jorku.

       - Dlaczego ja? - zapytał Ashe lekko podejrzliwym tonem.

       - Ponieważ mój wyjazd oznaczałby wyraźne sprzeciwienie się rozkazom, co z miejsca postawiłoby nas w niekorzystnej sytuacji. Spotkasz się z Houghiem i porozmawiasz z nim osobiście - wyłożysz mu kawę na ławę. Jeśli zechce skontrować jakikolwiek ruch Stantona przed Radą, musi zgromadzić wszelkie fakty. Znasz nasze argumenty i dowody, jakie możemy przedstawić, i masz autorytet, z którym powinni się liczyć.

       - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Ashe był podniecony i gotów do działania. Pułkownik, widząc zmianę nastroju w wyrazie jego twarzy, poczuł się spokojniejszy.

       Kelgarries stał jeszcze przez chwilę, patrząc na Ashe'a, który pośpieszył bocznym korytarzem. Potem udał się wolnym krokiem do swojego boksu biurowego. Kiedy znalazł się w środku, usiadł na dłuższą chwilę; wpatrywał się w ścianę i nie widział nic prócz obrazów tworzonych przez własne myśli. Następnie nacisnął guzik i odczytał symbole, błyskające na małym ekranie wmontowanym w biurko. Przycisnął kolejny guzik i wziął do ręki mikrofon, by przekazać rozkaz, który mógł na chwilę odsunąć nieszczęście. Wzburzone emocje mogły zawieść Ashe'a prosto w przepaść, a był człowiekiem zbyt cennym, by pozwolić na tę stratę.

       - Bidwell, zmień harmonogram grupy A. Zamiast do rezerwy, mają w ciągu dziesięciu minut udać się do hipnolaboratorium.

       Wyłączył mikrofon i znowu zaczął wpatrywać się w ścianę. Nikt nie ośmieli się przerwać sesji hipnotreningu, a ta miała trwać trzy godziny. Przed wyruszeniem do Nowego Jorku Ashe nie zobaczy się więc prawdopodobnie z trenującymi. Dzięki temu nie zostanie wystawiony na pokusę, która mogłaby pojawić się na jego drodze - i nie będzie gadał w niewłaściwym momencie.

       Kelgarries skrzywił się jak po wypiciu soku z cytryny. Nie czuł się wcale dumny z tego, co robił. Poza tym był całkowicie pewien, że Ruthven postawi na swoim i że obawy Ashe'a dotyczące redaxu miały poważne podstawy. Wszystko to przypominało o podstawowej zasadzie służby, a ta brzmiała: cel uświęca środki. Muszą zastosować wszelkie możliwe sposoby i zmobilizować wszystkich ludzi, którymi dysponowali, by planeta Topaz pozostała własnością Zachodu, mimo że to dziwne ciało niebieskie krążyło teraz gdzieś daleko poza nieboskłonem osłaniającym zarówno zachodnie, jak i wschodnie sojusze ziemskie. Czas biegł zbyt szybko - musieli grać tymi kartami, które trzymali w rękach, mimo że mogły to być same blotki. Kelgarries miał nadzieję, że Ashe wróci dopiero wtedy, gdy kwestia zostanie już rozstrzygnięta, tak lub inaczej. Nie wcześniej, niż ta zabawa się skończy.

       Skończy! Kelgarries zerknął na ścianę. Niewykluczone, że oni byli także skończeni. Tego nie dowie się nikt, dopóki statek transportowy nie wyląduje na owym innym świecie, który pojawiał się na taśmie ekspedycyjnej, symbolizowany przez podobny do klejnotu złotobrązowy dysk. To dlatego nadano mu imię Topaz.

      

 

      2

      

       Urodzonych w powietrzu strażników było dwunastu. Każdy z nich podążał własną orbitalną ścieżką w atmosferycznej powłoce planety, która świeciła niczym wielki złotobrązowy klejnot w układzie żółtej gwiazdy. Cztery globy, mające tworzyć ochronną sieć wokół Topazu, wystrzelono przed sześcioma miesiącami, a dla ich wytworzenia wspięto się na wyżyny technologicznych możliwości. Tak jak miny kontaktowe rozsiane w porcie uniemożliwiały lądowanie statkom, nie znającym tajnego kanału, podobnie ten świat miał pozostawać niedostępny dla wszystkich pojazdów kosmicznych nie wyposażonych w sygnał, który ustrzegłby je przed kulistymi pociskami.

