Zimno.pdf

(46 KB) Pobierz
272797993 UNPDF
ZIMNO
Prosicie, bym wyjaśnił, dlaczego obawiam się przeciągów, drżę
bardziej niż ktoś inny, wchodząc do zimnego pokoju, a gdy chłód
wieczoru wypiera ciepło spokojnego, jesiennego dnia, zaczynam
odczuwać wyjątkową odrazę i mdłości podchodzą mi do gardła. Są tacy,
którzy twierdzą, że reaguję na zimno jak inni na drażniący odór, i
bynajmniej nie zamierzam temu zaprzeczać. Pragnę obecnie przedstawić
najbardziej przerażające zdarzenie, jakie przytrafiło się w mym
życiu, wam zaś pozostawiam dokonanie osądu, czy stanowi ono
wystarczające wytłumaczenie moich dziwactw.
Błędem jest wyobrażanie sobie, że groza nierozerwalnie wiąże się z
ciemnością, ciszą i samotnością. Ja napotkałem ją w świetle
popołudniowego słońca, pośród hałasu ruchliwej metropolii w
obskurnej, zaniedbanej kamienicy czynszowej i nie byłem bynajmniej
sam, lecz z prozaiczną, nudną właścicielką i dwoma silnymi, rosłymi
mężczyznami. Wiosną 1923 roku podjąłem pracę w redakcji pewnego
taniego, słabo się sprzedającego czasopisma lv Nowym Jorku i nie
mogąc uiszczać opłat za czynsz, zmuszony byłem krążyć od jednego
taniego lokum do drugiego, w poszukiwaniu pokoju, który byłby w miarę
zadbany, czysty i niezbyt drogi, a na dodatek umeblowany. Wkrótce
przekonałem się, że mogę co najwyżej wybierać pomiędzy różnymi
odmianami zła, aż pewnego dnia natknąłem się na dom przy Czternastej
Zachodniej i wzbudził on we mnie mniejszą odrazę niż pozostałe.
Był to trzypiętrowy budynek z piaskowca, pochodzący z końca lat
czterdziestych, wyłożony boazerią i marmurem, którego przyćmiony
teraz nieco splendor zdawał się świadczyć o dawnej świetności. W
pokojach, dużych, przestronnych, ozdobionych niezwykłą tapetą i
groteskowo ornamentowanymi stiukowymi karnesami czuć było
przytłaczającą woń wilgoci i niemożliwy do określenia zapach jakichś
potraw. Podłogi były czyste, pościel względnie porządna, a woda
dostatecznie ciepła i rzadko wyłączana, tak więc uznałem to miejsce
za dogodne do zahibernowania się w nim do czasu, aż uda mi się znów
stanąć na nogi. Właścicielka, niechlujna, niemal brodata Hiszpanka
nazwiskiem Herrero, nie zamęczała mnie plotkami i nie miała
pretensji, że zbyt długo paliłem światło w swoim pokoju na drugim
piętrze od frontu, moi współmieszkańcy zaś okazali się spokojnymi,
cichymi, nie szukającymi wrażeń, stroniącymi od ludzi Latynosami o
dość prymitywnej, niewymagającej naturze. Drażnić mógł jedynie hałas
samochodów przejeżdżających ulicą.
Mieszkałem tam około trzech tygodni, kiedy wydarzył się pierwszy
osobliwy incydent. Pewnego wieczoru około ósmej usłyszałem kapanie
kropel na podłogę i uświadomiłem sobie, że już od pewnego czasu czuję
drażniący odór amoniaku. Unosząc wzrok, ujrzałem, że sufit był mokry
i przeciekał. Zalanie musiało nastąpić w kącie od strony ulicy.
Pragnąc zapobiec niebezpieczeństwu, pospieszyłem do sutereny, by
powiadomić właścicielkę, ta zaś zapewniła mnie, iż problem niebawem
zostanie zażegnany.
- Dochtor Munoz - zawołała, wbiegając przede mną po schodach - musiał
rozlać swoje chymikalia. Jest za chory, aby samymu chodzić do lykarzy
- stale się jemu pogarsza - ale ni życzy sobie żadnej pomocy. Muszem
rzeknąć, że jest bardzo wydziwny w swojej chorobie - cały dzień
bierze dziwnie pachnące kompiele, nie wolno się jemu denerwować ani
przegrzewać. Sam sobie prząta - w jego małym mieszkaniu jest pełno
butelek i machin - i nie pracuje jako doktor. Ale kiedyś był wielgi,
mój ojciec w Barcelonie słyszał o niem - a jeszcze ni tak dawno
wyleczył rękę hydraulikowi, który nagle zachorzał. Nigdy nie
wychodzi, tylko na dach, a mój chłopak, Estaban, przynosi jemu
jedzenie, pranie, lekarstwa i chymikalia. Mój Boże, tyn alamoniak on
używa, coby siem schładzać!
Pani Herrero znikła na schodach prowadzących na trzecie piętro, a ja
wróciłem do swojego pokoju. Amoniak przestał się sączyć, wytarłem
powstałą kałużę i otworzyłem okno, aby przewietrzyć pokój. W chwilę
potem usłyszałem ciężkie kroki właścicielki w pokoju powyżej. Doktora
 
Munoza nigdy nie słyszałem, z wyjątkiem odgłosów wydawanych przez
jakieś znajdujące się w jego pokoju urządzenie mechaniczne, stąpał
bowiem łagodnie i miękko.
Zastanawiałem się przez chwilę, na jaką nietypową chorobę mógł
cierpieć ów mężczyzna i czy upór, z jakim odmawiał pomocy z zewnątrz,
nie był czasem spowodowany bezpodstawną ekscentrycznością. Wybitne
osobistości tego świata często charakteryzują się nadmiernym patosem.
Mógłbym nigdy nie poznać doktora Munoza, gdyby nie atak serca, który
dosięgnął mnie niespodziewanie pewnego przedpołudnia, gdy siedziałem,
pisząc, w swoim pokoju. Lekarze ostrzegali mnie przed tym
zagrożeniem, a ja wiedziałem, że nie mam czasu do stracenia.
Przypominając sobie, co właścicielka powiedziała o pomocy udzielonej
przez inwalidę choremu robotnikowi, wdrapałem się na górę i
niezdarnie zapukałem do drzwi pokoju znajdującego się bezpośrednio
nad moim. W odpowiedzi usłyszałem dobiegający nieco z prawej strony
silny głos, który doskonałym angielskim zapytał, kim jestem i co mnie
tu sprowadziło. Kiedy to wyjaśniłem, drzwi, obok tych, przed którymi
stałem, uchyliły się nieznacznie.
Powitał mnie powiew zimnego powietrza, i choć ów późny czerwcowy
dzień był jednym z najgorętszych tego roku, zadygotałem, przestępując
próg i wchodząc do olbrzymiego apartamentu, którego bogaty, urządzony
ze smakiem wystrój zdumiał mnie w porównaniu z resztą zaniedbanej i
ogólnie dość nędznej czynszówki. Składana kanapa pełniła obecnie rolę
dziennej sofy, a mahoniowe meble, okazałe draperie, stare obrazy i
wytworne regały na książki zdradzały, już na pierwszy rzut oka, iż
znalazłem się w pracowni dżentelmena, a nie, jak sądziłem, w sypialni
kamienicy czynszowej. Przekonałem się teraz, że „mały pokoik”
znajdujący się bezpośrednio nad moim, pełen butelek i maszyn, o
których wspomniała pani Herrero, był, najkrócej mówiąc, laboratorium
doktora; salon zaś urządzony był w przestronnym pokoju sąsiednim,
gdzie wygodne nisze i pokaźna, przyległa łazienka mieściły wszelkie
potrzebne mu rzeczy, sprzęty i urządzenia.
Doktor Munoz musiał być bez wątpienia człowiekiem wysokiego
urodzenia, wyznającym przeróżne tradycje i dyskryminacje. Postać
przede mną była niska, lecz wybornie proporcjonalna i przyodziana w
strój zdradzający doskonałe dopasowanie i krój. Arystokratyczne
oblicze, pozbawione jednak aroganckiego wyrazu, zdobiła krótka,
stalowoszara broda i staroświeckie pincenez. Oczy były żywe i ciemne,
a orli nos nadawał fizjonomii arabskiego akcentu, choć reszta rysów
była bez wątpienia celtycka. Gęste, starannie przycięte włosy
świadczące o regularnych wizytach fryzjera zgrabnie rozdzielały się
nad wysokim czołem, cały obraz zaś mówił wyraźnie o zdumiewającej
inteligencji, wysokim urodzeniu i błękitnej krwi płynącej w żyłach
tego człowieka.
Mimo to kiedy ujrzałem doktora Munoza w podmuchu zimnego powietrza,
poczułem odrazę, której nie mógł usprawiedliwić żaden szczegół jego
wyglądu czy zachowania. Jedynie jego chorobliwie blada cera i chłód
dotyku mogły stanowić powód owego odczucia, ale nawet powyższe
mankamenty powinny być wybaczone, z uwagi na inwalidztwo owego
człowieka. Być może ten właśnie chłód był przyczyną silnej odrazy,
zimno wydało mi się bowiem nienormalne w tak upalny dzień, a to, co
anormalne, zwykle powoduje niechęć, nieufność i strach.
Niemniej jednak już wkrótce odraza prysła, przesłonięta podziwem,
gdyż dziwaczny lekarz od razu ujawnił swe wyjątkowe zdolności
zawodowe, pomimo lodowatego zimna i drżenia dłoni, które sprawiały
wrażenie, jakby zupełnie odsączono je z krwi. Najwyraźniej na
pierwszy rzut oka zrozumiał me potrzeby i udzielił pomocy z
mistrzowską wprawą. Jednocześnie niezwykle modulowanym głosem,
aczkolwiek dziwnie pustym i pozbawionym tembru, zapewnił mnie, że był
najzagorzalszym spośród przeciwników śmierci i utracił całą fortunę
oraz wszystkich przyjaciół, prowadząc wieloletni eksperyment, dzieło
swego życia, mający na celu jej ostateczne pokonanie. Miał w sobie
coś z zagorzałego fanatyka i stał się niemal uciążliwie gadatliwy,
gdy osłuchiwał moją klatkę piersiową, a potem przygotował mieszankę
 
jakichś leków przyniesionych z mniejszego pokoju laboratoryjnego.
Najwyraźniej towarzystwo dobrze urodzonego mężczyzny było dlań w tym
obskurnym miejscu przyjemną odmianą i pod wpływem fali wspomnień z
dawnych, lepszych dni rozwiązał mu się język.
Jego głos, mimo iż dziwny, miał kojący wpływ, nawet nie czułem
powiewu oddechu, gdy potok słów wypływał nieprzerwanie spomiędzy jego
ust. Starał się odwrócić mą uwagę od ataku, opowiadając o swoich
teoriach i eksperymentach. Pamiętam, jak taktownie pocieszał mnie,
mówiąc o moim słabym sercu, i z uporem maniaka twierdził, iż wola
oraz świadomość są silniejsze niż życie organiczne samo w sobie, tak
więc, gdyby cielesną powłokę utrzymywano w doskonałym zdrowiu i
starannie konserwowano, dzięki pewnym nerwowym wzmocnieniom
wymienionych właściwości, można by osiągnąć całkiem wysoki stopień
animacji nerwowej, i to pomimo najpoważniejszych urazów, defektów,
czy wręcz braku większości kluczowych organów. Półżartem stwierdził,
że któregoś dnia mógłby nauczyć mnie żyć - lub w każdym razie posiąść
pewien poziom świadomej egzystencji - pomimo braku serca, jednego z
najważniejszych ludzkich organów! Co się tyczy jego, cierpiał na
rozliczne choroby wymagające szczególnego postępowania, w tym
przebywania w stałym chłodzie. Każdy poważniejszy wzrost temperatury
mógłby na dłuższą metę okazać się dlań fatalny, panujący zaś w
mieszkaniu chłód, około 55-56° Fahrenheita, uzyskiwany był dzięki
systemowi pochłaniania amoniakowego chłodziwa, owemu silnikowi
spalinowemu, którego pracujące pompy słyszałem często w swoim pokoju
poniżej.
Gdy w zdumiewająco krótkim czasie ustąpiły wszelkie objawy ataku,
opuściłem mroźny apartament jako oddany uczeń i przyjaciel osobliwego
odludka. Od tej pory okutany w gruby płaszcz często składałem mu
wizyty, słuchałem, podczas gdy on opowiadał o swych sekretnych
badaniach i nieomal upiornych rezultatach, a niejednokrotnie
widziałem, że dygotał, gdy przeglądałem niekonwencjonalne i
zdumiewające stare woluminy na półkach jego biblioteczki. Muszę
dodać, że w końcu, dzięki starannej opiece doktora Munoza, zostałem
nieomal całkowicie wyleczony z mej choroby. Wyglądało na to, że nie
podrwiwał on ze średniowiecznych inkantacji, wierzył bowiem, iż owe
tajemne, mroczne formuły zawierały rzadkie psychologiczne bodźce,
które mogły wywierać niezwykłe efekty na całość systemu nerwowego,
skąd wypływały wszelkie impulsy organiczne. Poruszyła mnie jego
opowieść o starym doktorze Torresie z Walencji, z którym dzielił
niegdyś eksperymenty i który pielęgnował go podczas ciężkiej choroby
przed osiemnastu laty, odkąd, nawiasem mówiąc, zaczęły się jego
trwające po dziś dzień dolegliwości zdrowotne. Sędziwy praktyk
uratował swego kolegę po fachu, lecz niemal natychmiast sam zapadł na
tę samą posępną, śmiertelną chorobę i został przez nią pokonany. Być
może napięcie było zbyt wielkie - doktor Munoz stwierdził bowiem
jasno - choć z pominięciem szczegółów - że metoda leczenia była
doprawdy niezwykła, aczkolwiek niektórzy starsi i konserwatywni
lekarze mogliby nie zaakceptować pewnych niezbędnych dla całości
elementów terapii. W miarę upływu tygodni z żalem zauważyłem, że stan
zdrowia mego nowego przyjaciela z wolna, acz regularnie ulega
pogorszeniu, co wcześniej niejasno zasugerowała mi pani Herrero.
Bladość jego lica stała się jeszcze bardziej uderzająca, głos
bardziej pusty i niewyraźny, ruchy mięśni zatracały koordynację,
umysł zaś i wola zdradzały mniejszą bystrość, inicjatywę i
elastyczność. Munoz również musiał chyba zdawać sobie sprawę z tej
smutnej zmiany i powoli do jego zachowania oraz słów wkradła się
posępna ironia, która ożywiła we mnie uśpioną dotychczas odrazę, tak
wyrazistą podczas naszego pierwszego spotkania.
Odkrył w sobie dziwne kaprysy, zamiłowanie do egzotycznych pachnideł
i egipskich kadzidełek, aż w jego pokoju zaczęło pachnieć jak w
grobowcu jednego z faraonów z Doliny Królów. Jednocześnie wzrosły
jego potrzeby zimnego powietrza i z moją pomocą rozbudował układ rur
z amoniakowym chłodziwem znajdujący się w jego pokoju, zmodyfikował
zestaw pomp i maszynę chłodzącą, dopóki nie udało mu się osiągnąć
 
poziomu temperatury rzędu 34-40° F, a ostatecznie nawet 28° F. W
łazience i laboratorium, rzecz jasna, panował nieco mniejszy ziąb,
aby woda nie zamarzała i by proces chemiczny nie uległ zahamowaniu.
Sąsiad z mieszkania obok zaczął skarżyć się na chłód bijący od
przejściowych drzwi, toteż pomogłem doktorowi usunąć ową
niedogodność, obwieszając ścianę łączną wyjątkowo grubymi, ciężkimi
zasłonami.
Odniosłem wrażenie, że doktora Munoza ogarnia coraz większy,
narastający z dnia na dzień lęk, najczarniejsza z możliwych, posępna
groza. Bez przerwy mówił o śmierci, ale wybuchał pustym śmiechem, gdy
padały wzmianki o rzeczach takich jak pogrzeb czy przygotowanie do
pochówku.
Tak czy inaczej, jowialny ongiś lekarz stał się człowiekiem
burkliwym, ponurym i nieprzyjemnym, ja wszakże, wdzięczny za
uleczenie, nie mogłem go opuścić i pozostawić obcym, toteż każdego
dnia przychodziłem doń, by posprzątać pokój i pomóc mu załatwić
wszelkie codzienne potrzeby. Na te okazje zakładałem kupiony
specjalnie, gruby, bardzo ciepły płaszcz.
Robiłem również dla niego sprawunki i aż otwierałem oczy ze
zdziwienia, widząc, jak potężne baterie środków chemicznych zamawiał
u aptekarzy i w magazynach laboratoryjnych.
Wokół jego mieszkania zaczęła narastać niewytłumaczalna atmosfera
paniki. Cały dom, jak już wspomniałem, przesycony był odorem wilgoci,
niemniej smród w pokoju doktora był o wiele gorszy i wyczuwalny,
pomimo wszelkich wonności, kadzidełek czy silnych środków
chemicznych, używanych podczas nie mających końca kąpieli, odbywanych
uparcie w samotności, stwierdziłem przeto, iż fetor ów musi mieć
jakiś związek z dręczącą Munoza dolegliwością, i wzdrygnąłem się,
rozmyślając nad istotą jego choroby.
Pani Herrero przeżegnała się, kiedy na niego spojrzała, i opiekę nad
nim przekazała wyłącznie mnie, zabroniła nawet swemu synowi,
Estebanowi, załatwiać dla doktora codzienne sprawunki. Kiedy
zasugerowałem sprowadzenie lekarza, chory nieomal wpadł w furię.
Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś równie wzburzonego. Najwyraźniej
obawiał się fizycznych skutków swego brutalnego wybuchu, niemniej
jego siła woli i poruszenie miast osłabnąć, jeszcze się wzmogły i
stanowczo odmówił położeni a się do łóżka. Zmęczenie będące skutkiem
przewlekłej choroby ustąpiło na rzecz zapału do pracy i ożywienia,
powrotu do celu stanowiącego wykładnię jego życia. Wydawało się, że
rzucił zuchwałe wyzwanie demonowi śmierci, nawet gdy ów prastary wróg
ucapił go już w swe mordercze szpony. Symulacja spożywani a posiłków,
która zawsze w jego przypadku wydawała się osobliwą formalnością,
została całkowicie zarzucona; chyba już tylko mentalna moc chroniła
go przed ostatecznym załamaniem.
Wyrobił w sobie nawyk sporządzania jakichś długich dokumentów, które
starannie zapieczętowywał i przekazywał mi z zaleceniem, abym po jego
śmierci doręczył je pewnym, ściśle określonym z nazwiska osobom -
większość z nich zaadresowana była do Hindusów, ale jeden dokument
miał trafić do rąk własnych sławnego ongiś francuskiego lekarza -
powszechnie uważanego obecnie za zmarłego, na temat którego krążyły
najróżniejsze, budzące trwogę, przekazywane najcichszym szeptem
plotki. Kiedy to się stało, spaliłem wszystkie te pisma nie doręczone
i nie otwierane. Jego wygląd i głos stał się wręcz przerażający,
obecność zaś była nieomal nie do zniesienia. Pewnego wrześniowego
dnia na widok Munoza mężczyzna, który przyszedł naprawić lampkę
elektryczną na jego biurku, doznał ataku epilepsji. Lekarz,
zniknąwszy mu z oczu, przygotował, rzecz jasna, lekarstwo, które w
mig poradziło sobie z ową dolegliwością. Mężczyzna ten, i to chyba
było najdziwniejsze, przeżył koszmar wielkiej wojny, nie doznawszy
ani razu równie potężnego wstrząsu.
I nagle, w połowie października, nastąpiła niespodziewana jak grom z
jasnego nieba kulminacja koszmarów. Którejś nocy, około jedenastej,
zepsuła się pompa maszyny chłodzącej, tak że w ciągu trzech godzin
proces oziębiania stał się niemożliwy. Doktor Munoz wezwał mnie,
 
waląc w podłogę, i rozpaczliwie zabrałem się do dzieła, usiłując
naprawić uszkodzenie, podczas gdy mój gość klął w głos, w którym
brzmiała niemożliwa do opisania, martwa, grzechocząca pustka. Moje
amatorskie wysiłki okazały się wszelako bezskuteczne, a kiedy z
pobliskiego, czynnego całą dobę warsztatu sprowadziłem mechanika,
okazało się, że do rana usunięcie usterki jest niemożliwe, gdyż
konieczne jest zdobycie i zamontowanie nowego tłoka. Gniew i lęk
posępnego odludka narosły do groteskowych rozmiarów, wydawało się, że
lada moment jego wynędzniała cielesna powłoka rozleci się na kawałki.
Nagle gwałtowny spazm sprawił, że mężczyzna przyłożył obie ręce do
oczu i pognał do łazienki. Wychodząc, szukał drogi po omacku; twarz
miał mocno zabandażowaną i nigdy już nie ujrzałem jego oczu.
Chłód w pomieszczeniu wyraźnie tracił na sile i około piątej nad
ranem doktor powrócił do łazienki, nakazując, bym przyniósł mu tyle
lodu, ile zdołam zdobyć we wszystkich dostępnych kafeteriach i
drogeriach. Powracając z kolejnych wycieczek i pozostawiając zdobyty
lód przed zamkniętymi drzwiami łazienki, słyszałem tylko niepokojący
plusk dobiegający z wnętrza i ochrypły głos skrzeczący ponaglająco: -
Jeszcze! Jeszcze! - W końcu nastał ciepły dzień i otwarto kolejne
sklepy.
Poprosiłem Estebana, aby pomógł mi, dostarczając lód, podczas gdy ja
pojadę po pompę, albo by przy wiózł pompę, a ja będę wciąż znosił do
domu lód. On jednak zgodnie z zaleceniem matki stanowczo odmówił.
W końcu wynająłem mocno zaniedbanego nieroba, którego spotkałem na
rogu Ósmej Alei, aby donosił pacjentowi lód z niewielkiego sklepiku,
w którym go przedstawiłem, a sam zająłem się odszukaniem właściwej
pompy tłoczącej i zaangażowaniem zespołu fachowców, którzy by ją
zainstalowali. Zadanie to zdawało się nie mieć końca i wściekałem się
niemal równie mocno, jak mój odludek, tracąc godzinę za godziną na
bezskuteczne telefony i gorączkowe przemieszczanie się z miejsca na
miejsce, zarówno metrem, jak i samochodem. Około południa natrafiłem
na właściwy sklep z częściami do maszyn, znajdujący się daleko w
śródmieściu i około wpół do drugiej po południu wróciłem do
czynszówki z całą pompą i dwoma krzepkimi, znającymi się na rzeczy
monterami. Uczyniłem, co w mej mocy, i miałem nadzieję, że zdążyłem
na czas.
Czarna zgroza najwyraźniej dotarła na miejsce przede mną. W domu
panował nieopisany chaos, a pośród bełkotu przerażonych głosów
usłyszałem głęboki bas jakiegoś modlącego się mężczyzny. Zło czaiło
się w powietrzu, a mieszkańcy domu, przesuwając w dłoni paciorki
różańca, opowiadali, jak poczuli przeraźliwy odór bijący spod
zamkniętych drzwi apartamentu doktora. Wałkoń, którego wynająłem, jak
się okazało, umknął, krzycząc i tocząc obłąkańczo oczyma, niedługo po
dokonaniu drugiej dostawy lodu - być może było to skutkiem jego
nadmiernej ciekawości. Nie mógł, rzecz jasna, zamknąć za sobą drzwi,
a jednak teraz były one zamknięte na głucho - najprawdopodobniej od
wewnątrz.
Ze środka nie dobiegał żaden odgłos z wyjątkiem jakiegoś
nieokreślonego, powolnego plusku kapiących kropel.
Po krótkiej konsultacji z panią Herrero i monterami, pomimo grozy
zżerającej mą duszę, doradziłem, aby wyłamano drzwi. Właścicielka
zdołała jednak jakimś dziwnym narzędziem z drutem przekręcić klucz w
zamku od zewnątrz. Wcześniej pootwieraliśmy drzwi do wszystkich
innych pokoi w korytarzu i okna na całą szerokość.
Teraz z chusteczkami przy nosach, na drżących nogach weszliśmy do
przeklętego południowego pokoju, którego wnętrze skąpane było w
ciepłych promieniach wczesnopopołudniowego słońca.
Od otwartych drzwi łazienki ciągnął się dziwny, ciemny, śluzowaty
ślad, prowadząc do drzwi na korytarz, a stamtąd do biurka, gdzie
utworzyła się całkiem pokaźna, mrożąca krew w żyłach kałuża. Na
blacie leżała kartka, na której upiorna, prowadzona na oślep ręka
nakreśliła pospiesznie krótki list. Papier był potwornie pomazany,
jakby przez straszliwe szpony, które przesuwały się po kartce wraz z
pozostawianymi na niej słowami. Stamtąd szlak prowadził do kanapy i
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin