Maberry Jonathan - Wilkołak.pdf

(658 KB) Pobierz
277627517 UNPDF
Jonathan Maberry
Wilkołak
Prolog
Łowy nigdy się nie kończą. Tak jak głód.
Przez cztery miliardy lat polowała nocą, nad światem, który obracał się i zmieniał. Bogini
Łowów jest blada i głodna, jej złowrogie oko czujne, zęby gotowe kąsać. Usta aż do bólu
pragną smaku życia spływającego w gardło. Gwiazdy umykają przed nią niczym owce. W
pełni swojej potęgi włada całym mocnym niebem.
W nowiu, kiedy Bogini Łowów śpi, stada gwiazd wracają na swoje bezkresne pastwiska, za
każdym razem przekonane, że bestia odeszła. Nieprzygotowane na jej powrót - lśniącej, jasnej
i znów głodnej, polującej.
Wiecznie głodnej.
I wiecznie polującej.
1
Blackmoor, Anglia, rok 1891
Zatrzymał się na ścieżce biegnącej na szczyt urwiska i przez splątane palce
bezlistnych drzew spojrzał na niebo.
Chmury były rzadkie, a nocny wiatr rozgarniał je, odsłaniając księżyc - olbrzymi i
jasny, zimny, biały krąg dominujący nad niebem. Tylko on świecił, wszystkie gwiazdy i
planety umknęły przed jego surowym obliczem.
Ben Talbot stał na ścieżce dłuższą chwilę. Trzymał latarnię, usta miał rozdziawione. Oglądał
księżyc w stu różnych puszczach, na polach daleko od miast, na pokładach statków
zagubionych wśród bezmiaru mórz - ale za każdym razem, kiedy widział go w pełni, z
wrażenia nieruchomiał. Oszołomiony jego potęgą... i pięknem.
Zamknął oczy, starając się skupić na ważniejszych sprawach. Nie przyszedł tu gapić
się w niebo. Ale kiedy przypomniał sobie o celu wyprawy, poczuł ukłucie w piersi. Pełny
lęku odwrócił się i ruszył ostrożnie wzdłuż wodospadu, opadającego z rykiem do
niewidocznej sadzawki w dole. Szedł po spękanej ścieżce, aż znalazł się u podnóża urwiska.
Przystanął i się obejrzał. Potem spojrzał przed siebie, między gęste cisy. Dawno już zarosły
ścieżkę - potrzaskały kamienie korzeniami, zatrzymując się dopiero na ścianie klifu. Były
bardzo stare - niektóre zasadzili Rzymianie - a mimo to wciąż stały dumnie wyprostowane,
sięgając sklepienia niebios. Ben podniósł latarnię, poświecił w jedną i w drugą stronę, aż
odnalazł ścieżkę - ciemny tunel utworzony przez splątane gałęzie drzew.
Pokiwał głową. To musiała być właściwa droga, chociaż ostatnio szedł przez te lasy
tak dawno temu, że wszystko wydawało mu się nowe i nieznane. To, jak mały chłopiec widzi
puszczę, i to, jak pamięta ją dorosły mężczyzna, to dwie różne rzeczy.
Ruszył naprzód, zginając wysokie ciało prawie w pół, żeby zmieścić się w tunelu. Po
kilku krokach iglaste sklepienie uniosło się łagodnie i Ben mógł się wyprostować. Nie
skończył jeszcze czterdziestu lat, był silny. Mimo to nerwy miał napięte. Kiedy był mały,
razem z bratem przychodzili tu tysiące
razy, ale nigdy w środku nocy. Może to właśnie przez zmieniający percepcję mrok wszystko
wydawało się nierzeczywiste i nieznane. Niepewnym krokiem, z mocno bijącym sercem,
ruszył naprzód.
Korytarz cisów kończył się polaną. Ben znów przystanął, chcąc się upewnić, że idzie we
właściwym kierunku. Podniósł latarnię, żeby lepiej widzieć...
Trzask!
Coś przebiło się za nim przez wyschnięte zarośla. Obrócił się gwałtownie i odskoczył
w bok. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Coś poruszało się w krzakach...
- Co, do diabła? Ben zesztywniał, gotowy walczyć lub uciekać. Wyciągnął przed siebie
latarnię - źródło światła i talizman. Drugą ręką wymacał przy pasie żeglarski nóż o długiej
klindze, ostrej jak brzytwa. Kiedy zacisnął palce na rękojeści, poczuł, że wraca mu pewność
siebie. W ciemności wciąż coś się poruszało.
Ben powoli wyciągnął nóż, trzymając go za sobą, tak aby w polerowanej stali ostrza
nie odbijało się światło latarni. To coś było coraz bliżej.
Wysunął nóż z pochwy i powoli ugiął kolana. Skoro musiał walczyć, to zamierzał
zrobić to, jak należy. Coraz bliżej.
- No chodź, bydlaku - mruknął, mocniej chwytając nóż. Zamierzał ciąć szeroko. Pchnięcie to
ruch głupców, ostrze uwięzione w ciele. Ben wiedział, że szybkie cięcia potrafią utrzymać na
dystans nawet dużego psa czy dzika.
Nagle istota wypadła z zarośli i skoczyła prosto na niego, Ben ryknął ze strachu i wściekłości,
unosząc nóż. Stworzenie znalazło się w kręgu światła latarni... Mężczyzna cofnął się o krok, a
z piersi wyrwał mu się śmiech.
To tylko bażant. Tłusty i piękny, zupełnie zignorował potężnego człowieka z wielkim nożem.
Łopocąc skrzydłami, popędził tunelem ciosów.
- Niech to diabli! - sapnął Ben i wepchnął nóż z powrotem do pochwy. - Przeklęte ptaszysko -
krzyknął za bażantem. - Głupiec - powiedział sam do siebie.
Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową, odwrócił się i odszukał ścieżkę. Dziesięć
kroków dalej latarnia zamigotała. Płomień przygasł na chwilę, zanim znów się rozpalił,
potrząśnięty. Ben przyjrzał się latarni. Niedługo się wypali, pomyślał. Chwycił pierwszą
latarnię, jaką znalazł, i nie sprawdził, ile jest w niej nafty.
- Ty przeklęty głupcze - powtórzył. Nie pierwszy raz pośpiech zadziałał przeciwko niemu.
Zawahał się i obejrzał za siebie. Spokój na powrót zawładnął cienistym krajobrazem, a
noc wydała się ciemniejsza i mniej znajoma. Cisza była jak żywa istota i Ben czuł, że mu się
przygląda.
- Jesteś tam? - Chciał zawołać, ale mimowolnie zniżył głos do szeptu.
Nikt nie odpowiedział, ale wciąż miał wrażenie, że jest obserwowany, jakby patrzyły na niego
znajome oczy. Odchrząknął i podniósł głos.
- Wyjdź - wrzasnął. - Musimy porozmawiać! Nic.
Płomień latarni znów zamigotał i Ben zrozumiał, że jeśli szybko nie znajdzie tego, kogo
szuka, zgubi się w ciemnościach.
Spojrzał w górę. Przez gęste sklepienie gałęzi widać było przypominającą szron
bladość. Dotyk księżyca na drzewach. Ben pokiwał głową. Jeśli straci latarnię, drogę
powrotną odnajdzie, wychodząc wyżej. Księżyc świecił tak jasno, że można by przy nim
czytać, i dopiero co zaczął swoje łowy na niebie. Ben miał przed sobą wiele godzin jasności, a
Talbot Hall nie było wcale tak daleko.
Mimo to... Myśl o braku światła, choćby chwilowym, onieśmielała. Ben wyprostował
się i głęboko odetchnął.
Przy pierwszym kroku latarnia znów zamigotała.
- Nie gaśnij - mruknął. Płomyczek jakby się uspokoił na te słowa. Zachęcony tym, Ben znów
ruszył do przodu. Latarnia, chyba chcąc z niego zakpić, prawie zgasła.
Talbot przygryzł wargę. Światło księżyca pozwoli mu wrócić, ale nie znajdzie przy
nim tego, czego szuka. Może lepiej dać sobie spokój i wrócić jutro. Potrząsnął latarnią i gdy
płomyk zapłonął jaśniej, dostrzegł jakieś poruszenie po lewej -błysk księżyca na czymś, co
poruszało się wśród drzew.
- Co, u diabła?
Próbował wypatrzyć to coś w gęstwinie, ale już zniknęło. Usłyszał szmer, odwrócił
się. Znów coś mu mignęło. Nagle jakiś ciemny, rozmazany kształt ruszył na niego z ogromną
szybkością. Gdy go mijał, Ben usłyszał dziwny odgłos - jakby ktoś rozdzierał płachtę
materiału.
Latarnia uderzyła o ubitą ziemię i potoczyła się w bok. Chwiejny płomyk na chwilę
rozbłysł. Siła pchnięcia obróciła Bena. Gapił się tępo w niewłaściwą stronę, mrugając
wytrzeszczonymi oczami. Świat skurczył się do otulającej go ciemności. Talbot usłyszał
cichy szelest deszczu, jedna kropla, druga... Spojrzał w górę, zdziwiony, że nie czuje deszczu
na twarzy. Niebo nad drzewami było czyste.
Uśmiechnął się krzywo do księżyca, nie rozumiejąc, jak w laką noc może padać. A
potem popatrzył na krople rozpryskujące się dokoła. Ciemny deszcz. Czarny w świetle
księżyca. Lśniący jak olej, pachnący świeżo ciętą miedzią. Ben otworzył usta, żeby
skomentować jakoś ten dziwny deszcz, padający z jego własnego ciała, ale nie zdołał
wydobyć głosu.
Usłyszał cichy odgłos, ktoś stąpał po mokrych liściach, A kiedy się obejrzał, zobaczył
dziwną stopę. Dziwną, bosą, powykrzywianą. Nieludzką. Ale i nie zwierzęcą. Podniósł wzrok
i ujrzał oczy tego, co stało obok niego. To nie były oczy człowieka, którego szukał. Były
wielkie i żółte jak księżyc w porze żniw. Patrzyły na niego złowrogo i Ben poczuł, że serce
staje mu w piersi.
Zrozumienie uderzyło go mocniej niż cios, który wytrącił mu latarnię.
Wrzasnął, a potem rzucił się do ucieczki.
Jego żołądek był pełen rozpalonego żelaza. Przedzierając się przez krzaki, chwycił się
obiema rękami za brzuch. Jego palce zacisnęły się na mokrych, wylewających się trzewiach.
Umysł nie chciał pogodzić się z rzeczywistością, odrzucał to, co mu zrobiono. Pogodzić się
znaczyło pozwolić na to okropieństwo, a tego nie mógł zrobić.
Biegł. Potykał się, zataczał, zostawiając za sobą coraz szerszy, czerwony ślad. Słyszał
tylko własne rozpaczliwe sapanie i tupot stóp na listowiu. Ale był pewien, że coś go śledzi.
Nie biegnie. Czai się.
- Boże... - wy dyszał, ale głos mu się rwał. Zaryzykował spojrzenie za siebie. Tylko jedno.
Nic nie zobaczył. Księżyc malował korytarz wśród drzew upiornym światłem, ale nic się tam
nie poruszało oprócz gałęzi, które Ben potrącił.
- Proszę - szepnął. Modlił się o szansę. Znów spojrzał przed siebie.
Stało przed nim. Uderzył w stwora i poleciał w tył.
Z przerażeniem zrozumiał, że to coś obeszło go dookoła. Nie ścigało... kpiło z niego. Bawiło
się nim.
Istota rzuciła się naprzód z zawrotną szybkością i Ben poczuł, że na policzku wykwitają mu
linie ognia. Gorąca krew polała się z ran, pociekła do ust i po szyi.
Odwrócił się i pobiegł prosto przed siebie przez gęste zarośla.
Nogi miał jak z żelaza, ale siłą woli zmuszał stopy do ruchu. Krzaki nagle się przerzedziły i
wybiegł na niewielką polanę u stóp urwiska. Pośród splątanej trawy jasne kamienne stopnie
prowadziły do masywnych drzwi.
Ben rozpoznał to miejsce. Znalazł się przy mauzoleum wykutym w skale urwiska.
Patrzyły na niego starożytne rzeźby. zapomnianych bogów i bezimiennych królów.
Olbrzymie wrota z brązu okute były grubymi, krzyżującymi się żelaznymi listwami. Panele
między okuciami pokrywały zawiłe teksty modlitw i zaklęć tak starych, że większość została
zapomniana.
W umyśle Bena zabłysła nadzieja i pobiegł w tamtą stronę. Za sobą, w lesie, słyszał istotę
przedzierającą się przez krzaki. Uniósł stopę na pierwszy stopień - choć ważyła tyle, co blok
skalny - ale kiedy próbował podnieść drugą, nie mógł. Z krzykiem bólu i porażki runął na
schody.
Jednak nawet wtedy Ben Talbot się nie poddał. Pełzł dalej, zostawiając za sobą czarno
czerwony ślad jak krwawy ślimak. Wrota były blisko, otwarte. Gdyby tylko udało mu się do
nich dotrzeć, mógłby wciągnąć się do środka i je zatrzasnąć. Te wielkie drzwi
powstrzymałyby samo piekło.
Nagle usłyszał drapanie pazurów na kamiennych stopniach i zrozumiał, że nie zdoła
dotrzeć do schronienia. Drętwiejącymi palcami sięgnął po nóż, ale istota wyrosła nad nim
olbrzymia i straszna. Ostrze ze szczękiem spadło na zimne kamienie.
Ben słyszał, jak umiera. Widział rozdzierające go, uderzające z błyskawiczną
prędkością pazury. Słyszał, jak pęka jego ubranie, jak trzaskają rozrywane ciało i ścięgna, jak
szpony zgrzytają na kościach. Słyszał to wszystko jakby z oddali, nie czując bólu, który
musiał wstrząsać jego nerwami. Słyszał, ale nie czuł. Więź łącząca go z poszarpanym ciałem
stawała się coraz słabsza.
Istota pochyliła się nad nim i zobaczył te straszliwe żółte ślepia. Zobaczył w nich własne
odbicie.
Nagle bestia przestała go rozszarpywać i odbiegła w noc. Ben patrzył na nią, jakby
był zaledwie widzem makabrycznego przedstawienia. To nie jest prawda, to nie jest on.
Powiew nocnego wiatru rozsunął gałęzie i nad urwiskiem pojawiła się rozkrzyczana twarz
Bogini Nocy. Księżyc, w całej swojej obłąkanej chwale.
Na jego tle, na skraju urwiska, Ben zobaczył stworzenie, które na niego polowało.
Istotę, która go zabiła. Olbrzymią, zniekształconą, niesamowitą sylwetkę na tle nieba.
- Nie... - wycharczał, kiedy to coś na urwisku odwróciło się i znikło, uciekając w świat. - Nie.
Ale tego protestu nie usłyszał nikt oprócz niego. Ciemność, która skradała się ze wszystkich
stron, była czarna i bezkresna. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był przeciągły, straszny skowyt
bestii, który wzbił się w nocne niebo z puszczy.
Nad światem pełny, biały księżyc przyglądał się temu wszystkiemu w triumfie i chwale.
Londyn, rok 1891
Wyciągnął rękę i wydobył czaszkę z grobu. Była stara i poobijana, brakowało jej
szczęki, oczodoły wpatrywały się pusto przed siebie. Starł kurz z jej policzków i czoła i ujął
ją jedną ręką, przyglądając się starym kościom. Spojrzenie czaszki i wzrok mężczyzny
spotkały się, przez długą chwilę dzieląc się tajemnicami wieczności, niejasnymi prawdami
grobu. - Ach - mruknął zbolałym głosem. - Biedny Yoryku! -Odwrócił się do towarzysza. -
Znałem go, mój Horacy*( Fragmenty dramatu Williama Szekspira Hamlet, królewicz
duński ).
W ciemności, za rzędem świec tysiące niewidzialnych dłoni zaczęło bić brawo.
Lawrence Talbot nawet nie drgnął, nie zerknął na publiczność choćby ukradkiem. Jego
spojrzenie pozostało skupione na oczodołach czaszki, choć twarz wyraziła pół tuzina różnych
emocji, gdy obracał ją w dłoni. Gdy patrzył na jej czoło, marszczył własne, jakby
Zgłoś jeśli naruszono regulamin