       Tak brzmiała teoria przeznaczona dla nowych pozaświatowych osadników. Kule miały ich chronić. Teorię tę sprawdzono tak dobrze, jak to tylko możliwe, chociaż nie została jeszcze poddana praktycznej próbie. Małe, świecące globy wirowały bez przeszkód po niebie, na którym nocą pojawiały się dwa księżyce, w dzień zaś sygnalizowały swoją obecność uspokajającymi błyskami na ekranie instalacyjnym.

       Nagle pojawił się nowy migający obiekt i rozpoczął schodzenie po spiralnym torze, przybliżając się coraz bardziej. Kulisty, przypominający strażnicze globy, był od nich sto razy większy, a orbitę pojazdu starannie kontrolowały urządzenia, nad którymi czuwały oko i ręka pilotującego człowieka.

       W kabinie kontrolnej statku Western Alliance znajdowało się czterech mężczyzn, przypiętych do miękkich podwieszonych siedzeń. Dwóch wisiało w miejscu, z którego mogli dosięgnąć przycisków i drążków, pozostali byli jedynie pasażerami - ich praca miała się rozpocząć, kiedy już osiądą na obcym gruncie Topazu. Przed nimi, widoczna na ekranie, unosiła się piękna planeta, pyszniąca się bursztynowymi odcieniami złota, coraz większa i bliższa, tak, że mogli rozróżnić kontury mórz, kontynentów, łańcuchy gór, które studiowali z taśm tak długo, aż stały się znajome. Teraz jednak wydawały się dziwnie obce.

       Jeden z kulistych strażników zareagował, zawahał się na swojej stałej ścieżce, zawirował szybciej, a delikatne mechanizmy jego wnętrza odpowiedziały na impuls, który wysyłał go w niszczycielską misję. Przekaźnik kliknął, ale o minimalną część milimetra chybił z ustawieniem się na właściwym kursie. Znajdujące się dużo niżej urządzenie, kontrolujące nowy tor globu, nie zanotowało tego błędu.

       Ekran na statku, zbliżającym się po spiralnym torze do planety Topaz, zarejestrował kurs, prowadzący pojazd do gwałtownej kolizji ze strażnikiem. Znajdowali się jeszcze w odległości kilkuset mil, kiedy odezwał się dzwonek alarmu. Pilot zacisnął rękę na przyrządach sterowniczych, jednak z powodu nieznośnego ciśnienia, wywołanego opadaniem, niewiele mógł zrobić. Zagięte palce osunęły się bezsilnie po przyciskach i drążkach. Kiedy dźwięk sygnału nasilił się, usta wykrzywił mu grymas wściekłości.

       Jeden z pasażerów zmusił do obrotu spoczywającą na wyściełanym oparciu głowę, usiłował wydobyć z siebie słowa, przemówić do towarzysza. Ten wpatrywał się w ekran przed sobą, a jego grube wargi, wydały okrzyk pełen gniewu.

       - One... są... tutaj...

       Ruthven nie zwrócił uwagi na oczywistość stwierdzoną przez drugiego naukowca. Podsycana bezsilnością furia pulsowała mu w środku. Świadomość, że jest unieruchomiony tutaj, tak blisko celu, przyszpilony jak tarcza dla nieożywionej, lecz przemyślnie skonstruowanej broni, zżerała go jak strumień śmiercionośnego kwasu. Hazardowa gra znajdzie swój finał w błysku ognia, który rozświetli niebo Topazu, nie pozostawiając po sobie nic, absolutnie nic. Wpijał się głęboko paznokciami w podpórkę podwieszonego siedzenia.

       Czterech mężczyzn w kabinie sterowniczej mogło tylko siedzieć i obserwować, czekać na owo rendez-vous, które ich unicestwi. Wybuch gniewu Ruthvena był całkowicie bezsilny. Jego towarzysz na miejscu dla pasażera zamknął oczy, poruszające się bezgłośnie wargi dawały wyraz rozproszonym myślom. Pilot oraz jego asystent dzielili uwagę pomiędzy ekran, przekazujący przerażającą wiadomość, a nieprzydatne przyrządy sterownicze, w tych ostatnich chwilach poszukując gorączkowo wyjścia z tej sytuacji.

       Pod nimi, w czaszy statku, zebrani w jednej komorze, znajdowali się ci, którzy nie dowiedzą się, jaki spotkał ich koniec. W wyściełanej klatce poruszyła się, spoczywająca na przednich łapach, głowa ze sterczącymi uszami, błysnęły szparki oczu, świadomych nie tylko najbliższego otoczenia, ale także lęku i uczuć, emanujących z umysłów ludzi znajdujących się kilka poziomów wyżej. Ostry nos podniósł się, a w porośniętej gęstym, płowoszarym włosem szyi uwiązł skowyt.

       Ten dźwięk zbudził drugiego podobnego więźnia. Rozumne żółte oczy spotkały się z drugimi żółtymi oczami. Inteligencja, z pewnością nie przystająca do zwierzęcego ciała, które ją kryło, zwalczyła szalejące instynkty, pchające oba te ciała do rzucania się na pręty bliźniaczych klatek. Od niepamiętnych czasów hodowano w nich ciekawość i zdolność adaptowania się. A potem do tych sprytnych, przemyślnych mózgów dodano coś jeszcze. Zrobiono krok naprzód, by zespolić inteligencję ze sprytem, dołączyć do instynktu myśl.

       Przed laty ludzkość wybrała jałową pustynię - białe piaski Nowego Meksyku - na poligon doświadczalny dla eksperymentów z energią atomową. Istotom ludzkim można było zakazać wstępu, ustrzec przed napromieniowanym terenem, ale naturalnych, czworonożnych i skrzydlatych mieszkańców pustyni nie dało się w ten sposób powstrzymać.

       Od tysięcy lat mieszkał tam, polujący na otwartych przestrzeniach, mniejszy kuzyn wilka. Odkąd z gatunkiem tym spotkały się pierwsze wędrujące na południe indiańskie plemiona, jego naturalne zdolności robiły na ludziach ogromne wrażenie. Opowiadały o nim niezliczone indiańskie legendy jako o Krętaczu, Oszuście; czasami był przyjacielem, czasami zaś wrogiem. Dla niektórych plemion stał się bóstwem, dla innych - ojcem wszelkiego zła. W wielu legendach kojot zajmował wśród zwierząt poczesne miejsce.

       Zagoniony naporem cywilizacji w kamienne pustkowia i pustynie, zwalczany trucizną, strzelbami i sidłami przetrwał, przystosowując się do nowych warunków dzięki swojemu legendarnemu sprytowi. Ci, którzy traktowali go jako szkodnika, niechcący przydali mu rozgłosu, snując opowieści o okradzionych pułapkach i chytrych ucieczkach. Nadal był oszustem, śmiejącym się w księżycowe noce na kamiennych grzbietach wzgórz z tych, którzy chcieliby go upolować.

       Wówczas, pod koniec XX wieku, kiedy zostały już wyśmiane wszystkie mity, historyjki o sprycie kojota zaczęły się znowu pojawiać niezwykle często. Aż wreszcie zjawisko to zaintrygowało naukowców na tyle, że zaczęli badać owo stworzenie, gdyż wydawało się ono rzeczywiście przejawiać nadzwyczajne zdolności, które prekolumbijskie plemiona przypisywały jego nieśmiertelnemu przodkowi.

       To, co odkryli, było rzeczywiście porażające dla niektórych ciasnych umysłów. Kojot nie tylko zaadaptował się do krainy białych piasków, ale ewoluował w istotę, której nie można było zlekceważyć jako po prostu zwierzęcia, inteligentnego i sprytnego, lecz mieszczącego się w ramach swojej grupy. Sześć szczeniąt, które przywiozła pierwsza ekspedycja, było kojotami pod względem fizycznym, jednak ich umysły rozwijały się inaczej. Wnuki tamtych szczeniąt znajdowały się teraz w klatkach na statku, ich zmutowane zmysły pobudziły się, czyhając na najmniejszą szansę ucieczki. Posłane na Topaz w charakterze oczu i uszu ludzi mniej hojnie obdarzonych przez naturę nie były przez nich zdominowane całkowicie. Ich możliwości umysłowe nie zostały do końca poznane przez tych, którzy zwierzęta hodowali, tresowali i pracowali z nimi od dnia, kiedy szczenięta otworzyły ślepia, zaczęły stawiać pierwsze chwiejne kroki i oddaliły się od swoich matek.

       Samiec zaskowyczał znowu, a potem wydał groźne warknięcie, kiedy strach emanujący z ludzi, których nie mógł widzieć, osiągnął apogeum. Nadal warował z brzuchem rozpłaszczonym na ochronnych obiciach klatki. Usiłował teraz przysunąć się bliżej drzwiczek, a jego towarzyszka czyniła takie same wysiłki.

       Pomiędzy zwierzętami a ludźmi w kabinie sterowniczej leżało czterdziestu innych w stanie uśpienia. Ich ciała były amortyzowane i chronione za pomocą wszelkich przemyślnych urządzeń znanych tym, którzy umieścili ich tam wiele tygodni wcześniej. Nie docierało do ich świadomości, że statek wędruje w miejsca, gdzie nie stanęła dotąd stopa człowieka, na terytorium potencjalnie bardziej niebezpieczne niż jakikolwiek inny stały ląd.

       Operacja Retrograde przeniosła ciała ludzi w przeszłość. Wysłano ich jako agentów, by polowali na mamuty, podążali szlakami kupców z epoki brązu, jeździli konno z Attylą i Czyngis-chanem, naciągali cięciwy łuków wraz z łucznikami ze starożytnego Egiptu. Redax natomiast cofnął na ścieżki przodków ich umysły, w każdym razie tak miało być w teorii. Ci zaś, śpiący tu i teraz w wąskich pudłach, znajdowali się w jego władaniu. Ludzie, którzy arbitralnie zadecydowali o ich losie, mogli tylko zakładać, że tamci faktycznie przeżywają na nowo swoje życie jako wędrowni Apacze na szerokich południowo-zachodnich pustkowiach w końcu XVII i na początku XIX wieku.

       Ręka pilota, walcząc z naporem ciśnienia, wyciągnęła się, by dosięgnąć jednego, szczególnego przycisku, stanowiącego dodatek z ostatniej chwili i przetestowanego zaledwie fragmentarycznie. Wykorzystanie go było posunięciem ostatecznym, pilot właściwie nie wierzył w użyteczność tego wynalazku.

       Bez wiary, z nikłą nadzieją na skutek, wcisnął krążek metalu w pulpit. I nikt z żyjących nie potrafiłby wyjaśnić, co stało się potem.

       Znajdująca się na planecie instalacja, która sterowała pociskami, rozbłysła na ekranie tak jasno, że w jednej chwili oślepiła strażnika, a jej urządzenie śledzące zeszło z toru kuli. Kiedy powróciło na linię kursu, nie było już tym samym podniebnym okiem, chociaż nadzorujący je nie zdawali sobie z tego sprawy przez minutę lub dwie.

       Kiedy niekontrolowany już statek pędził w oszałamiającym tempie w kierunku Topazu jego silniki walczyły ślepo, by ustabilizować swoje funkcje. Niektórym się to udało, inne balansowały na pograniczu strefy bezpieczeństwa, dwa się zepsuły. A w kabinie sterowniczej kręcili się bezwładnie trzej mężczyźni, uwięzieni na podwieszonych siedzeniach.

       Doktor James Ruthven, z którego ust z każdym płytkim oddechem wydobywała się bulgocząca krew, walczył z falami ciemności zalewającymi jego mózg. Siłą woli chwytał się skrawków świadomości, nie dopuszczając do siebie bólu, jaki przeszywał śmiertelnie ranne ciało.

       Orbitujący statek znajdował się na niewłaściwym torze. Maszyny powoli korygowały kurs z klikiem przekaźników, usiłujących przestawić pojazd na lądowanie sterowane automatycznym pilotem. Cała inteligencja wbudowana w mechaniczny mózg koncentrowała się obecnie na lądowaniu.

       Lądowanie okazało się bardzo złe, ponieważ kula zawadziła o zbocze góry, strąciła w dół kilka skał, tracąc przy tym część zewnętrznej masy. Teraz, pomiędzy nią i bazą, z której wysyłano pociski, znajdowała się zapora gór. Katastrofa nie została zanotowana przez urządzenie śledzące; według tego, co wiedzieli odlegli o wieleset mil kontrolerzy, podniebny strażnik wykonał to, czego się po nim spodziewano. Pierwsza linia obrony sprawdziła się i żadne niepożądane lądowanie na Topazie nie miało miejsca.

       We wraku kabiny sterowniczej Ruthven sięgał do umocowań swojego podwieszonego krzesła. Nie próbował już tłumić jęków, wydawanych przy każdym wysiłku. Czas naglił, popędzał go. Sturlał się z krzesła na podłogę. Leżał tam i ciężko dyszał, znowu walczył zawzięcie, by nie utonąć w zbliżających się szybko falach ciemnej niemocy.

       Jakoś udawało mu się pełznąć, czołgać się wzdłuż przekrzywionej powierzchni, dopóki nie dotarł do studni, w której wisiała, teraz pod ostrym kątem, drabinka prowadząca do niższej części. Właśnie to nachylenie pozwoliło mu dostać się na następny poziom.

       Był zbyt oszołomiony, by zdać sobie sprawę ze znaczenia połamanych wręg. Kiedy przesuwał się wśród poskręcanych kawałków metalu, pod rękami wyczuwał fragment nagiej skały. Jęki przemieniły się w bulgotliwy, gulgoczący, niemal ciągły krzyk, kiedy wreszcie osiągnął swój cel - małą, nietkniętą kabinę.

       Na długą, pełną udręki chwilę zatrzymał się obok krzesła. W obawie, że nie będzie w stanie dokonać tego ostatniego wysiłku, podniósł swój niemal nieruchomy tułów do punktu, w którym mógł dosięgnąć zwalniacza redaxu. Przez sekundy niezwykłej jasności umysłu zastanawiał się, czy istnieje jakikolwiek powód tej ciężkiej próby, czy kogokolwiek z uśpionych uda się rozbudzić. Może był to już statek śmierci?

       Jego prawa ręka, ramię, a wreszcie tułów znalazły się ponad siedzeniem. Zebrał wszystkie siły i podniósł lewą ręką. Nie miał władzy w żadnym z palców, odnosił wrażenie, że podnosi drętwe, ciężkie odważniki. Pochylił się do przodu, oparł pozbawioną czucia grudę zimnego ciała o zwalniacz w geście, o którym wiedział, że to jego ostatni ruch. Kiedy upadł na podłogę, doktor Ruthven nie mógł być pewien, czy udało mu się, czy nie. Usiłował przekręcić głowę, skoncentrować wzrok na owym przełączniku. Czy został przesunięty w dół, czy też tkwił uparcie w dolnym położeniu, zatrzaskując śpiących w więzieniu? Ale przestrzeń pomiędzy nim a dźwignią zasnuła mgła, nie mógł dojrzeć ani drążka, ani w ogóle czegokolwiek.

       Światło w kabinie zamigotało i zgasło, kiedy wysiadł drugi obwód w uszkodzonym statku. Ciemno było także w małym kąciku mieszczącym dwie klatki. Uderzenie, który zgubiło dziewiętnastu pasażerów kosmicznej kuli, nie zdołało rozpruć tej kabiny, znajdującej się po stronie góry. W odległości pięciu jardów w dół korytarza zewnętrzna powłoka statku była szeroko rozerwana. Do środka wpadło rześkie powietrze Topazu i niosło, dzięki połączeniu zapachów przenikających teraz wrak, wiadomość dwóm niecierpliwym nosom....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin