Alexandra Belinda - Biala gardenia.doc

(1774 KB) Pobierz
Belinda Alexandra

Belinda Alexandra

BIAŁA GARDENIA

        (Tłum. Małgorzata Kłodzińska)

        2003.

     

Część pierwsza

     

Harbin, Chiny

     

      My, Rosjanie, wierzymy, że jeśli nóż spadnie ze stołu na podłogę, odwiedzi nas mężczyzna, a gdy do pokoju wleci ptak, wkrótce umrze ktoś bliski. Śmierć i wizyta nastąpiły w 1945 roku, tuż przed moimi trzynastymi urodzinami, jednak nie ostrzegły mnie ani spadające noże, ani zabłąkane ptaki.

      Generał zjawił się dziesięć dni po śmierci mojego ojca. Matka i ja starannie usuwałyśmy czarny jedwab udrapowany wokół luster i ikon na dziewięć dni żałoby.

      Wciąż pamiętam matkę w tamtym dniu. Jej skóra koloru kości słoniowej i kosmyki ciemnych włosów, perełki w mięsistych uszach i uważne bursztynowe oczy tworzą wyraźny obraz w moich wspomnieniach: matka, trzydziestotrzyletnia wdowa.

      Pamiętam jej smukłe palce, zaskakująco zręcznie składające ciemną tkaninę. Rozpacz zaślepiała nas obie. Zanim ojciec wyszedł z domu w dniu swojej śmierci, z błyskiem w oku ucałował mnie na pożegnanie, - nie przeczuwałam, że wkrótce ujrzę go w ciężkiej dębowej trumnie, z zamkniętymi oczami i woskową, nieobecną twarzą.

      Zsunięte do połowy wieko trumny przykrywało nogi zmiażdżone podczas wypadku.

      Tej nocy, gdy ciało ojca leżało w salonie, w otoczeniu białych świec ustawionych po obu stronach trumny, matka zamknęła na skobel drzwi od garażu i zabezpieczyła je łańcuchem i kłódką. Obserwowałam z okna sypialni, jak chodzi przed garażem i porusza wargami w bezgłośnej modlitwie. Co pewien czas przystawała i zakładała włosy za uszy, jakby czegoś nasłuchując, po chwili zaś kręciła głową i chodziła dalej. Następnego ranka wymknęłam się z domu, by popatrzeć na kłódkę i łańcuch. Wtedy zrozumiałam, po co to zrobiła. Zatrzasnęła drzwi garażu, tak jak powinnyśmy były zatrzasnąć je przed ojcem, gdybyśmy wiedziały, że ta jazda w zacinającym deszczu okaże się podróżą do wieczności.

      Tuż po wypadku naszą rozpacz przerywały liczne wizyty rosyjskich i chińskich przyjaciół. Pojawiali się i znikali mniej więcej w godzinnych odstępach, przychodzili pieszo lub przyjeżdżali rikszą, opuszczając pobliskie farmy lub miejskie rezydencje, a nasz dom wypełniał się zapachem pieczonego kurczaka i szmerem kondolencji.

      Znajomi ze wsi uginali się pod ciężarem chleba, ciast i polnych kwiatów, które przetrwały wczesne przymrozki w Harbinie, ci z miasta przynosili kość słoniową i jedwab, w ten uprzejmy sposób oferując nam wsparcie, gdyż bez ojca matkę i mnie czekały trudne chwile.

      Potem odbył się pogrzeb. Pop, wyrazisty, zryty zmarszczkami i sękaty jak stare drzewo, uczynił znak krzyża w lodowatym powietrzu i zamknięto trumnę. Rosjanie o szerokich barach wbili łopaty w ziemię, rzucając zamarznięte grudy na wieko drewnianej skrzyni. Pracowali ciężko, ze spuszczonym wzrokiem, pot spływał im z czoła - albo chcieli w ten sposób wyrazić szacunek do mojego ojca, albo zrobić wrażenie na pięknej wdowie. Nasi chińscy sąsiedzi tłoczyli się w stosownej odległości przed cmentarną bramą, pełni współczucia, lecz również podejrzeń wobec zwyczaju grzebania ukochanych zmarłych i wydawania ich na pastwę żywiołów.

      Po pogrzebie wszyscy udali się na stypę do naszego domu, drewnianego budynku wzniesionego przez ojca po ucieczce z ogarniętej rewolucją Rosji. Zasiedliśmy przy ciastkach z kaszy manny i herbacie z samowara. Początkowo dom był zwykłym bungalowem krytym dachem ze słomy i z kominami sterczącymi z okapów, jednak po ślubie z matką ojciec dobudował jeszcze sześć pokoi i pierwsze piętro, po czym wstawił do nich lakierowane kredensy, zabytkowe krzesła i zawiesił gobeliny. Ozdobił ramy okienne, wzniósł pękaty komin i pomalował ściany na kolor jaskrów, jak w letnim pałacu zmarłego cara. To osobnicy pokroju mojego ojca stworzyli Harbin, chińskie miasto pełne wysiedlonej rosyjskiej arystokracji. Ludzi, którzy za pomocą rzeźb z lodu i zimowych balów usiłowali odtworzyć utracony świat.

      Gdy nasi goście powiedzieli już wszystko, co mieli do powiedzenia, podążyłam za matką, by odprowadzić ich do drzwi. Wkładali płaszcze i nakrycia głowy, a ja zauważyłam swoje łyżwy zwisające z kołka w wejściu. Lewa płoza się obluzowała i przypomniałam sobie, że ojciec zamierzał ją naprawić przed nadejściem zimy. Apatię zastąpił ostry ból przeszywający żebra i ściskający żołądek. Zamknęłam oczy i ujrzałam pędzące ku mnie błękitne niebo i odbicie bladego, zimowego słońca w tafli lodu. Powróciło do mnie wspomnienie sprzed roku. Zamarznięta rzeka Sungari; radosne krzyki dzieci usiłujących utrzymać równowagę na łyżwach; młodzi kochankowie jeżdżący w parach; staruszkowie blisko środka rzeki, rozglądający się za rybami tam, gdzie lód był najcieńszy.

      Ojciec usadził mnie wysoko na ramieniu, przez ten dodatkowy ciężar jego łyżwy głęboko żłobiły lód. Niebo stało się niewyraźną plamą błękitu i bieli. Kręciło mi się w głowie od śmiechu.

      - Postaw mnie, tato. - Uśmiechnęłam się do jego niebieskich oczu. - Chcę ci coś pokazać.

      Postawił mnie i trzymał, dopóki nie był pewien, że złapałam równowagę. Gdy znalazłam wolną przestrzeń, wjechałam w nią, unosząc nogę i kręcąc piruety.

      - Charaszo! Charaszo! - Ojciec zaklaskał w dłonie. Potarł rękawicami twarz i uśmiechnął się tak szeroko, że jego zmarszczki od śmiechu niemal ożyły. O wiele starszy od matki, skończył uniwersytet w roku jej narodzin. Był jednym z najmłodszych pułkowników białej gwardii i nawet po tylu latach jego gesty stanowiły mieszankę młodzieńczego entuzjazmu i wojskowej precyzji.

      Wyciągnął ręce, żebym podjechała do niego, lecz ja ponownie zapragnęłam się popisać. Odepchnęłam się mocno od lodu i zaczęłam skręcać, ale moja łyżwa zahaczyła o nierówność i noga wykręciła się pode mną. Runęłam na lód; poczułam, że brakuje mi tchu w piersiach.

      Ojciec natychmiast pojawił się u mego boku. Podniósł mnie i wróciliśmy na brzeg. Kiedy siedziałam już na przewróconym pniaku, pomacał moje ramiona i żebra, a potem ściągnął mi but.

      - Kości całe. - Poruszył bolącą stopą. Zmarzłam, więc potarłam skórę, żeby ją rozgrzać. Wpatrywałam się w jego białe pasemka wśród marchewkowych włosów i przygryzłam wargę. Łzy w moich oczach nie były łzami bólu, lecz upokorzenia: zrobiłam z siebie idiotkę. Skrzywiłam usta, gdy ojciec przycisnął kciuk do mojej spuchniętej kostki. Już wykwitał na niej fioletowy siniak.

      - Aniu, jesteś jak biała gardenia. - Uśmiechnął się. - Piękna i czysta. Musimy na ciebie uważać, łatwo nabijasz sobie siniaki.

      Oparłam głowę na jego ramieniu. Omal nie wybuchnęłam śmiechem, jednak przez cały czas płakałam.

      Czułam łzy na policzkach, szybko otarłam twarz, zanim matka zdążyła się odwrócić. Goście wychodzili, raz jeszcze pomachałyśmy im na pożegnanie, po czym zgasiłyśmy światła. Matka zabrała z salonu świecę i w jej łagodnym blasku ruszyłyśmy na górę po schodach. Płomień drżał, czułam pośpieszny oddech matki. Bałam się jednak na nią spojrzeć i ujrzeć, że cierpi. Nie potrafiłam jej pocieszyć, podobnie jak nie umiałam pocieszyć siebie. Pocałowałam ją na dobranoc przed drzwiami i pobiegłam do swojej sypialni na poddaszu, położyłam się i nakryłam twarz poduszką, by matka nie usłyszała mojego szlochu. Uświadomiłam sobie, że człowiek, który nazwał mnie białą gardenią, dźwigał na ramieniu i wirował wraz ze mną, aż miałam zawroty głowy ze śmiechu, już nigdy się nie zjawi.

      Gdy minął okres oficjalnej żałoby, wszyscy powrócili do normalnego życia. Opuścili mnie i matkę, musiałyśmy radzić sobie same.

      Posortowane tkaniny trafiły do magla, a matka powiedziała, że powinnyśmy zanieść kwiaty pod ulubioną wiśnię ojca. Pomagała mi zasznurować buty, gdy nagle usłyszałyśmy szczekanie naszych psów, Saszy i Gogla. Podbiegłam do okna, spodziewając się następnej gromadki żałobników, ale przed furtką ujrzałam dwóch japońskich wojskowych. Jeden, w średnim wieku, miał szablę u pasa i długie generalskie buty. Jego kwadratowa twarz była pełna godności i poorana zmarszczkami, ale w kącikach ust czaiło się rozbawienie, gdy patrzył na podskakujące u płotu psy. Młodszy żołnierz stał nieruchomo u jego boku, niczym lalka z gliny, ożywiona jedynie błyskiem wąskich oczu. Kiedy oznajmiłam, że przy furtce czeka japońska armia, matka pobladła.

      Przez uchylone drzwi wejściowe obserwowałam ich rozmowę; początkowo mężczyźni próbowali mówić wolno po rosyjsku, ale potem przeszli na chiński. Młodszy żołnierz zdawał się ją rozumieć, generał jednak wodził spojrzeniem po podwórzu i domu, a oznaki zainteresowania zdradzał jedynie w chwilach, gdy adiutant tłumaczył mu odpowiedzi matki. Czegoś żądali, kończąc każde zdanie ukłonem. Ta uprzejmość, nader rzadko okazywana cudzoziemcom zamieszkującym Chiny, najwyraźniej niepokoiła matkę. Kręciła przecząco głową, ale rumieńce i drżenie palców zdradzały jej strach.

      - W ostatnich miesiącach wielu Rosjanom złożono podobne wizyty.

      Wysocy rangą japońscy oficerowie i ich adiutanci woleli zajmować prywatne domy, niż mieszkać w wojskowych kwaterach. Częściowo miało ich to chronić przed nalotami aliantów, ale także rozbić ośrodki miejscowego ruchu oporu, tworzone albo przez białych Rosjan o ciągotach komunistycznych, albo przez sympatyków chińskiej ludności. Jedyną znaną nam osobą, która odmówiła Japończykom, był przyjaciel ojca, profesor Akimow, właściciel mieszkania w Modegow. Pewnej nocy zniknął, więcej o nim nie słyszeliśmy. Tym razem jednak wojsko po raz pierwszy pojawiło się w miejscu tak odległym od centrum miasta.

      Generał wymamrotał coś do adiutanta, a kiedy ujrzałam, że matka uspokaja psy i otwiera furtkę, wbiegłam do środka i skryłam się pod fotelem, przytulając twarz do zimnych kafelków w przedpokoju. Matka pierwsza weszła do domu i przytrzymała drzwi generałowi. Wytarł buty, zanim przestąpił próg i położył kapelusz na stoliku obok mnie. Słyszałam, że matka prowadzi go do pokoju gościnnego. Chyba wyraził aprobatę w swoim języku. Choć matka próbowała ciągnąć szczątkową rozmowę po rosyjsku i chińsku, w żaden sposób nie okazywał, że ją rozumie. Zastanawiałam się, po co zostawił adiutanta przy furtce. Matka i generał poszli na górę, dobiegło mnie trzeszczenie podłogi w pokoju i odgłos otwieranych i zamykanych kredensów. Kiedy wrócili, generał wydawał się zadowolony, ale niepokój matki powędrował do jej nóg: przenosiła ciężar ciała z jednej stopy na drugą i stukała obcasem. Generał ukłonił się i mruknął: Doomo ańgatoo gozaimashita. Było to podziękowanie. Podnosząc czapkę, zauważył mnie. Jego oczy różniły się od oczu innych japońskich żołnierzy, których widywałam. Były duże i wyłupiaste, a kiedy otworzył je szeroko i uśmiechnął się do mnie, jego czoło mocno się zmarszczyło i nagle zaczął przypominać wielką, przyjazną ropuchę.

      W każdą niedzielę matka, ojciec i ja zachodziliśmy do naszych sąsiadów, Borysa i Olgi Pomerancewów, na barszcz i żytni chleb.

      Starsi państwo utrzymywali się ze sprzedaży płodów rolnych, a jako ludzie towarzyscy i otwarci na świat często zapraszali znajomych Chińczyków. Przed japońską inwazją te spotkania były pełnymi życia wydarzeniami towarzyskimi, z muzyką, czytaniem Puszkina, Tołstoja i chińskich poetów, lecz gdy okupacja zaczęła dawać się wszystkim we znaki, także i obiady zubożały. Chińscy obywatele znajdowali się pod ciągłą obserwacją, przed opuszczeniem miasta musieli okazywać dokumenty oraz wysiadać z aut i riksz, by złożyć ukłon japońskim strażom. Ze znajomych jedynie państwo Liu przystawali na te warunki. Kiedyś byli dobrze prosperującymi przemysłowcami, lecz ich wytwórnię bawełny zarekwirowali Japończycy. Państwo Liu przeżyli jedynie dzięki temu, że nie roztrwonili majątku i zdołali odłożyć trochę pieniędzy.

      W niedzielę po zdjęciu żałoby matka na zakończenie posiłku powiedziała naszym przyjaciołom o generale. Mówiła urywanym szeptem, wygładzając dłońmi koronkowy obrus rozkładany przez Olgę przy wyjątkowych okazjach i kierując spojrzenie na siostrę pana Liu, Ying-ying. Młoda kobieta drzemała w fotelu obok drzwi do kuchni. Jej oddech był ciężki, na brodzie lśniła nitka śliny. Pan Liu zazwyczaj nie przyprowadzał siostry na te spotkania,- gdy wychodził z żoną, zostawiał młodą kobietę pod opieką najstarszych dzieci. Wyglądało jednak na to, że depresja Ying-ying się pogłębia, dni pełne apatii przeplatały się z nagłymi atakami histerii, objawiającej się wyciem i drapaniem rąk do krwi. Pan Liu uspokajał siostrę chińskimi ziołami i zabierał ze sobą, niepewny, czy jego dzieci zdołają sobie z nią poradzić.

      Matka ostrożnie dobierała słowa, ale jej wystudiowany spokój powodował u mnie coraz silniejszy ucisk w żołądku. Wyjaśniła, że generał wynajmie pokój gościnny w naszym domu i że jego kwatera znajduje się w innej wiosce, dość daleko, dzięki czemu Japończyk nie będzie dla nas takim kłopotem. Dodała, że zgodnie z ustaleniami inni żołnierze ani wysłannicy wojskowi nie będą składali mu wizyt w naszym domu.

      - Lino, nie! - wykrzyknęła Olga. - Ci ludzie!

      Twarz matki pobladła.

      - Jak mogłam mu odmówić? Gdybym to zrobiła, straciłabym dom. Wszystko. Muszę myśleć o Ani.

      - Lepiej nie mieć domu, niż mieszkać z tymi potworami - stwierdziła Olga. - Możecie przeprowadzić się do nas.

      Borys uścisnął ramię mojej matki; dłoń miał czerwoną i twardą od odcisków.

      - Olgo, ona straci więcej niż dom, jeśli odmówi.

      Matka spojrzała ze skruchą na państwa Liu i powiedziała:

      - To będzie źle widziane przez moich chińskich przyjaciół.

      Pani Liu opuściła wzrok, ale jej mąż zerknął na swoją siostrę, która rzucała się przez sen i mamrotała jakieś imiona. Zawsze te same. Czasem wywrzaskiwała je, podczas gdy pani Liu i jej córki przytrzymywały ją w gabinecie lekarza, czasem tylko kwiliła cichutko, zanim zapadła w przypominający śpiączkę sen. Przybyła z Nankingu wraz z innymi rannymi i załamanymi uchodźcami, którzy uciekli z miasta po japońskiej inwazji. Były to imiona jej trzech malutkich córeczek, rozciętych od gardła po brzuch mieczami japońskich żołnierzy. Kiedy żołdacy rzucili trupy dziewczynek na stos razem z ciałami innych dzieci z tego samego budynku, jeden z Japończyków złapał głowę Ying-ying między swoje pięści i musiała patrzeć, jak psy żołnierzy walczą o wnętrzności jej córeczek. Męża Ying-ying i innych mężczyzn zaciągnięto na ulicę, oznaczono i przywiązano do pali, a następnie japońscy generałowie rozkazali żołnierzom przećwiczyć na nich pchnięcia bagnetem.

      Niezauważona, wymknęłam się od stołu i wybiegłam przed dom pobawić się z kotem, który mieszkał w ogrodzie Pomerancewów.

      Był to jednooki dachowiec o obszarpanych uszach, pięknie utuczony pod czułą opieką Olgi. Przycisnęłam twarz do pachnącego futerka i zapłakałam. Opowieści takie jak ta o

Ying-ying powtarzano w całym Harbinie, dość się nasłuchałam o japońskim okrucieństwie, by znienawidzić okupanta.

      Japończycy zajęli Mandżurię w 1937 roku, choć tak naprawdę napadli na nią już sześć lat wcześniej. Z czasem wydali edykt, że wszystek ryż ma trafiać do ich armii. Chińczykom pozostawało jedzenie żołędzi na główny posiłek, jednak ani dzieci, ani chorzy nie byli w stanie ich strawić. Pewnego dnia biegłam krętą, zasypaną liśćmi ścieżką wzdłuż rzeki przepływającej nieopodal naszego do-mu. Nowy japoński dyrektor wcześniej zwolnił nas z lekcji i ka-zał opowiedzieć rodzicom o ostatnich zwycięstwach Japończyków w Mandżurii. Miałam na sobie biały szkolny mundurek i biegnąc w podskokach do domu, podziwiałam wzorki, jakie rzucało na mnie słońce zza drzew. Po drodze wpadłam na doktora Czou, miejscowego lekarza. Znał się zarówno na medycynie zachodniej, jak i tradycyjnej, pod pachą niósł pudełko z jakimiś fiolkami. Słynął z nienagannych strojów, tamtego dnia był ubrany w doskonale skrojony zachodni garnitur, płaszcz i kapelusz panama. Ładna pogoda najwyraźniej i jego wprawiła w dobry nastrój, uśmiechnęliśmy  się do siebie.

      Minęłam go i dotarłam do zakrętu rzeki, gdzie las był gęstszy, pełen pnączy. Zdumiał mnie głośny krzyk i zatrzymałam się rap-townie na widok biegnącego chińskiego chłopa z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą. Zza drzew wyłonili się japońscy żołnierze i otoczyli nas, wymachując bagnetami. Ich dowódca wyciągnął miecz, przyłożył go do gardła mężczyzny i przycisnął. Zmusił chłopa, by podniósł wzrok, a wtedy w mrocznych oczach i opadających kącikach ust Chińczyka dostrzegłam, że już po nim. Kurtka wieśniaka ociekała wodą, jeden z żołnierzy wyjął nóż i rozdarł lewą połę. Na ziemię posypały się wilgotne grudki ryżu.

      Żołnierze kazali mu uklęknąć. Drwili z niego, wyjąc niczym wilki. Dowódca wbił miecz w drugą połę kurtki mężczyzny, ryż chlusnął razem z krwią. Z ust wieśniaka trysnęły wymioty. Usłyszałam chrzęst miażdżonego szkła. Odwróciłam się i ujrzałam za sobą doktora Czou, zawartość rozbitych fiolek wsiąkała w glebę między kamieniami. Na twarzy lekarza widniało przerażenie. Cofnęłam się, niezauważona przez żołnierzy, wprost w jego wyciągnięte ramiona.

      Japończycy tymczasem pochrząkiwali, podnieceni zapachem krwi i strachu. Dowódca chwycił jeńca za kołnierz i odsłonił jego kark.

      Jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i odciął głowę mężczyzny na wysokości ramion. Zakrwawiona głowa stoczyła się do rzeki, zabarwiając wodę na kolor wina z sorgo. Ciało nadal było wyprostowane, jakby w modlitwie, tryskała z niego krew. Żołnierze cofnęli się spokojnie, bez oznak skruchy czy niesmaku. Wokół naszych stóp zebrały się kałuże krwi, brudząc nam buty. Japończycy wybuchnęli śmiechem. Zabójca wyciągnął miecz ku słońcu i zmarszczył brwi na widok krwawych plam na ostrzu. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, w co mógłby je wytrzeć, i jego wzrok padł na mój mundurek. Dowódca ruszył ku mnie, ale wściekły lekarz okrył mnie swoim płaszczem, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

      Japończyk wyszczerzył zęby. Najwyraźniej wziął te wulgaryzmy za protest i wytarł lśniące ostrze o ramię doktora Czou. To z pewnością wzbudziło obrzydzenie lekarza, który przed chwilą był świadkiem śmierci rodaka, ale milczał ze względu na moje bezpieczeństwo.

      Ojciec wtedy jeszcze żył, i tamtego wieczoru, gdy z ledwie skrywanym gniewem wysłuchał mojej opowieści i położył mnie do łóżka, usłyszałam, jak mówi do matki na półpiętrze:

      - Dowódcy traktują ich tak okrutnie, że zatracili resztki człowieczeństwa. To wszystko wina ich generałów.

      Początkowo generał nie zmienił naszego życia i trzymał się na uboczu. Przybył do domu z futonem, kuchenką gazową i dużym kufrem. Zdawałyśmy sobie sprawę z jego obecności tylko z samego rana, tuż po wschodzie słońca - pod furtkę podjeżdżał czarny samochód, a kurczaki na podwórzu trzepotały skrzydłami, gdy generał je mijał. Wieczorami, kiedy wracał, patrzył na nas zmęczonym wzrokiem, kiwał głową matce i uśmiechał się do mnie, zanim zniknął w pokoju.

      Generał zachowywał się zaskakująco przyzwoicie jak na okupanta.

      Płacił za wynajem pokoju i za wszystko, z czego korzystał, a po pewnym czasie zaczął przynosić do domu racjonowane lub zabronione towary, takie jak ryż i fasolę. Kładł te dobra, owinięte w ściereczkę, na stole w jadalni albo na kuchennym blacie. Matka podejrzliwie wpatrywała się w pakunki i ich nie dotykała, jednak nie odwodziła mnie od przyjmowania podarunków. Generał w końcu zapewne zrozumiał, że rzeczy odebrane Chińczykom nie kupią mu życzliwości matki, i dary te zostały wkrótce zastąpione drobnymi naprawami. Jednego dnia odemknięto zatrzaśnięte okno, drugiego przestały skrzypieć drzwi, kiedy indziej w kącie zniknęła dziura, od której ciągnęło chłodem.

      Wkrótce jednak obecność generała zaczęła nam ciążyć; przypominał winorośl, która trafia na odpowiednią glebę i po krótkim czasie opanowuje cały ogród.

      Czterdziestego dnia po śmierci ojca odwiedziłyśmy Pomerancewów. Atmosfera lunchu była bardziej beztroska niż zwykle, choć zebrała się nas tylko czwórka: państwo Liu już nie przychodzili, gdy my byłyśmy zaproszone.

      Borys zdołał kupić wódkę, nawet mnie pozwolono wypić odrobinę na rozgrzewkę. Rozbawił nas, nagle ściągając kapelusz i prezentując bardzo krótko przystrzyżone włosy. Matka ostrożnie poklepała go po czaszce i zażartowała:

      - Borysie, kto ci to zrobił? Wyglądasz jak kot syjamski.

      Olga rozlała do kieliszków jeszcze trochę wódki, udając kilka razy, że mnie pomija, a następnie spoważniała.

      - Zapłacił komuś za to! Jakiemuś modnemu fryzjerowi w starej dzielnicy.

      Jej mąż odsłonił żółte zęby w radosnym uśmiechu.

      - Jest zła, bo wyglądam lepiej niż po jej postrzyżynach - wyjaśnił nam.

      - Kiedy ujrzałam tę głupią fryzurę, moje biedne stare serce niemal przestało bić - odgryzła się Olga.

      Borys wziął butelkę wódki i nalał wszystkim z wyjątkiem żony.

      Kiedy spojrzała na niego groźnie, uniósł brwi.

      - Uważaj na swoje biedne stare serce - oznajmił.

      Później matka i ja powędrowałyśmy do domu, trzymając się za ręce i rozkopując śnieżny puch. Śpiewała piosenkę o grzybobraniu.

      Za każdym razem gdy wybuchała śmiechem, z jej ust wydobywały się kłęby pary. Wyglądała pięknie mimo smutnego spojrzenia.

      Chciałam być taka jak ona, ale odziedziczyłam po ojcu piegi, niebieskie oczy i rudoblond włosy.

      Kiedy dotarłyśmy do furtki, matka zmrużyła oczy na widok japońskiej latarni. Po wejściu do domu ściągnęła płaszcz i buty, a potem pomogła mi się rozebrać. Podeszła do drzwi pokoju gościnnego, nalegając, żebym się pospieszyła, bo zmarznę od zimnej podłogi.

      Popatrzyła na pokój i zesztywniała jak przerażony kot. Podeszłam do niej. W jednym kącie, okryte czerwoną tkaniną, stały nasze meble.

      Wnękę okienną zamieniono na kapliczkę, w której wisiał ozdobny zwój i stała ikebana. Dywaniki zniknęły, zastąpiły je maty tatami.

      Matka obiegła cały dom w poszukiwaniu generała, ale nie znalazła go ani w jego pokoju, ani na podwórzu. Czekałyśmy przy piecyku węglowym długo po zmierzchu, a moja matka raz po raz powtarzała gniewną przemowę. Jednak generał nie wrócił tej nocy do domu i matka popadła w apatię. Zasnęłyśmy, przytulone do siebie przy gasnącym ogniu.

      Generał pojawił się dopiero dwa dni później, ale wtedy zmęczenie już odebrało matce wolę walki. Kiedy Japończyk wpadł do domu z rękami pełnymi herbaty, tkanin i nici, chyba oczekiwał od nas wdzięczności. W radości i figlarnym błysku w jego oczach dostrzegłam swojego ojca, żywiciela, którego bardzo cieszyło znoszenie darów ukochanym osobom.

      Generał włożył kimono z szarego jedwabiu i zabrał się do przygotowania nam warzyw i tofu. Eleganckie zabytkowe krzesła zniknęły, matka, ze skrzyżowanymi nogami, musiała siedzieć na poduszce. Oburzona, wbiła wzrok w przestrzeń i zacisnęła usta.

      Dom wypełniły aromaty oleju sezamowego i sosu sojowego. W mil-czeniu przyglądałam się naczyniom z laki rozstawionym na niskim stoliku, uradowana, że to generał dla nas gotuje. Nie miałam pojęcia, do czego by doszło, gdyby zażądał tego od matki. Zupełnie nie przypominał Japończyków widywanych w naszej wiosce: żony musiały czekać na nich w pełnej gotowości, a na spacerach szły kilka kroków za małżonkami, niosąc zakupy z targu, podczas gdy oni maszerowali z pustymi rękami i dumnie uniesioną głową. Olga powiedziała kiedyś, że Japończycy nie mają kobiet, tylko osły.

      Generał nałożył nam klusek, mruknął jedynie Itadakimasu i przystąpił do jedzenia. Chyba nie zauważył, że matka nie tknęła swojej porcji ani że ja łapczywie wpatruję się w soczyste kluski. Byłam rozdarta między głodem a lojalnością wobec matki. Gdy generał skończył jeść, uprzątnęłam naczynia, by nie zauważył, że nie skosztowałyśmy jego potrawy. Tylko taki kompromis potrafiłam wymyślić; nie chciałam, żeby irytacja matki ściągnęła na nią kłopoty.

      Kiedy wróciłam z kuchni, generał rozprostowywał zwój japoń-skiego papieru. Nie był biały i lśniący jak zachodni papier ani też całkiem matowy, poza tym fosforyzował. Generał opierał się na dłoniach i kolanach, a moja matka patrzyła na niego ze znużonym wyrazem twarzy. Ta scena przypomniała mi opowieść, którą niegdyś czytał ojciec: o tym, jak Marco Polo po raz pierwszy zjawił się przed chanem Kubilajem, władcą Chin. Gestem mającym zademonstrować europejską wyższość pomocnicy Marco Polo odwinęli belę jedwabiu przed cesarzem i jego dworzanami. Błyszcząca smuga materiału zaczynała się przed Marco Polo, a kończyła u stóp Kubilaja. Po krótkim milczeniu cesarz i jego świta wybuchnęli śmiechem. Marco Polo wkrótce się zorientował, że trudno jest zrobić wrażenie na ludziach, którzy produkowali jedwab wiele stuleci wcześniej, zanim Europejczycy zrzucili z grzbietów zwierzęce skóry.

      Generał kiwnął na mnie, żebym usiadła obok niego, po czym wyciągnął kałamarz i pędzelek do kaligrafii. Zanurzył go w atramencie i dotknął nim papieru, rysując kobiece kształty japońskiej hiragany. Rozpoznałam litery z lekcji, które odbywały się przed zamknięciem szkoły, zanim Japończycy uznali, że lepiej w ogóle nas nie uczyć.

      - Ania-chan - powiedział generał łamanym rosyjskim. - Nauczę cię japońskich liter. Ważne, żebyś się nauczyła.

      Patrzyłam z zachwytem, jak zręcznie wyczarowuje słowa. Ta, chi, tsu, te, to. Poruszał palcami tak, jakby malował, a nie pisał.

      Jego dłonie mnie zahipnotyzowały. Skórę miał gładką, pozbawioną włosów, paznokcie czyste niczym wypolerowane kamyki.

      - Powinien się pan wstydzić za siebie i swoich ludzi! - wykrzyknęła matka, wyrywając kartkę generałowi. Usiłowała podrzeć papier, ale był mocny i giętki, więc zgniotła go w kulkę i rzuciła przez pokój. Bezszelestnie upadł na podłogę.

      Wstrzymałam oddech. Matka popatrzyła na mnie w milczeniu.

      Drżała z gniewu, ale także ze strachu przed tym, ile może nas kosztować jej wybuch.

      Generał siedział nieruchomo z dłońmi na kolanach. Miał zupełnie obojętną minę. Nie dało się stwierdzić, czy jest zły, czy tylko się zamyślił. Atrament ściekał z czubka pędzelka na matę tatami, na której tworzył ciemną plamę, podobną do rany. Po chwili generał sięgnął do rękawa, wyciągnął stamtąd fotografię i mi ją podał. Było to zdjęcie kobiety w czarnym kimonie oraz dziewczynki. Miała włosy zaczesane w koczek i oczy piękne jak łania. Wyglądała na moją rówieśnicę. Kobieta wpatrywała się w coś za kadrem. Ściągnęła włosy z tyłu, usta przypudrowała na biało i pociągnęła szminką, tworząc wąską kreskę, ale i tak nie zdołała ukryć naturalnie pełnych warg. Mimo że kobieta wyglądała bardzo oficjalnie, skręt jej szyi sugerował, że nieznajoma uśmiecha się do kogoś poza obiektywem.

      - Mam małą córeczkę w Nagasaki, została z matką, bez ojca - powiedział generał. - Ty też jesteś małą dziewczynką bez ojca. Muszę się tobą zająć.

      Z tymi słowami wstał, skłonił się i opuścił pokój, zostawiając nas z szeroko otwartymi ustami, niezdolne do udzielenia jakiejkolwiek odpowiedzi.

      Co drugi wtorek na naszej ulicy pojawiał się człowiek ostrzący noże. Był to stary Rosjanin o pomarszczonej twarzy i smutnych oczach. Nie miał czapki, więc żeby chronić się przed mrozem, owijał głowę szmatami. Jego ostrzarka była przywiązana do sanek ciągniętych przez dwa owczarki niemieckie. Bawiłam się z psami, kiedy matka i sąsiedzi ostrzyli noże i siekiery. Pewnego wtorku do mojej matki podszedł Borys i wyszeptał, że zniknął jeden z naszych sąsiadów, Mikołaj Botkin. Matka zamarła na moment, zanim zapytała, także szeptem:

      - Japończycy czy komuniści?

      Borys wzruszył ramionami:

      - Widziałem go zaledwie przedwczoraj u fryzjera w starej dzielnicy. Za dużo gadał. Za bardzo się przechwalał, że Japończycy przegrywają wojnę i że tylko ukrywają to przed nami. Następnego dnia... - Borys zacisnął pięść i po chwili rozpostarł palce - ... zniknął. Rozwiał się jak dym. Nie potrafił trzymać języka za zębami.

      Nigdy nie wiadomo, po czyjej stronie są inni klienci. Niektórzy Rosjanie też woleliby widzieć Japończyków w roli zwycięzców.

      W tej chwili rozległ się głośny krzyk Kazaaal, drzwi naszego garażu się otworzyły i wybiegł z nich mężczyzna. Był całkiem nagi, miał tylko przepaskę nasuniętą nisko na czoło. Nie zdawałam sobie sprawy, że to nasz generał, dopóki nie rzucił się na śnieg i nie zaczął skakać do góry z radości. Borys usiłował zakryć mi oczy, ale przez szpary pomiędzy jego palcami ze zdumieniem zobaczyłam skurczony atrybut generała, dyndający mu między nogami.

      Olga uderzyła dłońmi w kolana i zawyła ze śmiechu, inni sąsiedzi gapili się z otwartymi ustami. Matka nagle ujrzała saunę zbudowaną w naszym świętym garażu i krzyknęła. Jej cierpliwość się wyczerpała. Borys opuścił ręce i ujrzałam matkę taką samą jak przed śmiercią ojca, z zarumienionymi policzkami i rozwścieczonym wzrokiem. Wbiegła na podwórze, po drodze chwytając łopatę przy furtce. Generał zerknął na matkę, jakby oczekiwał, że zachwyci się jego pomysłowością.

      - Jak pan śmie! - wrzasnęła.

      Uśmiech zastygł na jego twarzy, ale widziałam, że Japończyk nadal nie rozumie jej reakcji.

      - Jak pan śmie! - powtórzyła, uderzając go w policzek rączką łopaty.

      Olga jęknęła, ale generał nie wydawał się przejęty tłumem świadków tego buntu. Nie odrywał spojrzenia od twarzy matki.

      - To jedna z niewielu rzeczy, które mi po nim zostały - powiedziała niemal bez tchu.

      Oblicze generała poczerwieniało. Wstał i bez słowa wszedł do domu.

      Następnego dnia rozmontował saunę i podarował nam drewno na opał. Zabrał maty tatami i zwrócił nam tureckie dywany oraz skóry owiec, za które ojciec oddał kiedyś swój złoty zegarek.

      Później tego popołudnia zapytał, czy może pożyczyć ode mnie rower. Podglądałyśmy zza zasłony, jak pedałuje ulicą. Rower był dla niego za mały, pedały za krótkie, przy każdym obrocie kolana generała wznosiły się ponad biodra. Jednak dobrze sobie radził i po paru chwilach zniknął wśród drzew.

      Kiedy wrócił, zastał meble i dywany na swoich dawnych miejscach. Rozejrzał się po pokoju. Przez jego twarz przemknął cień.

      - Chciałem urządzić go dla was pięknie, ale nie zdołałem - powiedział, nogą dotykając karmazynowego dywanika, który zatriumfował nad jego prostą matą tatami. - Może zbyt się różnimy.

      Matka z trudem ukryła uśmiech. Pomyślałam, że generał ma zamiar wyjść, ale odwrócił się raz jeszcze, by na nią spojrzeć, wcale nie jak wysoki rangą wojskowy, lecz zawstydzony chłopiec skarcony przez swoją rodzicielkę.

      - Może znalazłem coś, co oboje uznamy za piękne? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął szklaną szkatułkę.

      Matka się zawahała., ale nie potrafiła opanować ciekawości i wyjęła szkatułkę z rąk generała. Wychyliłam się, żeby zobaczyć, co przyniósł. Gdy otworzyła wieczko, delikatny zapach wypełnił powietrze. Od razu wiedziałam, co to, choć nigdy dotąd go nie czułam. Coraz mocniejszy aromat rozchodził się po pokoju, oczarowując nas. Była to mieszanka magii i romansu, egzotyczny Wschód i dekadencki Zachód. Serce mnie bolało, a skóra mrowiła.

      Poczułam na sobie wzrok matki. Jej oczy lśniły od łez. Podsunęła mi szkatułkę, a ja zapatrzyłam się na biały kwiat. Cudowna roślina otoczona lśniącymi zielonymi liśćmi przywodziła na myśl miejsca, w których słońce prześwieca przez liście, a ptaki śpiewają dniem i nocą. Chciałam zapłakać nad pięknem tego kwiatu. Natychmiast domyśliłam się jego nazwy, chociaż dotąd widziałam go jedynie w wyobraźni. Krzew pochodził z Chin, ale był tropikalny i nie rósł w Harbinie, gdzie zdarzały się tęgie mrozy.

      Ojciec wiele razy opowiadał nam o legendarnej białej gardenii.

      Pierwszy raz ujrzał ją, gdy towarzyszył swojej rodzinie na letnim balu cara w Wielkim Pałacu. Opisał nam kobiety w kwiecistych sukniach, z klejnotami lśniącymi we włosach, lokajów i powozy, kolację złożoną ze świeżego kawioru, wędzonej gęsi i zupy z czeczugi, podawaną przy okrągłych stołach ze szkła, a także pokaz fajerwerków do baletu Śpiąca królewna Czajkowskiego. Po powitaniu cara i jego rodziny ojciec wszedł do pomieszczenia, którego szklane drzwi wychodziły na ogród. Właśnie tam ujrzał po raz pierwszy porcelanowe donice z gardeniami, sprowadzonymi na tę okazję aż z Chin. W lecie ich delikatny zapach wprost upajał. Kwiaty zdawały się wdzięcznie kiwać na powitanie ojca, zupełnie jak przed chwilą caryca i jej córki.

      Tamtego wieczoru ojciec zakochał się we wspomnieniu białych nocy i urzekającego kwiatu, którego aromat kojarzył się z rajskim ogrodem.

      Nieraz ojciec usiłował kupić matce butlę tego zapachu, abyśmy także i my przeżyły to wspomnienie, ale nikt w Harbinie nie słyszał o cudownej roślinie i jego wysiłki spełzły na niczym.

      - Skąd pan to ma? - zapytała matka generała, wodząc czubkiem palca po delikatnych płatkach.

      - Od Chińczyka o imieniu Huang - odparł. - To właściciel cieplarni za miastem.

      Matka jednak ledwie usłyszała odpowiedź, jej myśli krążyły miliony kilometrów dalej, po Sankt Petersburgu. Generał odwrócił się, by odejść. Podążyłam za nim aż do stóp schodów.

      - Panie generale - wyszeptałam do niego. - Skąd pan wiedział? Uniósł brwi i zapatrzył się na mnie. Jego posiniaczony policzek przybrał barwę świeżej śliwki. - O kwiecie - wyjaśniłam.

      Jednak generał tylko westchnął i dotknął mojego ramienia.

      - Dobranoc - powiedział.

      Kiedy nadeszła wiosna i śniegi stopniały, pojawiły się plotki, że Japończycy przegrywają wojnę. Nocą słyszałam samoloty i wymianę ognia. Borys wyjaśnił, że to Sowieci walczą z Japończykami na granicy.

      - Boże, miej nas w swojej opiece, jeśli komuniści dotrą tu przed Amerykanami - powiedział.

      Postanowiłam się dowiedzieć, czy Japończycy naprawdę przegrywają wojnę i obmyśliłam plan polegający na śledzeniu generała aż do jego kwatery. Moje pierwsze dwie próby wstania przed nim spełzły na niczym, gdyż spałam dłużej niż zazwyczaj, ale trzeciego dnia obudził mnie sen o ojcu. Tata stał przede mną i mówił z uśmiechem: „Nie przejmuj się. Pomyślisz, że jesteście same, ale tak nie będzie. Przyślę kogoś”. Jego obraz zbladł, a ja zmrużyłam oczy przed porannym światłem sączącym się między zasłonami. Błyskawicznie zerwałam się z łóżka, musiałam jedynie włożyć płaszcz i czapkę, gdyż spałam w ubraniu i butach. Wymknęłam się kuchennymi drzwiami i pobiegłam pod mur garażu, gdzie ukryłam rower. Przykucnęłam na grząskiej ziemi i czekałam. Kilka minut później czarne auto zahamowało przy naszej furtce. Drzwi wejściowe się otworzyły, stanął w nich generał.

      Kiedy samochód odjechał, wskoczyłam na rower i pedałowałam ile sił w nogach, choć usiłowałam zachować dyskretny dystans. Niebo było zachmurzone, droga ciemna i błotnista. Auto dotarło do skrzyżowania i stanęło, ja zaś skryłam się za drzewem. Pojazd się cofnął i skręcił, już nie zmierzał drogą do sąsiedniej wioski, gdzie podobno codziennie jeździł generał, lecz ruszył wprost do miasta. Znowu wskoczyłam na rower, ale kiedy dotarłam do skrzyżowania, najechałam na kamień i spadłam, uderzając ramieniem o ziemię. Wykrzywiłam usta z bólu i popatrzyłam na swój pojazd. Przednie szprychy wygięły się w miejscu, gdzie kopnęłam je podczas upadku. Łzy trysnęły mi z oczu, pokuśtykałam po wzgórzu, prowadząc skrzypiący rower.

      Tuż pod domem natknęłam się na Chińczyka zerkającego zza drzew przy ulicy. Wyglądał, jakby na mnie czekał. Przeszłam na drugą stronę i zaczęłam biec z rozklekotanym rowerem. Nieznajomy wkrótce mnie dogonił i powitał nienagannym rosyjskim. Jego szkliste spojrzenie było na tyle niepokojące, że nie odpowiedziałam.

      - Dlaczego udzielacie gościny Japończykowi? - westchnął, jakby rozmawiał ze swoją niegrzeczną siostrą.

      - Nie miałyśmy z tym nic wspólnego. - Nie odrywałam wzroku od jezdni. - Po prostu przyszedł i nie mogłyśmy odmówić.

      Wziął ode mnie kierownicę, udając, że mi pomaga, i wtedy zauważyłam jego rękawiczki. Wyglądały tak, jakby w nich skrywał ja...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin