Kałużyński Zygmunt - Listy z gorszego świata.pdf

(85 KB) Pobierz
Listy z gorszego świata
Listy z gorszego świata
Do czytania pod prysznicem
W ankiecie, skierowanej przez branżowy miesięcznik „Press” do czołowych
dziennikarzy z pytaniem o najwybitniejszego polskiego publicystę minionego
wieku, wybrany został Ryszard Kapuściński. Opinia zaskakująca, zważywszy
że było to stulecie wielu innych ważnych autorów, którzy wszechstronnie
rozważali nasze problemy narodowe, gdy Kapuściński nie zajmuje się Polską,
lecz Trzecim Światem. Można więc uważać go za komentatora, być może
rzeczywiście głównego, ale zasłużonego dla innej części globu, mimo że
pochodzi on z naszego kraju.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Zdziwiony tą decyzją, korzystając z wolnego czasu podczas ostatniej serii świąt,
powróciłem do lektury Kapuścińskiego, i w jej trakcie moje poczucie dziwaczności
owej selekcji zaczęło słabnąć. Co prawda Kapuściński nie wymienia Polski, nie
dokonuje porównań z nią, nie przytacza jej nawet marginesowo czy anegdotycznie,
jednak miałem nieodparte narastające wrażenie, że jest ona, jakkolwiek
przemilczana, jakkolwiek w zapleczu, w jego podświadomości, gdy ze
współczuciem przemierza owe egzotyczne krainy.
Gdy pisze o plemionach, które,
by nie być sprzedanymi jako
niewolnicy, kaleczą swoje
twarze: „w języku nankani
brzydki znaczy wolny”; albo gdy
zauważa, że polityk staje się tu
cenionym dopiero wtedy, gdy
odbył uciążliwe więzienie.
Spostrzeżenia, które dla
czytelnika zachodniego byłyby
zaledwie ciekawostką
obyczajową, i może podróżnik
nie-Polak nawet by na nie nie
zwrócił uwagi, ale które dla
takiego odbiorcy jak ja mają swój
własny wydźwięk. Być może jest
tu sytuacja psychologiczna
podobna jak u Słowackiego, gdy
pisał „Ojca zadżumionych”,
dramat mahometanina w tropikach, który w rezultacie zarazy i kwarantanny traci
swoje dzieci po kolei, jedno po drugim: co to mogło obchodzić naszego poetę?
1
Ryszard Kapuściński
8852813.001.png 8852813.002.png 8852813.003.png 8852813.004.png
Gdyby nie aluzja z pozoru daleka, ale emocjonalnie oczywista, do polskich rodzin
powstańczych.
Kapuściński oczywiście nie musiał uciekać się do aż tak odległej metafory, niemniej
poświęcił całą swoją twórczość owym tropikom. Ale nie idzie tu o poszukiwanie
jakiejś analogii rzeczowej, szczegółowej, dosłownej, lecz o równoległość
cywilizacyjną, odnoszącą się do naszej sytuacji światowej. I to w wymiarze bez
porównania szerszym, niż to dzieje się na co dzień, w aktualności, w bieżącej
polityce. Tu bowiem włączamy się do NATO, wielkie postaci międzynarodowe dają
naszym buzi i fundują łapę, to do nas odnosi się światowa demokracja, globalizacja
i political correctness itd., itp., a jednak stale, wciąż, bez przerwy, gdzieś tam pod
spodem tli się poczucie różnicy między lepszymi i gorszymi i jakiś tamtejszy
Richard Cabbage („kapusta” po angielsku”), czy Henri de Choucroute (Kapuściński
po francusku) mógłby o nas napisać to, co nasz Ryszard o Abisynii.
Europa lepsza i gorsza
Bowiem podział ten mieści się tam w tradycji, której nie da się usunąć. Jest ona
typowa dla Europy; kultury wschodnie jej nie uprawiają: są narody główne i są
barbarzyńskie. Podobno podział ten stosowali już Grecy, z tym że, jak twierdzą
filologowie, „barbarzyńca” oznaczał dla nich narodowość inną niż helleńską, bez
oceny wartości. Ale już Rzym, po którym świat mimo upływu wieków wciąż
dziedziczy, ostro odróżniał swoich obywateli od Gotów, Hunnów, Wandalów itp.,
przeciwko którym cezarowie bądź prowadzili kampanie, bądź porozumiewali się
z nimi doraźnie, niemniej było to zdecydowane odseparowanie. Polega ono na
założeniu, że istnieje społeczeństwo centralne, które reprezentuje ważność oraz
narody marginesowe, które do owego ośrodka nie należą i nawet mogą mu
zagrażać, w każdym razie nie są objęte wartościami obowiązującymi w głównej
cywilizacji.
Otóż, jak powszechnie wiadomo, Polacy tęsknią do Zachodu, natomiast Zachód ma
stosunek do nas – nie tylko zresztą do Warszawy, lecz w ogóle do naszej części
świata na wschód od Wiednia i Berlina, zgoła odmienny. Owe tamtejsze poglądy są
u nas przemilczane, ale nie są obce historykom, np. Michał Bobrzyński pisze:
„Europa Wschodnia ma dla Zachodu małe znaczenie”. Ciekawą uwagę słyszałem
od mojego starego nauczyciela Jerzego Stempowskiego, który przez wiele lat
obracał się w kręgach politycznych angielskich. Wspominał on o tzw. prawie
Bolingbroke’a, które od przeszło 200 lat przyswajają sobie studenci Eton
i Cambridge, lecz o którym u nas nie słychać. Pochodzi ono z „Historii Europy”
owego lorda, która stanowi tam podstawowy podręcznik. Mianowicie Bolingbroke
rozważał konflikt Anglii z Ludwikiem XIV. Ten rozszerzał swoje imperium,
dokonując podboju licznych, ówcześnie istniejących małych państewek, przeciwko
czemu Anglia zaprotestowała. W walce tej jednak należało sprzymierzyć się
2
 
z Austrią: tymczasem ona zachowywała się podobnie jak Ludwik XIV, tj. zagarniała
Węgry i inne okoliczne księstwa.
W rezultacie alians z Austrią kompromitował główne hasło angielskie: obronę
słabych państw. Jednak Bolingbroke stwierdził, że system polityczny europejski
odnosi się tylko do Zachodu i nie obejmuje Europy Wschodniej, tak więc zabór
niezależnych państw przez Ludwika XIV jest groźny dla równowagi europejskiej,
natomiast podobna agresja Austrii na Wschodzie ma dla Europy małe znaczenie.
Zasada ta została sformułowana jako stale obowiązujące, niemalże naturalne
prawo polityki europejskiej: do spraw Europy Wschodniej można się wmieszać, ale
gdy nie ma bardzo ważnego interesu, nie należy tego robić.
Zdaniem Stempowskiego, jest to tam podstawowy sposób myślenia. Opowiadał on
o swojej rozmowie z francuskim politykiem Leonem Jouhaux w 1930 r., który mu
powiedział, że zamach stanu Piłsudskiego w 1926 r. byłby nie do pomyślenia
w Europie i zareagowano by na niego w sposób bezwzględny; ale ponieważ odbyło
się to w Polsce, należy z tym się pogodzić, tym więcej że Polska była wtedy
sojusznikiem wojskowym pożytecznym dla Francji. W książce „The Central
European Tragedy” G. Gedye’a, wydanej w 1939 r., przeczytałem opinię, że
mocarstwa, które w Monachium zgodziły się oddać Hitlerowi Sudety i w rezultacie
odstąpiły mu Czechosłowację, nie mogłyby tak postąpić, gdyby szło o Belgię czy
Szwajcarię. H.G. Wells wspomina, że podbój Polski przez Hitlera nie obudził
współczucia w Anglii, gdy tymczasem najazd na Belgię w 1914 r. wywołał wręcz
wyjątkowe oburzenie.
I tak było zawsze: w wydanej u nas w 1981 r. książce „Kwestia wschodnia w XVIII
wieku” historyk Albert Sorel stwierdza, że rozbiory Polski były dla Francji obojętne,
i że dyplomacja paryska wykonywała tylko sfingowane akty protestacyjne. Było to
dla mnie zaskoczeniem, bo pamiętałem naszą tradycję romantyczną: że Francja
jakoby boleśnie cierpiała wskutek utraty przez nas niepodległości („Hej, Francuzi!
czyż bez ceny rany nasze dla was są spod Marengo, Wagram, Jeny, Drezna,
Lipska, Waterloo? Świat was rzucił, my zostali, by być zawsze tam gdzie wy;
bracia, my tam krew dawali, dziś wy dla nas nic prócz łzy?”).
Ratunek w Argentynie
Jest to nastawienie nie tylko polityków: udzieliło się tam powszechnie i działa
pomimo okazywania, skądinąd jak najlepszej woli. Odczuwali to emigranci,
przebywający tam dłuższy czas, np. Miłosz:
„W Europie Wschodniej zawsze jest źle
W Europie Wschodniej ODBYWA SIĘ
3
 
W Europie Wschodniej zawsze jest
niemile,
Był człowiek i już nie ma człowieka
za chwilę,
Więc, kochana córko, stroń jak możesz
od niej
I nie mów, że pochodzisz z Europy
Wschodniej”.
Odczuł to również Gombrowicz na swojej emigracji, ale zareagował inaczej. Tkwił
on całe lata na uboczu, w Argentynie, co było z jego strony rozmyślną ostentacją.
Mógł bowiem bez trudu przenieść się do Nowego Jorku czy innej metropolii, do
czego go wielokrotnie namawiano. W „Dziennikach” Gombrowicza znajdujemy
wyjaśnienie, dlaczego się tak opierał. Argentyna traktowana z lekceważeniem
przez USA i nie budząca zainteresowania Europy była dla niego pod tym względem
„drugą Polską”.
Otóż treścią twórczości Gombrowicza jest wyzywająca, paradoksalna duma z
zajmowanego przez niego osobliwego miejsca, które, wydawałoby się, nie daje
nawet znikomego powodu do przechwalania się: nie należy on nigdzie, choć
mógłby być wszędzie. Jest stale pośrodku, na przełęczy, na rozdrożu, na
rozjeździe, „okrakiem”, jak sam powiada, i absolutnie nie daje się namówić, by
przejść na jeden lub drugi brzeg. Jest stale niedojrzały (w „Ferdydurke”, mimo że
od dawna dorosły, uczęszcza jednak do gimnazjum), nie umiejscowiony, mimo że
proponują mu korzystne lokaty, nie zaliczony, chociaż zapraszany do najlepszych
towarzystw. Gombrowicz ze swojej niejasnej pozycji intelektualisty podrzędnego
kraju zrobił istny monument indywidualnej pychy i dlatego z uporem trzymał się
owej ubocznej Argentyny, którą przekształcił w mentalny duplikat Polski.
Ma on świadome poczucie swojej oryginalnej, do niczego nie podobnej sytuacji,
biorącej się stąd właśnie, że jego korzenie były w Europie Wschodniej. Więcej: to
jakoby poniżone położenie sprawia, że może odnieść się krytycznie, bez
skrupułów, bez przesądów, do instytucji szanowanych czołobitnie w oficjalnych
centrach: nie obowiązują go one jako „barbarzyńcę”, co daje mu fantastyczną
wolność, na jaką nie stać obywateli Wielkiego Świata odbywających swoje
konieczne nieuniknione czcigodne celebracje. U Miłosza i u Gombrowicza mamy
dwie różne postawy wobec pogardliwej obojętności Zachodu: dla jednego jest to
powód do bolesnego rozdarcia, dla drugiego jest to pretekst do iście granitowej
niezależności wewnętrznej. Doprowadzają oni do malowniczej, wyolbrzymionej
skrajności dwie reakcje, które się potocznie wśród Polaków z tej okazji spotyka:
rozgoryczenie z powodu naszego zawiedzionego wobec Zachodu uczucia oraz
(znacznie rzadziej) pogląd, że sami sobie możemy wystarczyć i nawet mamy
4
 
doświadczenia, przeżycia, przemyślenia, o których nie mają pojęcia zadowoleni
z siebie główni Europejczycy. Jest jednak jeszcze trzecia postawa, najczęstsza,
składająca się z samooszustwa oraz z fałszywej nadziei: przyjmuje się gesty
życzliwości, jakie Zachód zgoła automatycznie wykonuje wobec nas, oraz
podtrzymuje się złudzenie, że może kiedyś... gdy przyjmą nas do UE itp., itp., itd.,
itd. Niemniej, jak wynika z podanych przykładów, mamy trzy rozwiązania jak
odnieść się do owego Zachodu, który nas tak dwuznacznie traktuje, lecz do którego
popycha nas nasza niepohamowana namiętność: 1) bolesne cierpienie
niedocenionej kochanki (Miłosz), 2) wyniosła niezależność Polaka nie
pozwalającego się zaliczyć w swojej odrębności i który woli być znikąd bardziej niż
z Zachodu (Gombrowicz), 3) roztkliwiona ślepa satysfakcja z jałmużny
sentymentalnej okazywanej nam przez Europę (my wszyscy). Mitteleuropa jest nie
bez szansy wyboru!
Ponieważ zacząłem od sympatii, jaką rodak Kapuściński okazał narodom Trzeciego
Świata, po części, pozwolę sobie przypuszczać, również w naszym imieniu,
wypada, żeby zakończyć wizją naszego Czwartego Świata, jaką ewentualnie
mogliby dostarczyć mister Cabbage oraz monsieur Choucroute. Otóż jest taka!
Autentyczna! Historyczna! Z okazji 10-lecia Niepodległości zaproszono na
Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu w 1929 r. korespondentów
zagranicznych, którzy następnie zamieścili reportaże w prasie światowej.
Satyryk Światopełk Karpiński przeczytał je i przedstawiony tam obraz naszego
kraju streścił w sposób następujący: „Chociaż tylko z samolotu, lecz widziałem
Polskę całą, tundrę, tajgę, polskie błoto i kozaków armię białą. Na ulicach wilki
wyją, ludzie wcale się nie myją, szlachta bije się szablami, i poddanych szczuje
psami. Rząd wciąż gnębi Lodomerię (?), i gna Żydów na Syberię, zaś posłowie
z opozycji muszą służyć przy policji”. Best wishes! Mes compliments! Auguri!
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin