Rodziewiczowna Maria - Rupiecie.rtf

(316 KB) Pobierz
Rupiecie

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Rupiecie

 

 


Rupiecie

 

Doktor Jóźwicki dziś umarł, pogrzeb w środę, proszę o rozporządzenie. Włodarski.

Taką depeszę znalazł pan Adam Jóźwicki, przemysłowiec i kapitalista, na swym biurku, przeglądając ranną pocztę.

Zrobiła nań wrażenie, pomimo, że z bratem od wielu lat nie utrzymywał stosunków. Nie widywali się, nawet nie pisywali do siebie.

Dzieliły ich całe światy: upodobań, pojęć, kariery, środowiska, funduszu, fachu, nawet przestrzeni.

Kołyski ich stały obok, ale gdy z kołyski wyszli, już się we wszystkim rozeszli i nigdy się nie spotkali. Rodzice ich się rozwiedli i podzielili dziećmi. Starszy Adam został z ojcem w Warszawie; młodszego Kazimierza zabrała z sobą matka i wywiozła do swej rodziny, gdzieś w głąb kraju. Adam obrał karierę handlowo–przemysłową — jak ojciec. Zrazu mu pomagał, potem fabrykę odziedziczył, ożenił się bogato w finansowej sferze, fabrykę rozszerzył i rozwinął; teraz, u progu starości stojąc, miał milion, firmę solidną, stosowny kredyt i godność, okazałą i jeszcze piękną żonę i jedynaka syna, którym się słusznie chlubił, z którego był dumny, gdyż podobnie, jak ojciec, oddany był interesom — robieniu pieniędzy i był godnym dziedzicem firmy.

Lubił też wprawdzie kobiety, zbytek i wesołe życie, ale że był młody i miał co tracić, nie widział w tym ojciec nic złego, ani niebezpiecznego — owszem, rad był, że się bawi i używa — przed ożenkiem.

Adam Jóźwicki był szczęśliwy i dumny z siebie. Zdrowie mu tylko już nie dopisywało. Przepracowany był, zdenerwowany — od dawna już leczył się, odwiedzał zagraniczne „kurorty” — zachowywał ostrą dietę. Ciążyło mu już życie; nużyły obowiązki towarzyskie; świetne przyjęcia w salonach, gdzie królowała jego żona, odrabiał, jak pańszczyznę; w interesach już się chętnie synem wyręczał. Ożywiał się tylko w giełdowych i przemysłowych sprawach; poza tym nic go nie zajmowało, ani nie bawiło.

Doktor Jóźwicki umarł — odczytał po raz drugi depeszę, spojrzał na adres: Kodymno. Co to być mogło? Nacisnął guzik dzwonka i kazał biurowemu oficjaliście zasięgnąć informacji telegraficznie, gdzie się znajdowała ta miejscowość. Potem pomyślał, że przecież musi dać odpowiedź. Może wypadałoby posłać tam syna… Ale się skrzywił. Po co wtajemniczać w to młodego, który o stosunkach rodzinnych ojca nie wiedział nic — i pewnie tym stryjem z Kodymna nie będzie zachwycony.

Przyniesiono kartkę z telegrafu. Kodymno było małym miasteczkiem w guberni Witebskiej — gdzieś na końcu świata — zakazany kąt!

Można było sobie wyobrazić, jaki tam mógł żyć i pracować lekarz!

źwicki wydobył mapę i po długim szukaniu, wynalazł wreszcie to Kodymno — leżało gdzieś na uboczu od linii kolejowej.

Stanowczo Roberta tam posyłać nie można, ale nie można też pominąć milczeniem depeszy i nie spełnić jak by nie było rodzinnego obowiązku.

Może tam być rodzina i interesy — może długi — znają adres — telegrafuje jakiś Włodarski — zmarły zostawił o sobie jakieś informacje — może wydał polecenia. A może żyje jeszcze matka?

Jóźwicki się zadumał… Matka! — nie znał jej, nie pamiętał, nigdy o niej nie myślał. Teraz jakby zdumiał, że tak być mogło! Ba! była to zbyt drażliwa niegdyś sprawa, aby ojca o nią spytać… Potem i na myśl nie przyszło w wirze interesów i innych spraw. Nawet umierając ojciec o niej nie wspomniał, nawet po spadek nikt się nie zgłosił, nawet zawiadomienia o śmierci nie wysłał, nie wiedząc, gdzie tych dwoje żyje i czy żyje…

Teraz wieść przyszła — zapewne był potrzebny. Została może wdowa i sieroty. Pojechać tam musi.

Teraz już Jóźwicki był zdecydowany. Wziął firmowy blankiet i napisał depeszę: Jadę — czekać z pogrzebem. I oto w kilka godzin potem już był w wagonie i jechał niespodziewanie w obce strony — z grubo wypchanym portfelem — przygotowany na rolę opiekuna i dobrodzieja. W domu nie powiedział, dokąd jedzie i w jakiej sprawie; zresztą nikt go o to nie pytał, i nikogo to tak bardzo nie zajmowało.

Podróż miał długą i nudną. Był sam w przedziale pierwszej klasy; dopiero pod koniec wsiadł jakiś współtowarzysz, od którego Jóźwicki się dowiedział, że Kodymno leżało o dziesięć wiorst od stacji kolejowej, było marną mieściną i żywot swój zawdzięczało hucie szkła, położonej o wiorstę w ogromnych borach.

Jakim wygnaniem musiała być posada lekarza w takiej okolicy! Jakie losy wrogie, lub własna niezaradność i nieudolność zagnała tam jego brata!

Był wieczór, gdy pociąg dojechał do właściwej stacji. Na dworze była późna jesień — wicher mroźny chybotał kilku latarniami; na peronie stał tłum Żydów i chłopów. Pierwsi — ruchliwi i gadający, drudzy — apatyczni i mrukliwi. Zjawił się zaraz woźnica w chałacie i ofiarował Jóźwickiemu swą bryczkę krytą, staromodną, jakąś landarę sprzed lat stu, do której przyczepione były sznurkiem cztery różnej maści i miary, ale jednakowo chude chabety. Jóźwicki, widząc, że nie ma wyboru, siadł, i czwórka ruszyła ostro z miejsca, brzęcząc, jak transport żelastwa. Pęd ten trwał krótko, przeszedł w kłus, potem w truchcik, wreszcie w stępa.

Woźnica siedział gdzieś daleko za skórzaną plandeką landary, krzyczał, bił konie i udawał, że powozi. W istocie konie czyniły i szły, co i gdzie chciały, bo wokół panowała nieprzebita ciemność.

Wicher wył, ledwie się posuwali. Po długiej chwili Jóźwicki rozsunął skórzane firanki i zawołał do Żyda:

 Słuchajcie no! Czy wy znacie pana Włodarskiego?

 Ojoj! to jest inżynier z nasze fabrykie! Czy pan dobrodziej do jego jedzie? Jego teraz w domu nie ma.

 Wyjechał?

 Nie, ale u nas teraz wielkie nieszczęście było. U nas wszystkie bez głowy chodzą! Och! Nasz pan doktor pomarł! Och! To pan Włodarski tam przy nim siedzi. Jutro jego chować mają… Ot! co za żałoba i u Żydki, i u katolyki, i u prosty naród!…

 Czy doktor miał rodzinę?

 A może jaśnie pan to ten krewny, co to na niego z pogrzebem czekają? Oj… ja zgadł. Ach! jaki mnie honor, co ja jaśnie pana widzę… Takie godne osobę. Ale jaśnie pan też honor ma, co takiego świętego w familii miał!… Och! takich ludzi, to więcej nie ma na świecie. Och! co ja panu powiem, pan sam najlepiej wie!… Och! jakie żałobę na nas wszystkie!…

Jóźwicki nie śmiał o nic więcej pytać: wstyd mu było nieświadomości, a przy tym dotknięty się czuł w swojej dumie tymi pochwałami. Nie wiedziano tu snadź wcale, że doktor był bratem milionera; w ogóle o nim nie wiedziano nic zgoła.

Jakże daleko zajechał i w jaką dzicz!

 Poganiaj no, a to się nie dowleczemy do rana — rzekł.

 Tu są wielkie wyboje od te wozy, co szkło dostawiają. Ja nie mogę trząść takie godne osobę. Ale za lasem to my pojedziem jak maszyna żelazna!

Była to tylko czcza przechwałka. Po wybojach nastąpiły korzenie, potem bezdenny piasek, wreszcie błoto, ale razem z błotem rozszedł się zapach dymu, i gdy się Jóźwicki wychylił, ujrzał po obu stronach błotnistej ulicy niskie domki i parkany, i zrozumiał, że stanął u celu podróży. Rozsunął firanki i starał się coś zobaczyć, ale majaczyły tylko kontury. Wjechali na wielki plac, ujrzał grupę nagich drzew i wieżę — był to kościół zapewne; potem skręcili w bok, znowu ulica nie brukowana, obrzeżona domami i parkanami. Nagle wehikuł stanął przed jakąś furtką i woźnica rzekł:

 To jest dom pana doktora.

Jóźwicki wysiadł, zapłacił, wziął swoją ręczną walizkę i wszedł za ogrodzenie. Zobaczył opodal światła w dwóch niskich oknach, zarysy małego domku, i ruszył w tym kierunku, odczuwając dziwne uczucie obawy, kogo tam spotka.

Uspokajało go to, że zapewne jest oczekiwany.

Drzwi od ganeczku — na dwóch słupach — nie były zaryglowane, zapewne usłyszano turkot, bo gdy wszedł do środka, z przeciwległych drzwi wyszedł młody mężczyzna z lampą i zbliżywszy się, rzekł, spojrzawszy na gościa:

 Zapewne pan Adam Jóźwicki. Jestem Włodarski. Oczekiwałem pana. Pani Jóźwicka jest na przybycie pana przygotowana.

Jóźwicki nic nie odparł, rozebrał się z paltota, przelotnie rozejrzał się po ścianach i kątach nagich i ciasnych, po podłodze usłanej świerkowymi igłami i poszedł za Włodar — skim ku drzwiom pokoju. Włodarski usunął mu się z drogi przed progiem i Jóźwicki znalazł się sam w pokoju, oświetlonym jedną lampą, przy której siedziała stara, siwowłosa, szczupła kobieta i szyła coś czarnego. On stanął w progu, ona podniosła oczy, opuściła ręce z robotą na kolana, i rzekła:

 Adam jesteś. Witam cię!…

Patrzyli na siebie — chwilę — może wieczność. Jej oczy wyblakłe, otoczone zmarszczkami, poczęły nabiegać łzami, a usta zwiędłe drżeć; on odczuł takie bicie serca, że dech tracił i łapał z trudem powietrze. Wreszcie rzucił się ku niej i upadł u jej kolan.

 Matko!…

Ręce przezroczyste, suche, białe spoczęły na jego głowie, i poczuł na włosach pocałunek.

Wyrwało mu się z piersi łkanie…

Na głowę jego, wtuloną w fałdy żałobnej szaty, padały ciche, gorące łzy matki.

Ona pierwsza przemówiła:

 Dziękuję ci, żeś przyjechał. To on przed śmiercią polecił Włodarskiemu ciebie wezwać. Troskał się o mnie.

On wreszcie oprzytomniał, podniósł się i rzekł przerywanym głosem:

 Ja nic nie wiedziałem, nic nie przeczuwałem. Tak byłem bez was całe życie.

 Całe życie!… — powtórzyła cicho, przyglądając mu się — i już go nie poznasz!

Ścisnęła czoło dłońmi, jakby zgnieść, opanować chciała myśli i uczucia, i dodała z żałością i słodką dobrocią:

 Ja cię zawsze w myśli miałam, i pamięci, i w modlitwach. Cieszyłam się, słysząc, że ci się powodzi i szczęści. Tak młodo i dobrze wyglądasz.

 Matko, czy ja go już nie zobaczę? — rzekł z cicha.

 Wynieśli go już wieczorem do kościoła — odparła szeptem.

 Dlaczego umarł? Młodszy był ode mnie. Może… może… — tu głos mu zadrżał — może nie mieliście środków do ratowania go, a ja nic nie wiedziałem.

 Nie, nie. Nic nie brakło z ludzkich środków, ale nie było ratunku. Przeziębił się… zapalenie płuc… w cztery dni… było trzech kolegów… wola Boża.

Zaplotła ręce na kolanach i utkwiła oczy w przeciwległej ścianie. Jóźwicki spojrzał też i zobaczył małą fotografię, marną robotę małomiasteczkowego zakładu, w ubogich drewnianych ramkach. Bez pytania wiedział, że to „on” był, i chciwie się weń wpatrzył.

Blada, sztywna podobizna, twarz o myślących i wesołych zarazem oczach i uśmiechniętych ustach; jakaś jasność, i siła, i dobroć w całej głowie, nie odznaczającej się zresztą pięknymi rysami, ani kształtami.

 Dawna fotografia? — spytał.

 Sprzed trzech lat.

 Wygląda na trzydziestoletniego.

 Taki był zawsze… do ostatniej chwili. Jóźwicki, który był zdjął ze ściany fotografię, zawiesił ją z powrotem i dopiero teraz rozejrzał się po pokoju, i spostrzegł, jak był mały, niski i ubogi.

 Matko, — wybuchnął — i wy tu w takiej biedzie i niedostatku jesteście, a ja nic nie wiedziałem.

Staruszka spojrzała wokół ścian. Oklejone były tanim obiciem, przeciętym gdzieniegdzie drzeworytem lub kolorową litografią. Sprzęty były twarde, stare, ledwie kilka sztuk, każdy inny. Komódka, stolik, fotel, kilka krzeseł, w głębi jej łóżko. Z prostych desek podłoga, upstrzona gdzieniegdzie kawałkiem kilimka, w oknach niskich wazoniki z kwiatami.

Patrzyła długo, wreszcie rzekła:

 Może tu nieładnie, nieświetnie, ale nie miałam tu ani jednego dnia bez radości i szczęścia, aż do tego ostatniego tygodnia. Piętnaście lat tu spędziliśmy, zrazu jako lokatorzy, od trzech lat dopiero jako właściciele. Zbierały się powoli sprzęty, po sztuce, każdy z taką uciechą! A szczęście zawsze było takie wielkie!

 A przedtem gdzie żyliście?

 Przedtem… dziesięć lat w Tiumeniu!

 Ach, tak! A przedtem?…

 Mieszkałam w Wilnie. On się uczył. Gdy skończył, już się nie rozstaliśmy… aż teraz… na krótko!…

 I dlaczegóż osiedliście tu, w takim zakątku? Jakież to życie, jaka kariera, co za praktyka i praca? Piętnaście lat, żeby zdobyć tę ruderę i te rupiecie!

 Nie urągaj. Nam było dobrze z tym, ze wszystkim, co nas otaczało, i z każdą pracą. Czego chcieliśmy i pragnęliśmy, to on spełnił: co zamyślił, dokonał. Pewnie, że to rupiecie… pewnie… ale on to kochał.

Przesunęła ręką po oczach i umilkła.

Adam coraz bardziej wracał do przytomności i zwykłej rozwagi. Odczuwał oburzenie, że matka była w takim położeniu. Ten domek zagrodnika, to ubóstwo urządzenia, ta jej wytarta, czarna suknia, ta lampa kosztująca rubla, te jej spracowane ręce, szyjące żałobę, te kraty koślawe, te okienka z drobnych szybek — wszystko napełniało go wstrętem, upokorzeniem, zgrozą. W głębi duszy miał już obraz tego brata ideologa i niedołęgi, który nie potrafił nawet stworzyć dobrobytu i wygody tej jednej starej kobiecie, którą niby to zapewne kochał i przez którą był widocznie ślepo kochany.

Cały jego praktycyzm, rzutkość i bystrość przemysłowca burzyły się na taką apatię i gnuśność. Ale nie śmiał odezwać się z krytyką zmarłego, więc tylko myślał, jak matkę stąd zabierze, jaki jej da przepych i wygodę, jaką opiekę i jakim sercem otoczy. A tymczasem poczuł się w obowiązku zająć się od razu interesami i spytał:

 Przybyłem tak późno, że już nie mogę służyć inaczej, tylko finansowo. Wszystkie koszty moje, pozwoli mama. Zapewne pan Włodarski mamę wyręczał. Proszę, mamo, wziąć wszystko, proszę!

Położył przy niej portfel, na który popatrzyła smutno.

 Nie trzeba pieniędzy, Adamie, nic nie trzeba.

 Mama mi nie odmówi przecież — rzekł gorzko.

 Nie, ja ciebie nie chcę urazić w dobrej chęci, ale naprawdę nie trzeba. Spytasz Włodarskiego… Aleś ty zdrożony, zmęczony, głodny. Jak ja pamięć i myśli potraciłam!

Wstała i przeszła do sąsiedniego pokoju; słychać było, że rozmawiała ze służącą, i po chwili zawołała go.

Zobaczył pokój równie ubogi i skąpo umeblowany. Była to jadalnia, i posiłek już był podany przez starą służącą, która ciekawie obejrzała gościa.

 Poproś pana Włodarskiego! — rzekła jej Jóźwicka. Sługa wyszła, a staruszka dodała:

 Zasnął zapewne. Tyle nocy czuwał nad nim, a potem ze mną…

 Czy to może krewny nasz?

 Nie to wychowaniec Kazia.

Podała mu półmisek z potrawą, zajęła się herbatą.

Zastawa była skromna: gruby fajans i szkło zapewne miejscowej produkcji, stół ceratą pokryty, długi. Pod ścianami na półkach książki, a wyżej, szeregi poglądowych i geograficznych atlasów.

Wyglądało to, jak szkoła, i zrobił głośno tę uwagę.

Staruszka spojrzała wokoło i rzekła:

 Dużo tu przeszło chłopaków… i wyszło ludzi. Gwarno bywało… teraz cicho!…

Chciał Jóźwicki dalej pytać, ale wszedł Włodarski. Przywitali się jeszcze raz, i młody mężczyzna zajął miejsce u stołu.

 Byłem przed chwilą na plebanii — rzekł do staruszki — i ułożyliśmy z księdzem przebieg ceremonii.

 Proszę pana — rzekł żywo Jóźwicki — matka mi pozwoliła ponieść koszt pogrzebu, więc jestem do dyspozycji i chciałbym, żeby to było zrobione jak najokazalej, o ile to przy miejscowych środkach jest możliwe.

 Proszę pana, — odparł młodzieniec — to ani moja, ani pana, ani nawet pani wola i rzecz. Pogrzeb pana doktora nie my urządzamy i robimy. Jego grzebie Kodymno; my z księdzem i policją radziliśmy nad przebiegiem ceremonii.

 Jak to… niby? — spytał, nie rozumiejąc Jóźwicki.

 Ojca chowają dzieci!” — tak mi rzekli seniorzy robotników, miasteczka i wsi okolicznych po śmierci pana Kazimierza. Pani przyznała im prawo.

Jóźwicki poczuł wzruszenie.

 Wynagrodzę im to po królewsku! — rzekł.

Włodarski brwi zmarszczył, ale nic nie rzekł.

 Nie masz wieści od Ławrynowicza? — spytała staruszka.

 Nie… jedzie na pewno. Rano będzie.

 Czeka mama jeszcze kogoś?

 Wychowaniec Kazia, doktor. Już drugi rok praktykuje w Łodzi.

 Słyszałem o nim. Bardzo zdolny i wzięty.

 Ojciec jego jest do tej pory mechanikiem, u nas w fabryce — rzekł Włodarski. — Mamy kilkunastu ludzi z Królestwa, reszta już wszyscy tutejsi.

 Pan mówi: „już. Więc przedtem byli wszyscy z Królestwa.

 Nie… przedtem byli sami Czesi i Niemcy.

 Dużo państwo zatrudniają ludzi?

 Trzysta rodzin!

 A pan już dawno pracuje?

 Już piąty rok.

 Pan studiował w kraju?

 Skończyłem politechnikę w Dreźnie, praktykowałem jeszcze w Czechach, byłem rok w Anglii.

 I to pierwsza pana posada?

 Pierwsza i ostatnia. Jestem ze szkoły doktora. Tu wzrosłem, tu zostanę!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin