NIECHĘTNY SZERMIERZ częć II AUTOR : Dave Duncan HTML : ARGAIL - Zamierzała co powiedzieć? - Koło południa , władco - przełknęła linę. - Tak? - skinšł, dodajšc jej ducha. - Wyszłam z domku, władco... na chwilę, władco. Ale musiałam do ustępu. Nie było mnie tylko przez chwi1ę. - To dobrze - był przerażajšco ugrzeczniony i cierpliwy - Co wtedy zobaczyła? . Opowiedziała więc, jak zobaczyła kapłankę, Pištš ; tęgš kobietę w rednim wieku , idšcš drogš i zaglšdajšcš do wszystkich domków. Czego takiego nigdy przedtem nie widziała i przypomniała sobie, z jakim naciskiem Kikarani mówiła, że nikt nie może dowiedzieć się gdzie znajduje się szlachetny władca. - Tak, jak się obawiałem - syknšł Honakura. -Przekupstwo przeniknęło nawet stan kapłański! Zostałe odkryty, władco! - Poczekaj może chwilkę - huknšł szermierz, nie spuszczajšc wzroku z Jji i znów umiechajšc się leciutko. - Czy ona tu weszła i zobaczyła mnie? - Nie, władco - Jja poczuła, że jej twarz płonie. - Ale fakt, że nie pozwolono jej wejć, powie im to, co chcš wiedzieć - powiedział gniewnie kapłan. - Co zrobiła, Jja? - szermierz zignorował go. Pochyliła głowę i opowiedziała szeptem, jak zdjęła sukienkę i przykryła go swoim ciałem udajšc, że cieszš się sobš. Kapłanka nie weszła do rodka bo nie mogła mu się dobrze przyjrzeć. Potem nastšpiła cisza . Z drżeniem podniosła wzrok ,i zobaczyła, że on się umiecha , wręcz szczerzy zęby do niej, zuchwałym umiechem małego chłopca, bardzo zaskakujšcym w tak męskiej twarzy. - Chciałbym być przy tym - powiedział. Zwrócił się do kapłana. - Powtarzam, że nie uskarżam się na obsługę. - To robota Bogini! - rozpromienił się Honakura. - Naprawdę miałem rację wierzšc, że to Ona sprowadziła cię tutaj! Jedna niewolnica na milion nie miałaby doć rozumu, żeby obronić cię w taki sposób, władco, czy choćby nawet chcieć tego. - Niewolnica? - pomylała; że jego umiech jest przerażajšcy i nie mogła zrozumieć, przeciw czemu kieruje się jego gniew. - Czy ta kreska na twojej twarzy znaczy, że jeste niewolnicš? - Potwierdziła niemiałym skinieniem i jego gniew zwrócił się w kierunku kapłana. - A kto jest włacicielem tej niewolnicy? - Przypuszczam, że wištynia albo kapłanka Kikarani. - Kapłan nie był wystraszony, tylko zwyczajnie zdziwiony. - O co chodzi, władco? Szermierz nie odpowiedział. Przez chwilę spoglšdał zimno na pokój, potem wymamrotał: - Jak się wydostać z tego szamba? - Potem wzruszył ramionami i znów zwrócił się do kapłana. - Jestem więc przewidziany jako morderca tego... Hardduju... własnoręcznie, czy tak? Co z jego przyjaciółmi? Starzec wydawał się zaskoczony. - Jeli masz na myli szermierzy, władco, to oni uszanujš wynik formalnego wyzwania. Większoć z nich, jak przypuszczam, jest ludmi honoru. Potem, gdy zostaniesz mianowany sędziš, będziesz mógł ukarać odstępców, zapewnić właciwš ochronę pielgrzymom i wyłapać bandytów. Rozumiem - mężczyzna siedział wpatrujšc się w milczeniu w podłogę. Karawana mułów przeszła ż brzękiem obok, kopyta wybijały staccato na bruku, jedcy wydawali odgłosy ulgi, gdy wreszcie widzieli swój cel tak blisko. Pojedynczy koń przekłusował ulicš. Słoneczny bóg zszedł już bardzo nisko i plama wiatła na cianie poróżowiała. Muchy brzęczały. Szermierz przepędzał je leniwymi machnięciami, z rzadka chwytajšc jakš w powietrzu i zabijajšc. Potem znów spojrzał krzywo w stronę kapłana. - W porzšdku, gdzie jestemy? - To jest domek przeznaczony dla pielgrzymów - powiedział Honakura. - Gdzie? - Tuż poza miastem. - Jakim miastem? - głos szermierza stawał się coraz niższy i z każdym słowem brzmiał coraz groniej. - Miastem przy wištyni, władco - cierpliwie odpowiedział kapłan. - wištyni Bogini w Hann. - Hann? Dziękuję - powiedział szermierz. - Nigdy o tym nie słyszałem. Jaki... Który... - Warknšł ze złociš i potem powiedział z wysiłkiem i nagłym popiechem: - Na jakim wielkim -kawale -ziemi- otoczonej- słonš- wodš jestemy? - Wydawał się być tak samo zaskoczony tym, co powiedział, jak oni. - Słona woda? - wykrzyknšł Honakura. Spojrzał na Jję, jakby to niewolnica mogła udzielić mu pomocy. - Jestemy na wyspie, władco, pomiędzy samš Rzekš a jej małym odgałęzieniem. Ale woda nie jest słona. - Potem dodał popiesznie, żeby uprzedzić dalsze pytania: - Małe odgałęzienie nie ma własnej nazwy, choć niektórzy nazywajš je Rzekš Sšdu. - A jak nazywa się duże odgałęzienie? - Po prostu Rzeka - powiedział z rozpaczš w głosie starzec. - Tu nie ma innej, więc dlaczego potrzebowałaby imienia? - Po chwili ciszy dorzucił: - Rzeka jest Boginiš i Bogini jest Rzekš. - Na to wyglšda, co? - Ogromny młody człowiek pocierał chwilę brodę rozmylajšc. Potem zapytał: - Jaki dzień dzi mamy? - Dzi jest Dzień Nauczycieli, władco - powiedział kapłan. Aż wzdrygnšł się na spojrzenie, jakim obrzucił go szermierz i dodał szybko: - Trzeci dzień dwudziestego drugiego tygodnia roku 27355 od założenia wištyni! Szermierz jęknšł i przez chwilę nic więcej nie mówił. Plama wiatła zniknęła i domek pogršżył się w mroku. Mężczyzna wstał i podszedł do okna, opierajšc łokcie na parapecie i wyglšdajšc na drogę. Jego ciało pogłębiało ciemnoć. Jja przez zasłonę z paciorków w drzwiach dostrzegała niewyrane zarysy przechodniów - robotników wracajšcych do domów z pól, nielicznych pielgrzymów odprowadzanych do domków przez jej kolegów niewolników. Potem obok przejechał jedziec i wielki mężczyzna odskoczył z przekleństwem. Odwrócił się i oparł o cianę pomiędzy oknem i drzwiami tak, że jego twarz pozostawała w cieniu. Złożył na piersi ramiona - ramiona grube jak uda innych ludzi - i odezwał się do kapłana. - To bardzo interesujšca opowieć - powiedział, a jego niski głos był bardzo cichy. - Jest tylko jeden mały problem . Ja nie jestem szermierzem . Podejrzewam , że nie wiedziałbym który koniec miecza złapać. - Władco - jęknšł Honakura - cišgle jeszcze jeste wytršcony z równowagi egzorcyzmem i uderzeniem w głowę. Przylę ci znowu uzdrawiacza... po kilku dniach odpoczynku wrócisz do zdrowia. - Albo umrę, jeli masz rację. - To prawda - odpowiedział smutnym głosem starzec. - Teraz niebezpieczeństwo jest wielkie, ponieważ jeli sędzia znajdzie cię w tak nieszczęsnym stanie, na pewno rzuci wyzwanie. To byłaby jego jedyna nadzieja. - Nie, nie byłaby - potężny, niski głos cišgle brzmiał dziwnie miękko. - Pozwól mi wyjanić. Ty nie istniejesz, władco - tak to ma być? - władco Honakuro. I też, przykro mi to powiedzieć, ty, piękna Jjo. Jestecie, wy oboje, wytworem chorego umysłu. Ja naprawdę nazywam się Wallie Smith. Byłem chory. Miałem... do diabła! Znowu te słowa! Złapałem owada do mózgu... Zobaczył wyraz zdziwienia na ich twarzach i wydał z siebie niski, basowy miech. - To nie tak, prawda? Może robaka? To znaczy, małego owada, czyż nie? Zostałem ugryziony przez owada i to dało mi goršczkę do mózgu. Spowodowało, że spałem dużo i miałem dziwne... sny. - Znów potarł brodę, zastanawiajšc się. - Mylę, że imie Shonsu wyszło z nich. W każdym razie byłem bardzo chory. I co oczywiste, nadal jestem. To dlatego wy nie istniejecie. Ja to wszystko sobie wymyliłem. Wzdrygnšł się, widzšc wyraz twarzy kapłana. - Mylę, że nie spodziewali się, że przeżyję, skoro moja siostra przyleciała do mnie z... Och, nie myl o tym kawałku! Władca Honakura powiedział uspokajajšco: - Uderzyłe się w głowę, władco. Tak samo jak goršczka, uszkodzenie głowy może spowodować dziwne sny albo nawet pozwolić na wtargnięcie pomniejszym demonom. Możemy rano spróbować następnego egzorcyzmu. - Rano - powiedział szermierz - obudzę się z powrotem w... domu uzdrowienia. A1bo może umrę wczeniej. Cišgle jeszcze jestem bardzo chory. Ale żadnych egzorcyzmów więcej. Żadnych pojedynków. Żadnych szermierzy. Zapadła długa cisza. - Ciekawe... - więty człowiek wytarł wargi. - Kiedy byłem chłopcem, prawie dwie długoci ludzkiego życia pewnego dnia w wiosce zjawił się szermerz szukajšc rekrutów. Oczywicie my, chłopaki, wszyscy chcielimy zostać zaprzysiężeni jako szermierze. - Zachichotał. - Więc zrobił nam sprawdzian. Czy wiesz, jaki dał nam sprawdzian, władco? - Nie - warknšł wielki mężczyzna. Jego twarz spochmurniała. - Kazał nam łapać muchy. - Muchy? Mieczem? Starzec znów zachichotał i zerknšł na Jję, żeby sprawdzić, czy ona też to dostrzegła. - Rękš, władco. Bardzo niewielu ludzi potrafi złapać muchę. Ale kiedy siedziałe tu przed chwilš, robiłe to, wydawało się, nawet na nie nie patrzšc. Wtedy wielki mężczyzna w cieniu również cichutko zachichotał. - Podczas gdy ty, władco Honakuro, zagadałby je tak, że skoczyłyby z drzewa. Przedyskutujemy to więc jutro - jeli jeszcze będziesz istniał. Kapłan wstał, wyglšdał nawet na starszego i bardziej pomarszczonego niż przedtem. Ukłonił się i wymamrotał formalne pożegnanie dla szermierza, potem przecisnšł się przez zasłonę i zszedł ze wzgórza. - Muchy - warknšł szermierz - jeste głodna , Ija ? Była wygłodzona. Nie jadła przez cały dzien. - Mogę zdobyć jedzenie z kuchni, władco. Ale nie będzie doć dobre jak na kogo twojego stopnia, władco. Podniósł nakryty kosz i położył go na łóżku. - Mam nadzieję, że tu się co znajdzie - powiedział. - I rzeczywicie. Potem zabrał się do wycišgania z kosza wielkich srebrnych półmisków zawiniętych w płócienne pokrowce, mruczšc ze zdziwieniem, gdy układał je, na chwiejnym stoliku. - Sakramencki majštek w srebrze! Jeli zostaniemy zaatakowani przez bandytó...
sunzi