Palmer Diana - A jednak ślub.rtf

(250 KB) Pobierz
Diana Palmer

Diana Palmer

A jednak ślub!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rozgoryczona do ostatecznych granic, Violet Hardy sie­działa przy biurku. Po co w ogóle została sekretarką, skoro jej szef, adwokat Blake Kemp, zupełnie jej nie doceniał. Próbo­wała ocalić go przed przedwczesnym atakiem serca, parząc mu kawę bezkofeinową w miejsce zwykłej, ale za swoje tru­dy doczekała się tylko najgorszych obelg, jakie słyszała w ży­ciu. Gdyby tylko nie była w nim tak desperacko zakochana! Atak wściekłości szefa skutecznie popsuł wszystkim humor. A w dodatku Blake Kemp uważał, że Violet jest gruba.

Spojrzała na swoje dość bujne ciało, przyodziane w pur­purową sukienkę z głębokim dekoltem, ozdobionym fal­banką stanikiem i prostą spódniczką, niejasno świadoma, że ten strój do niej nie pasuje i najpewniej stąd pełne dez­aprobaty spojrzenia szefa. Jej mama też o tym delikatnie wspomniała. Falbanki, duży wzór i wąska spódniczka jesz­cze podkreślały rozłożyste biodra Violet.

Usilnie starała się schudnąć. Nie jadła słodyczy, cho­dziła na gimnastykę i wkładała masę wysiłku w przygo­towanie zrównoważonych, zdrowych posiłków dla siebie i chorej na serce mamy. Ojciec Violet zmarł przed rokiem, najprawdopodobniej na zawał. Być może jednak za jego nagłą śmierć należało winić Janet Collins, macochę kole­żanki Violet, Libby. Janet Collins wyłudziła od ojca Violet olbrzymią sumę pieniędzy. Violet zorientowała się w sytua­cji dopiero po pogrzebie, zbyt późno, by zablokować kon­ta. Nie dość, że straciły ojca i męża, to jeszcze znalazły się w katastrofalnej sytuacji finansowej. Przepadły pieniądze, dom, samochód, praktycznie rzecz biorąc, wszystko. Jakim cudem ta kobieta zdołała wyłudzić od pana Hardy'ego dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Wkrótce po pogrze­bie mama Violet miała pierwszy udar. Skromny spadek, ja­ki Violet dostała po ojcu, ledwo wystarczył na życie w cią­gu ostatnich kilku miesięcy. Kiedy pieniądze się skończyły, trud utrzymania ich obu spadł na barki Violet. Dziew­czyna znalazła pracę w biurze pana Kempa, u boku Libby Collins i Mabel Henry. Na szczęście, pomimo krytycznego nastawienia ojca, który uważał, że córka nigdy nie będzie musiała pracować, Violet ukończyła kurs dla sekretarek.

Violet lubiła tę pracę i była w niej dobra. Niestety, szef jej nie doceniał. A dziś było gorzej niż zwykle. Przez kilka chwil gotowała się ze złości, a bezradne koleżanki mogły tylko słuchać współczująco jej narzekania.

- Nie przejmuj się tak bardzo, kochanie - poradziła Ma­bel. - Wszyscy miewamy gorsze dni.

- Uważa, że jestem gruba. - Głos Violet brzmiał żałoś­nie.

- Przecież nic nie powiedział.

- Ale widziałaś, jak na mnie spojrzał. Mabel skrzywiła się.

- Ma zły dzień.

- Ja też - odparowała Violet.

Libby Collins poklepała ją po ramieniu.

- Rozchmurz się! Zobaczysz, za kilka dni cię przeprosi. Jestem tego pewna.

Violet nie była taka pewna. A nawet gotowa się była zało­żyć, że przeprosiny to ostatnie, o czym pomyślałby jej szef.

- Zobaczymy - rzuciła, wracając do biurka. Odgarnęła do tyłu długie ciemne włosy, a jej niebieskie oczy wypełniły się łzami. Starała się ukryć zranione uczu­cia. Było jeszcze coś gorszego od nieprzychylnych spojrzeń. Słyszała, jak Mabel i Libby szeptały, że kiedy zwierzała się współpracownicom ze swoich uczuć do szefa po jego ata­ku wściekłości, wywołanym podaniem kawy bez kofeiny, interkom był włączony. Kemp słyszał wszystko. Jak miała teraz spojrzeć mu w oczy?

Było tak, jak się obawiała, czyli fatalnie. Przez cały dzień szef spotykał się z klientami, umawiał na spotkania i popi­jał kawę (z kofeiną!). I przy każdej okazji rzucał jej spojrze­nie pełne wyrzutu, jakby obarczał ją winą za wszystkie sie­dem grzechów głównych. W końcu, na odgłos jego kroków zaczęła się kulić w sobie. Pod koniec dnia była już pewna, że jej kariera w tej firmie dobiegła końca. Pozostanie było­by zbyt upokarzające.

Libby i Mabel zauważyły jej niezwyczajną milkliwość. Ale zaniepokoiły się dopiero, gdy wyciągnęła z maszyny za­pisaną kartkę, wstała, wzięła głęboki oddech i ruszyła do gabinetu Kempa.

W kilka sekund później usłyszały jego głos. . , - Co u diabła...?

Violet wycofała się na korytarz, zarumieniona i zmie­szana. Kemp, bez okularów, wymachując trzymaną w ręku kartką papieru, podążał za nią.

- Nie możesz odejść w ciągu jednego dnia! Mamy spra­wy w toku! Trzeba powiadomić klientów!

Odwróciła się z błyskiem w oku.

- Wszystko jest w komputerze, a Libby zna sprawy, bo pomagała mi, kiedy mama była chora. Przecież to dla pa­na bez znaczenia, kto pisze na maszynie i odbiera telefony! Odchodzę do Duke'a Wrighta!

Kemp wrzał z oburzenia.

- Bardzo ładnie! Tego się nie spodziewałem!

- Pan Wright jest mniej pobudliwy i nie będzie robił awantur z byle powodu! A poza tym - dodała bezczelnie - sam potrafi zaparzyć kawę!

Nie znalazł celnej riposty, więc tylko zagryzł zmysłowe wargi, mruknął coś pod nosem, zacisnął w dłoni kartkę i wrócił do siebie. Trzasnęły drzwi.

Libby i Mabel próbowały się nie roześmiać. W czasie krótszym niż miesiąc Kemp wyrzucił z biura już dwie oso­by. Jego humor bywał jedynie zły lub gorszy, a biedna Vio­let trafiła na najgorszy z możliwych.

Koleżanki już wyszły, a Violet ubierała się właśnie, kie­dy Kemp, wciąż wściekły, wmaszerował do holu. Bladoniebieskie oczy połyskiwały zza okularów, na pociągłej twarzy malowała się złość, ciemne falujące włosy były lekko potar­gane. Zatrzymał się i spojrzał na nią.

- Mam nadzieję, że co do kawy, wszystko jasne. Czy przemyślała pani może swoją impulsywną decyzję?

Violet wyprostowała się i śmiało spojrzała mu w oczy.

- Postanowiłam odejść, jak tylko znajdzie pan kogoś na moje miejsce.

- Czyli ucieczka, panno Hardy? - zapytał sarkastycz­nie.

- Jeżeli chce pan tak to nazwać. Znów udało się jej go rozzłościć.

- W takim razie to pani ostatni dzień w pracy. I radzę zapomnieć o okresie wypowiedzenia. Pani pracę dokończy Libby, a ja zapłacę za dwa tygodnie.

Violet zesztywniała, ale odpowiedziała spokojnie.

- Tak jest, panie Kemp. Dziękuję bardzo.

Spojrzał na nią złym okiem. Jej spokój doprowadzał go do wściekłości.

- Doskonale. Proszę o klucz do biura.

Odczepiła klucz od breloczka i podała mu, unikając kontaktu z jego palcami. Teraz, kiedy minął szok, serce krajało jej się w plasterki. Ale duma nie pozwalała poka­zać, jak bardzo dotknął ją ten konflikt.

Patrzył na jej ciemną głowę, kiedy podawała mu klucz. Opanowało go nieznane do tej pory, niezrozumiałe poczu­cie straty. Pomimo młodego wieku nie interesował się ko­bietami. Przed kilku laty stracił ukochaną i nie zamierzał więcej ryzykować.

Czuł, że Violet zagraża jego swobodzie. Miała w sobie szczególny rodzaj empatii i była podatna na urazy emocjo­nalne. Kemp rozumiał, jak bolesne było dla niej usunięcie z biura i jego życia, ale czuł, że zbyt się do niego zbliżyła. Nie chciał już więcej wiązać się z kobietą. Śmierć narzeczo­nej pozostawiła w nim niezatarty ślad.

Wiedział oczywiście, że Violet jest nim zauroczona. Mi­niony rok był dla niej niełatwy. Strata ojca i domu, życie przewrócone do góry nogami, choroba matki. Wzięła na siebie ten ciężar bez słowa skargi. A teraz zostaje bez pracy. Skrzywił się, bo czuł, że sprawił jej ból.

- Tak będzie lepiej - wymamrotał.

Spojrzała na niego, a w jej wielkich niebieskich oczach czaiła się rozpacz.

- Czyżby?

Zacisnął szczęki.

- Mylisz się, co do swoich uczuć, Violet. To tylko zauro­czenie - powiedział tak łagodnie, jak potrafił, obserwując rumieńce wykwitające na jej policzkach. - Wiem, że sobie poradzisz.

Wargi jej drżały, kiedy próbowała wymyślić sposób na przerwanie tej przygnębiającej tyrady. Jeżeli miała jeszcze nadzieję, że nie usłyszał jej wyznania, to teraz nie mogła się już łudzić. Chętnie zapadłaby się pod ziemię. Nie wy­obrażała sobie większego upokorzenia. A on nie mógł wy­razić się jaśniej.

- Na pewno sobie poradzę - wykrztusiła. Zebrała swoje rzeczy i ruszyła do drzwi. Dżentelmen w każdym calu, ot­worzył je przed nią.

- Dziękuję. - Odwróciła wzrok.

- Czy Duke Wright na pewno cię zatrudni? - zapytał nagle.

Nawet na niego nie spojrzała.

- Dlaczego to pana obchodzi? - zapytała głucho. Wysoki mężczyzna obserwował, jak idzie do samocho­du i odjeżdża. Jak opuszcza jego życie.

Mama leżała na sofie, oglądając jeden z ulubionych seriali.

- Witaj, kochanie - odezwała się z uśmiechem. - Mia­łaś dobry dzień?

- Tak - skłamała Violet. - A ty?

- Świetny. Przygotowałam kolację!

- Mamo, nie powinnaś się męczyć.

- To żaden wysiłek. Lubię gotować. - Niebieskie oczy starszej pani rozbłysły radością. Jej włosy, teraz srebrzystosiwe, były krótkie i falujące. Leżała na sofie, ubrana w cie­pły szlafrok i skarpetki. Kwietniowe noce były wciąż jesz­cze chłodne.

- Zjemy tutaj? - zaproponowała Violet.

- Świetnie. Możemy obejrzeć wiadomości. Violet się skrzywiła.

- Wolałabym coś pogodniejszego.

- Mamy masę filmów na DVD.

Violet wymieniła starą komedię z krokodylem w roli głównej.

Mama spojrzała na nią uważnie.

- Oglądasz to po każdej kłótni z panem Kempem - za­ryzykowała.

Violet odchrząknęła.

- Przemówiliśmy się - przyznała, ale nie odważyła się wyznać, że jedyna żywicielka rodziny została chwilowo bez pracy.

- To wszystko minie - pocieszyła ją pani Hardy. - To trudny mężczyzna, ale był dla nas bardzo życzliwy. Pamię­tasz, jak trafiłam ostatnio do szpitala, przywiózł cię tam i siedział z tobą, dopóki kryzys nie minął.

- Tak, wiem - odparła Violet, ale nie dodała, że Kemp zrobiłby to dla każdego. Miał po prostu dobre serce.

- A potem przysłał nam wielki kosz owoców na Boże Narodzenie - wspominała starsza pani.

Violet poszła się przebrać w domowy strój. Zasta­nawiała się, jak zdoła znaleźć inną pracę bez referencji Kempa. Nie chciała go już o nic prosić. Kłamstwo o pra­cy dla Duke'a Wrighta miało jej tylko pomóc zachować twarz.

- Idziesz dzisiaj na gimnastykę? - spytała mama, kiedy Violet wróciła do pokoju i wsunęła do odtwarzacza kasetę z wybranym filmem.

- Dziś nie - odpowiedziała z uśmiechem. Może już ni­gdy, pomyślała. Po co właściwie, skoro już nie zobaczy Kempa?

W nocy płakała w poduszkę, nienawidząc własnej słabości. Na szczęście była sama. Rano wstała i ubrała się z twardym postanowieniem. Znajdzie inną pracę. Chce i potrafi cięż­ko pracować. Ma atuty, które doceni każdy pracodawca. Ty­mi optymistycznymi przekonaniami próbowała ukoić swoje mocno zranione ego. Jeszcze pokaże Kempowi. Znajdzie pra­cę gdziekolwiek!

W tym wypadku rzeczywistość zdecydowanie rozmija­ła się z teorią. W niewielkim Jacobsville ludzie pracowali w jednym i tym samym miejscu aż do emerytury.

Była tylko jedna nadzieja. Duke Wright, miejscowy ranczer, pozostający w stanie werbalnej wojny z panem Kempem. Twardy, zimny i wymagający. Poprzednia sekretar­ka opuściła jego biuro we łzach. Żona odeszła, zabierając ze sobą kilkuletniego syna i wniosła pozew o rozwód. Wright wciąż odmawiał podpisania papierów, co doprowadziło do gwałtownej konfrontacji pomiędzy nim a Blake'em Kempem. Walkę na pięści przerwała dopiero interwencja szefa policji, Casha Griera. Duke wymierzył mu potężny cios i wy­lądował w areszcie. Pomiędzy Blake'em Kempem i Duke'em Wrightem z pewnością nie mogło być mowy o pokojowej koegzystencji.

Violet zebrała się na odwagę, by zatelefonować do Wrighta zaraz rano, kiedy mama jeszcze spała.

Od razu rozpoznała jego głęboki, tubalny głos.

- Pan Wright? Mówi Violet Hardy. Przez chwilę milczał, zaskoczony.

- Tak, słucham, panno Hardy - odpowiedział.

- Może potrzebowałby pan sekretarki od zaraz? - zada­nie tego pytania przyszło jej z niemałym trudem.

Wright znów zamilkł na chwilę, potem zachichotał.

- Czyżby rzuciła pani Kempa? Poczuła, że się rumieni.

- Owszem - odpowiedziała. - Odeszłam.

- Gratuluję!

- Przepraszam? - wyjąkała zdumiona.

- Ile czasu zajmie pani dojazd? - Kwadrans.

- Zgoda. I proszę nie ukrywać przed Kempem, dla kogo pani teraz pracuje. Do zobaczenia, Violet.

Odłożył słuchawkę, zanim zdążyła odpowiedzieć. Mia­ła pracę! Nie musiała nic mówić mamie. Ulżyło jej i przez chwilę wpatrywała się bezmyślnie w telefon.

- Wrócę po piątej - obiecała, całując mamę w czoło. Wy­dawało się spocone.

- Dobrze się czujesz?

Mama spojrzała na nią z uśmiechem w bladoniebieskich oczach.

- Trochę boli mnie głowa, nic poważnego. Powiedziała­bym ci przecież.

Violet trochę się rozluźniła. Kochała mamę i wiedziała, że mama też ją kocha. Bardzo się bała ją stracić.

- Wszystko w porządku - powtórzyła mama z nacis­kiem.

- Zostań dziś w łóżku i nie próbuj niczego szykować. Dobrze?

Pani Hardy sięgnęła po dłoń Violet.

- Nie chcę być dla ciebie ciężarem - powiedziała mięk­ko. - Nigdy nie chciałam.

- Choroba nie wybiera.

- Twój ojciec mógłby jeszcze żyć, gdybym tylko... - Oczy starszej pani wypełniły się łzami.

- Mamo, nie możesz się obwiniać o coś, na co nie miałaś najmniejszego wpływu.

Violet pomyślała, że gdyby to ona znalazła się na miej­scu swojej mamy, z pewnością nie okazałaby mężowi tyle serca. Jej ojciec nie kochał matki, co było jasne dla wszyst­kich poza nią samą. Pani Hardy przez całe życie starała się pomagać innym. Dopóki nie zachorowała, udzielała się aktywnie w lokalnej społeczności. Brała udział w kwestach i pracach wspólnoty kościelnej, wspierała osierocone ro­dziny, jednym słowem, robiła, co tylko mogła. Natomiast ojciec wracał z pracy i zasiadał przed telewizorem. Skon­centrowany na sobie i swoich potrzebach, nie żywił współ­czucia dla nikogo. Nigdy nie byli blisko z Violet, chociaż starał się na swój sposób.

Nie zdradziła mamie swoich myśli. Pochyliła się tylko i pocałowała ją.

- Kocham cię i chcę się tobą opiekować. Naprawdę - za­pewniła ją z uśmiechem.

- Podziękuj koniecznie panu Kempowi za tę pracę, bo zupełnie nie wiem, jak byśmy sobie inaczej poradziły.

Violet przysiadła przy mamie.

- Muszę ci coś powiedzieć.

- Wychodzisz za mąż? - zapytała starsza pani z uśmie­chem i oczami błyszczącymi nadzieją. - Zauważył w końcu, że jesteś w nim zakochana?

- Tak - przyznała Violet. - I powiedział, że łatwiej o nim zapomnę, pracując gdzie indziej.

- A wydawał się takim wspaniałym mężczyzną. - Mama była wyraźnie rozczarowana.

- Mam nową pracę - powiedziała Violet, zanim mama zaczęła się martwić. - Zaczynam dzisiaj. - Uśmiechnęła się krzepiąco. - Wszystko będzie dobrze.

- Co to za praca?

- U Duke'a Wrighta.

W oczach starszej pani zamigotały iskry.

- On nie lubi Kempa.

- Z wzajemnością. Ale dobrze zapłaci. I nie będzie na­rzekał na moją kawę.

- Słucham? Violet odkaszlnęła.

- Nic takiego, mamo. Będzie dobrze. Lubię pana Wrighta.

Pani Hardy ścisnęła ją za rękę.

- Skoro tak mówisz. Przykro mi, kochanie. Wiem, co czujesz do pana Kempa.

- Skoro on tego nie odwzajemnia, nie ma sensu, żebym tam pracowała i zadręczała się dzień po dniu. Przynaj­mniej nikt mi nie będzie mówił, że jestem gruba... - prze­rwała i zarumieniła się.

Mama rozzłościła się nagle.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin