Nowy6.txt

(15 KB) Pobierz
    ROZDZIAŁ 6
    WOZDWIŻEŃSKI
    2621 r.
    Kónigsberg, Dyrektoria Rosyjska
    Planeta Ziemia, Układ Słoneczny
    Na wieczór literacki spóniły się przez Lube, która kategorycznie odrzuciła 
zaproponowany przez Tanie wariant kreacji wieczorowej.
    - Zrozum, ciemnoto, że na wieczory poetyckie nie chodzi się dżinsach! Tam przychodzš 
kulturalni ludzie!
    - Już ja znam tych ludzi, same wiry!
    - wiry czy nie wiry, w dżinsach nie przychodzš!
    - Ale przecież wiesz, że ja nic innego nie mam - skapitulowała Tania.
    - No to czemu nie powiesz, nie poprosisz? Mogę ci pożyczyć!
    - Hm... jeli poproszę?
    I przez następne pół godziny dziewczęta próbowały dopasować najbardziej eleganckie 
kreacje pulchnej Luby do wysokiej i chudej Tani.
    - W tym wyglšdam jak w cišży - skrzywiła się Tania, odrzucajšc tweedowš suknię do 
pięt. - W tym jak hipopotam. - Na łóżku Luby wylšdowały niebieska plisowana spódnica i 
biała bluzka.
    Gdy obie dziewczyny straciły już nadzieję, że uda się co wybrać, Luba powiedziała 
nagle:
    - Słuchaj! Przecież mam w walizce sukienkę wieczorowš ze stretchu! Ciotka mi jš dała 
na zakończenie szkoły, ale już wtedy była za ciasna. Dla ciebie powinna być w sam raz!
    - A co to jest stretch?
    - Boże, miej litoć! Co to jest entelechia Tania Łanina wie, ale o stretchu nigdy nie 
słyszała! - Luba uklękła i wycišgnęła spod łóżka wielkš skórzanš walizkę.
    Liliowa sukienka ze stretchu leżała na Tani jak szyta na zamówienie - gdzie trzeba 
podkrelajšc, a gdzie trzeba ukrywajšc. Nawet dekolt był nie za głęboki i nie za płytki, akurat.
    Wymarzonym uzupełnieniem sukienki byłby lis w kolorze białe noce", niestety ciocia 
nie podarowała Lubię lisa. Czarne pantofle na niewysokim obcasie i złoty łańcuszek z 
talizmanem Tani (figurkš zodiakalnego Raka) pasowały niemal idealnie. Włosy, których 
Tania nie zdšżyłaby już umyć i wysuszyć, zostały zebrane w ciężki kok na karku.
    Gdy dwie eleganckie dziewczyny wysiadły z taksówki i zastukały obcasami po 
przyprószonych niegiem kamiennych schodkach centrum kulturalnego, grupka kadetów 
palšcych przy wejciu wyraziła głono aprobatę.
    - Zostawcie tych cywilów! - wołali. - Chodcie z nami, dziewczynki!
    Luba zaprowadziła Tanie do dusznej sali, gdzie poeci już czytali swoje wiersze, a sama 
pobiegła szukać Andriuchy, który, jak powiedział piegowaty kadet z czerwonš opaskš, został 
odkomenderowany do najbardziej zapalnego punktu - bufetu.
    A Tania przycupnęła w sali za kolumnš i zaczęła słuchać wierszy.
    Włanie niewysoki chłopak z grzywš kasztanowych włosów, ubrany w koszulę ze stójkš, 
deklamował namiętnie ze sceny:
    Och ty luli-luli-luli,
    Luliluszeńki!
    Moja słodka ma usteczka
    Jak te wisienki!.
    Na końcu każdej zwrotki poeta potrzšsał głowš i błyskał błękitnymi oczami, co żeńska 
częć publicznoci (stanowišca przytłaczajšcš większoć) przyjmowała z entuzjazmem.
    Same kobiety, pomylała rozczarowana Tania. Już widzę, jak tu kogo poznam...
    Gdy poeta skończył, damy klaskały. Widać było, że rumiany, umiechnięty, kędzierzawy 
poeta jest im dobrze znany, i to nie tylko w sensie poetyckim. Wysoka uczennica wręczyła 
poecie biały godzik.
    A prowadzšcy zaprosił na scenę poetę o niewymawialnym nazwisku Zakrepiszczeczyn.
    Rozstawiajšc nogi i zakładajšc ręce za plecy, Zakrepiszczeczyn utkwił w sali wzrok 
naładowany charyzmš drugiego gatunku i zaczšł deklamować:
    Nie rozumiem dalekich Persów Przed ogniem chylšcych czoło. Ogień powinien płonšć: w 
sercu, A nie na stacji metra!.
    Tania szybko zrozumiał, że ta liryka, mimo wštpliwych rymów, ma aktualny wydwięk 
polityczno-społeczny i cieszy się dużš popularnociš.
    Wiersze Zakrepiszczeczyna powięcone były jednemu tematowi: radykalnej krytyce 
wiatopoglšdu mieszkańców Konkordii. Poecie nie podobało się wiele rzeczy, między innymi 
kult więtego Ognia i polityka demograficzna zezwalajšca na klonowanie. Temu ostatniemu 
problemowi Zakrepiszczeczyn powiecił cały poemat zatytułowany Ludzkiego tamocišgu 
szum", w którym wyjaniał słuchaczom, że gdyby sklonować Monę Lisę czy rozpoczšć 
tamowš produkcję Wenus z Milo, utracš one unikalne piękno...
    Słuchajšc przydługiego poematu Tania, zastanawiała się nad jednym - komu właciwie 
poeta wyjania te oczywiste sprawy? Mieszkańców Konkordii na sali nie widać, a Ziemianie 
wiedzš o tym wszystkim od dawna...
    Ale sala przyjęła poemat entuzjastycznie. Poeta, długo i goršco oklaskiwany, niechętnie 
schodził ze sceny. Widać było wyranie, że miałby czym zajšć publicznoć przez następne 
dwadziecia minut...
    Tania miała nadzieję, że teraz prowadzšcy ogłosi przerwę; w głowie jej huczało od 
nowych wrażeń. Ale na scenę zaproszono Saszę Wiesiełowa, nadzieję poezji rosyjskiej".
    W pierwszych rzędach radonie zapiszczały dziewczyny, na oko studentki wydziału 
literatury; dowiadczone damy umiechnęły się tajemniczo.
    Na scenie pojawił się dwumetrowy dryblas w smokingu. Na jego ustach błšdził umiech 
lowelasa.
    - I znowu wiersze o miłoci wysokiej... - zawiesił teatralnie głos. - I o miłoci niskiej.
    Damska połowa sali westchnęła omdlewajšco.
    Tania poczuła, że dłużej nie wytrzyma. Ta sala wydała jej się zbiorowiskiem 
niezaspokojonych samic, nikomu niepotrzebnych i przez nikogo niekochanych. W dusznym, 
rozpalonym emocjami pomieszczeniu nie było czym oddychać. Po cichu wstała ze swojego 
miejsca i ostrożnie poszła do wyjcia (na szczęcie siedziała w ostatnim rzędzie).
    W chłodnym, jasno owietlonym westybulu było pusto; tylko przed automatycznš szatniš 
jaki spóniony staruszek wsuwał szalik w rękaw palta.
    Dokšd pójć? Do bufetu? Ale tam jest Luba z tym swoim kadetem, zaraz zacznie się 
wypytywanie, pretensje, wyrzuty, że niby Luba robi wszystko, by Tania mogła się kulturalnie 
rozerwać, a ona nie potrafi tego docenić...
    I wtedy jej spojrzenie padło na strzałkę z napisem Palarnia", prowadzšcš piętro wyżej.
    - Czy mogę paniš poczęstować? To znakomity holenderski tytoń - rozległ się za plecami 
Tani inteligentny męski głos. Kštem oka Tania dostrzegła papierosy Jawa 200.
    - Widzi pan, tak właciwie to ja nie palę - odparła Tania, patrzšc w okno, za którym 
rozpocierał się wspaniały widok na miasto, miejscami spowite mgłš, miejscami owietlone 
żółtym wiatłem.
    - W takim razie co pani tu robi?
    - Nic nie robię.
    - Ciekawe zajęcie - nicnierobienie.
    Zdecydowała zerknšć na nieznajomego... i odkryła, że go zna!
    Przed niš stał tamten facet z cukierni, brodacz z wizytówkš, poeta Wozdwiżeński!
    A poeta jej nie poznał.
    Wtedy Tania pomylała naiwnie, że to dlatego, że przez ostatnie półtora roku bardzo się 
zmieniła na korzyć; za jakie cztery lata zrozumie, że zawieranie znajomoci z 
dziewczynami to dla Wozdwiżeńskiego rzecz równie powszednia jak dla niej obiad w 
uniwersyteckiej stołówce. No bo czy ona pamięta, co jadła na obiad miesišc temu - kotlet 
kijowski czy sznycel wiedeński?
    - Czemu tak pani na mnie patrzy? - spytał Wozdwiżeński, zacišgajšc się papierosem.
    - Ja pana znam. Nazywa się pan Wozdwiżeński i jest pan poetš.
    Rozjanił się. Słowa Tani rozumiał w ten sposób, że dziewczyna zna jego twórczoć i 
uważa go za Poetę. -A co pani czytała z moich rzeczy? - spytał i widzšc zmieszanie 
dziewczyny, szybko dodał: - Zresztš jakie to ma znaczenie! To tylko piana dni... Zapraszam 
paniš do bufetu! Może napijemy się koniaku?
    - Mirosław. Proszę do mnie mówić Mirosław albo Slawik. I w ogóle przejdmy od razu 
na ty".
    - Dobrze. - Tania skinęła głowš, oglšdajšc pyzaty kieliszek ze złotym płynem. Piła 
koniak po raz pierwszy w życiu.
    - I muszę cię uprzedzić, Tanieczko, że moje nazwisko wymawia się z akcentem na 
drugiej sylabie, w żadnym razie nie na trzeciej! Rozumiesz?
    - Uhm.
    - No to chlust! To znaczy, chciałem powiedzieć - za znajomoć! - poprawił się 
Wozdwiżeński i umiechnšł ze starannie wytreno-wanš galanteriš.
    Tania również wypiła i obrzuciła niemal pusty bufet roztargnionym spojrzeniem. Jaki 
jasny i radosny wydawał jej się teraz wiat -po pięćdziesięciu gramach aragwi! Jakże ciepły, 
delikatny i przyzywajšcy! Policzki jej się zarumieniły, oczy rozbłysły, z koka wysunęło się 
kilka platynowych pasemek. miała się z każdego żartu nowego znajomego, pochłaniała 
kanapki z apetytem młodej wilczycy i zakładajšc nogę na nogę, bawiła się czarnym 
pantofelkiem, zupełnie zapominajšc, że przeklęte pantofle, które okazały się o pół numeru za 
małe, obtarły jej palce do krwi...
    Jakie to mogło mieć znaczenie, skoro Wozdwiżeński wprowadzał jš, studentkę, w tajniki 
poetyckiego cechu!
    - ...Zakrepiszczeczyn nigdy nie był w Konkordii! Od lat chłosta jš i biczuje, a nawet do 
pogranicznego słupa nie doleciał! Już nie mamy sił z niego żartować. Chcielimy złożyć się 
dla niego na bilet do Chosrowu, żeby choć raz zobaczył z bliska prawdziwego klona, żeby w 
jego twórczoci wreszcie pojawił się realizm! A on nam na to, że nigdzie nie będzie leciał. A 
nuż mi się tam spodoba, mówi, i co ja wtedy zrobię? Przestanę krytykować klony i z czego 
będę żył? Ty się miejesz, Taniu, a wiesz, jakie honoraria płacš mu w pimie Nasze 
Czasy"?! A Wasiszczew wszystkim tršbi, że żyje ze swoim żółwiem Laurš.
    - W sensie... intymnym?
    - A jakim? Ale nie pytaj mnie, jak to możliwe, na ten temat Wasiszczew milczy jak grób. 
Powiecił jej nawet garć sonetów: Twoim pancerzem nefrytowym, gdy przed ciemnociš 
się zasłonię"...
    Tania nie wiedziała, jak długo siedzieli w tym bufecie.
    A z drugiej połowy tego zimowego wieczoru zapamiętała tylko miękkš dłoń 
Wozdwiżeńskiego na swoim kolanie, która znalazła się tam jakby przypadkiem, gdy ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin