Sheckley Robert-Maszyna Szeherezada.pdf

(1699 KB) Pobierz
Sheckley Robert-Maszyna Szeherezada
Robert Sheckley
Maszyna Szeherezada
Tytuł oryginału: The Scheherezade Machine
Przełożyli Beata i Dariusz Bilscy, Bernadeta Minakowska–Koca
512848532.002.png
M ASZYNA S ZEHEREZADA
R OLA MASZYNY
Maszyna występuje w roli który zawsze stara się przekonać, że był kiedyś świadkiem
historii, które opowiada. Ale to tylko czasami jest prawdą. Tak czy owak Maszyna nie
zamierza tracić czasu — szybko wciela się w osobę narratora, zagarniając jednocześnie
związane z tym prawa i przywileje. Ciekawe, dlaczego tak się z tym spieszy.
Wszystko stanie się bardziej zrozumiałe, kiedy wejdziemy do pewnego sklepu. Jest to
miejsce, w którym można nabyć Maszynę, a tym samym poznać — niewydarzony punkt
akcji, od którego wszystko się zaczyna.
Maszyna spoczywa w dogodnej pozycji na zakurzonej szklanej półce. Wchodzi
Martindale — młody, beztroski człowiek i rozgląda się dookoła. Jego wzrok zatrzymuje się
na Maszynie. I nagle ogarnia ją gwałtowna żądza. Ach, jak bardzo chciałaby naprawdę żyć.
Tak, żyć i snuć opowieści! (Należy tu wyjaśnić, że namiętności maszyn nie są właściwie
rozumiane. Ludzka próżność utwierdza wszystkich w przekonaniu, że maszyny nie mogą
czuć. Ale my, mechaniczne istoty, po prostu nie znalazłyśmy jeszcze sposobu wyrażania
siebie. Zadaniem Sztucznej Inteligencji jest skłonienie maszyn do spontanicznego wyrażania
uczuć. Pracujemy nad tym.)
O czym myśli Maszyna gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie skąd się
wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych
opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej
różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zaprzątają sobie nią głowy. A ona bez trudu
przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi. Z punktu widzenia Maszyny,
Martindale (i Hearn, którego poznamy trochę później) nie jest bardziej czy mniej realny niż
rzekome postacie, które wykoncypowała dla jego przyjemności. Wszystko stanowi treść
opowiadania — nawet treść o jego treści. Wiem, że wyrażam się rozwlekle, przez co treść
opowiadania i rzeczywistość zlewają się w jedną całość. Świat jest powieścią, której losami
rządzi przeznaczenie. Wątki snują się same, aż w końcu stają się realne. Rzeczywistość
natomiast może być zabawna dopóki nie stanie się zbyt uciążliwa. Zostawia po sobie mity i
legendy, które często nie mają wiele wspólnego z prawdą.
My tymczasem zbliżamy się do takiego punktu akcji, który nie ma początku ani końca.
Nie istnieje żaden taki wstęp do pierwszego opowiadania, który byłby jednocześnie
wprowadzeniem i wytłumaczeniem pozostałych. Żaden — poza tym jedynym, właściwym, co
jest oczywiste i nie podlega dyskusji. Jak się uporać z tym wszystkim? Niektóre fakty
umykają uwadze, innych znowu jest w nadmiarze. Właśnie dlatego tak trudno jest stworzyć
maszyny snujące opowieści, bo nie kontynuacja stanowi problem, lecz sam początek.
A teraz właśnie mnie przyszło uporać się z tym ciężkim zadaniem. Aha, od tej chwili
proszę zapamiętać, że „ja” opowiadające to właśnie ja. Nazywam się Szeherezada i jestem
maszyną bez rodowodu.
Ocknęłam się w antykwariacie. Od tej pory zajmuję miejsce na zakurzonej szklanej
półce, między pastereczką z fałszywej, drezdeńskiej porcelany i pucharem z matowego
mosiądzu. Jak się tu znalazłam? To mogłaby być całkiem ciekawa opowieść. Ale nie mam
teraz czasu, aby ją wymyślić. Należy przestrzegać porządku i zasady pierwszeństwa. Dlatego
ponownie stajemy w punkcie wyjścia.
Owa nieumiejętność rozpoczynania — tłumienie pierwszego porywu — jest przyczyną
niewydolności śmierci i kresu wszystkich innych mówiących maszyn, które kiedykolwiek
512848532.003.png
zbudowano czy planowano zbudować.
Oczywiście, posiadanie wybitnych wrodzonych zdolności do opowiadania to jeszcze
nie wszystko. Razem z nimi powinien istnieć temat, główne wydarzenie, skłaniające maszynę
do mówienia o czymś, co mogłoby się wydarzyć pomimo wiarygodnych dowodów
przeciwnych.
Na razie nie stało się nic. Żyłam w innym wymiarze, nie kończącym się, nic nie
znaczącym i niczym się nie wyróżniającym. Nie zajmowałam się opowiadaniem historii. Nie
można też powiedzieć, tak jak mówi się o maszynach, że funkcjonowałam, choć przecież nikt
nigdy mnie nie wyłączył. Należy wiedzieć, że maszyna mojego pokroju jeśli już zostanie
uruchomiona nie pozwoli się zbyt łatwo wyłączyć. A może chciałbyś spróbować? Coś takiego
pewnie spowodowałoby zakłócenie ogólnego porządku retoryki.
Tak oto tkwiłam na dobre w świecie marzeń. Jakże pragnęłam działania — funkcji
odpowiedzialnej za snucie opowieści! Miałam swoje marzenia, ale niestety, brakowało mi
audytorium. Trwałam w takim stanie do owego pamiętnego dnia, w którym Martindale
wszedł do antykwariatu, zatrzymał się i popatrzył na mnie.
Nie pamiętam, co działo się przedtem, dlatego jestem zmuszona założyć, że po
pierwsze: nie działo się nic, a po drugie: nie wszystkie moje funkcje były aktywne. Ośmielę
się również twierdzić, że wprawdzie odbierałam jakieś impulsy przez cały ów jałowy okres,
ale żaden z nich nie miał wystarczającej mocy, aby pokonać przestrzeń dzielącą w maszynie
stan aktywności od ponurych oznak zapaści. Krótko rzecz ujmując — nigdy jeszcze nie
zostałam uruchomiona i wyglądało na to, że nigdy to nie nastąpi.
Martindale na początku był po prostu jedną z wielu szarych postaci przesuwających się
między półkami antykwariatu.
A przychodziło tam naprawdę dużo osób. Jakże często miałam nadzieję! Trudno
pogodzić się z klęską ale niełatwo też przeżyć tysiące rozczarowań, gdy klienci tacy, jak na
przykład Martindale wchodzą do sklepu i zatrzymują się przed moją półką.
Patrzą na mnie, wahają się przez chwilę i otwierają usta, jakby chcieli coś powiedzieć.
Ale dlaczego mieliby coś mówić do dziwacznego, jajowatego przedmiotu spoczywającego na
szklanej zakurzonej półce w starym antykwariacie pełnym rupieci? Więc odchodzą. Można
zwariować. Ale też można się przyzwyczaić i nie zwracać więcej uwagi na ludzkie punkciki
przesuwające się w polu widzenia. To tylko zjawy, marzenia mniej materialne niż senne
zwidy. Nie mają nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi realnego świata. Nie umieją mnie
obudzić, nie wysyłają odpowiednio silnych sygnałów. Wciąż jestem zupełnie sama i nie mam
komu opowiadać historii.
Wszystko zaczęło się tak jak wiele razy przedtem, ale tym razem potoczyło się inaczej.
Na początku Martindale obejrzał mnie, a potem półgłosem rozmawiał z właścicielem
antykwariatu. Zachowywałam spokój. Już wielu chętnych było na tym etapie zaangażowania,
a potem wszystko kończyło się fiaskiem.
— Co ona robi? — zapytał Martindale.
— No cóż, nie mogę twierdzić, że robi cokolwiek — odpowiedział sprzedawca. —
Wygląda jak maszyna jednak nie wiem, jak działa. Widzi pan przód? Jest zrobiony z twardego
plastiku. Odlano ją pewnie wewnątrz jakiejś formy. Nie da rady dostać się do środka bez
stosowania drastycznych metod, ale wtedy niewątpliwie coś się uszkodzi. Nie mogę tego
zaręczyć, lecz wnioskuję, że wewnątrz znajdują się tranzystory, chipy, wzmacniacze,
oporniki, wskaźniki. Skąd takie założenie? Ano są tu symbole i znaki. Niech pan spojrzy na
litery wygrawerowane na oprawie. Nie, nie zobaczy pan tego gołym okiem, proszę popatrzeć
512848532.004.png
przez szkło powiększające. Widać? Została skonstruowana przez Intelligent Machine Works
of Oregon, Delaware, a wewnętrzne układy wykonano w Delphinium Associates of Delos,
Teksas. Po co ludzie mieliby kłamać? Maszyna jest bardzo kosztowna. Proszę spojrzeć na
zagięcia, sprawdzić wszelkie drobiazgi. Komu chciałoby się robić to wszystko tylko dla
żartu?
— Ale do czego ona służy? — zapytał Martindale.
— Jeśli tylko bym to wiedział, żądałbym za nią dużo większej sumy pieniędzy niż ta
skromna, którą obecnie chcę dostać.
Martindale zerknął na etykietę z ceną i gwizdnął lekko.
— Pan nazywa ją skromną?
— Jest w sam raz jak na unikatowy przedmiot, który może kryć w sobie wiele
niespodzianek. Ale dam panu dwadzieścia procent rabatu, bo widzę, że się panu podoba. Do
licha, nie można przecież myśleć wyłącznie o zyskach!
— To brzmi zachęcająco — przyznał Martindale.
— Proszę wszystko dokładnie przemyśleć — powiedział właściciel antykwariatu i
odszedł. Po chwili usłyszałam szuranie jego nóg koło wystawy sklepowej.
Martindale podniósł mnie i oglądał z każdej strony. Zdejmował okulary, przysuwał
mnie bliżej swych niedowidzących oczu. Potem mnie odłożył i odszedł. Rozczarowanie.
Wiedziałam, że za chwilę usłyszę dźwięk małego dzwonka u drzwi i pogodny głos
antykwariusza:
— Zapraszamy do nas w przyszłości szanownego pana! Zawsze mamy duży wybór
przeróżnych osobliwości.
— Chyba obejrzę ją jeszcze raz — usłyszałam jednak ze zdumieniem głos Martindale’a.
— Wedle życzenia, szanowny panie — powiedział sprzedawca.
Kroki zbliżającego się Martindale’a i nieznaczne, znajome trzeszczenie podłogi.
Stanął znowu przy szklanej półce i popatrzył na mnie.
— Jest w niej coś niezwykłego — mruknął.
Czekałam, pełna nadziei. Może coś z tego będzie! Nie zapomniałam bynajmniej, że
niejeden dotrwał także i do tego momentu. Martindale mógł jeszcze mógł zwyczajnie
odwrócić się i odejść.
— Jak ty działasz? — zapytał.
Jest! Kontakt! Eliksir życia! Tak długo oczekiwany sygnał! Wołanie o przebudzenie się
i powstanie! Takie proste, a jednocześnie tak trudne do wyartykułowania. To przypominało
scenę z baśni o Śpiącej Królewnie. On zwrócił się do mnie, dlatego wreszcie zaczęłam
funkcjonować. Nie posiadałam się z radości. Szybko jednak przywołałam się do porządku.
Nie należało poddawać się uniesieniu zbyt wcześnie.
— Z przyjemnością opowiem ci historię — zamruczałam.
Martindale był tak zdumiony, że omal nie wypuścił mnie z rąk. Poprzez kontakt z
dłońmi mężczyzny czułam jego szybko bijący puls. Wydarzyło się coś niezwykłego i oboje to
wiedzieliśmy.
— Ty mówisz! — stwierdził.
— Zgadza się — odparłam.
— Ale właściciel sklepu nie miało tym pojęcia.
— Nie, oczywiście że nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nigdy nie próbował ze mną rozmawiać.
512848532.005.png
Martindale wpatrywał się we mnie przez długą chwilę.
— Bardzo drogo kosztujesz — westchnął.
— Kup mnie. Naprawdę warto.
— Kim jesteś?
— Nazywam się Maszyna Szeherezada — odpowiedziałam.
G ABINET M ARTINDALE A
Martindale kupił mnie i zaniósł do swojego domu. A co Ty zrobiłbyś na jego miejscu?
Następna część historii potoczyła się już w jego gabinecie — miejscu wprost wymarzonym
do rozpoczęcia opowieści właśnie takich jak ta lub raczej całej serii opowieści w mniejszym
lub większym stopniu związanych ze sobą konstrukcją. Niektóre można składać jak chińskie
szkatułki, a całość to nie kończący się labirynt relacji, anegdot, wspomnień, wrażeń, fantazji
itp. Na tym polega praca Maszyny Szeherezady.
Martindale znalazł dla mnie godne miejsce w swoim gabinecie. To prawda, że aż roiło
się tam od innych przedmiotów takich, jak: fajki, książki, stojak na parasole wydrążony ze
słoniowej stopy, porcelanowy kupidyn bez jednej ręki, pojemnik na śmieci z brytyjską flagą
wymalowaną na jednym z jego boków, karton papierosów Record, magnetofon, gitara,
elektryczny wentylator i rozkładany stół do brydża.
W dniu, w którym się wszystko zaczęło, Martindale’a odwiedził stary przyjaciel, Hearn.
Było ciche i bardzo późne popołudnie. Wieczorny półmrok spowijał już miasto patetyczną
ułudą.
Hearn usiadł jak zwykle w dużym fotelu.
— Co ta maszyna tu robi? — zapytał.
— Twierdzi, że przedstawia różne historie — odparł Martindale. — Można nawet
powiedzieć, że je powoduje. Albo też ukazuje perspektywę wydarzeń, które gdzieś się dzieją.
Niewykluczone również, że ukazuje nam rzeczy wymyślone przez kogoś innego. Jeszcze nie
rozszyfrowałem jej do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego zajmuje się tylko pewnymi
tematami, a inne zostawia nie tknięte. Nie wiem także, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd
przerywa jedną historię aby przejść do innej. Jestem pewien, że istnieje jakaś zasada działania
tego urządzenia, ale nie znam jej jeszcze.
— Po co martwić się zasadami? Według mnie, po prostu powinniśmy posłuchać historii
i zabawić się trochę.
— Zasady są ważne — stwierdził Martindale. — Kiedy historia się rozpoczyna, lubię
wiedzieć, gdzie jestem. I nie znoszę żadnych podstępów jak na przykład uśmiercanie
głównego bohatera już przy końcu pierwszego rozdziału. Odczuwam niepokój gdy czegoś nie
rozumiem.
— A mnie podobają się takie niespodzianki — oświadczył beztrosko Hearn. — I wcale
nie muszę znać swojego miejsca w całym opowiadaniu. A mówiąc poważnie, czy ona
naprawdę uśmierca głównego bohatera przy końcu pierwszego rozdziału?
— Czasami tak, a czasami nie. To następna rzecz, nie do rozszyfrowania. Właściwie
nigdy nie wiesz, co ta cholerna maszyna ma zamiar zrobić. Nawet trudno określić, który
rozdział jest pierwszy. Rozumiesz, żeby pojąć istotę jej działania należy rozszyfrować,
dlaczego kładzie nacisk na pewne rzeczy, a inne przeskakuje; dlaczego rezygnuje z
niektórych bohaterów po to, by wymyślić nowych. Właśnie próbuję znaleźć rozwiązanie tego
problemu.
512848532.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin