Palmer Diana - Arizona.doc

(1503 KB) Pobierz

Diana Palmer

 

 

ARIZONA

 

 

 

 

1

 

Na horyzoncie pojawił się obłok żółtego kurzu. Trilby wpatrywała się w niego skrywając podekscytowanie. W ciągu miesięcy, które spędziła na ranczu w rozległej Arizonie, nawet obłok kurzu niósł ze sobą potencjalną możliwość
rozproszenia nudy. W porównaniu z towarzyskim wirem Nowego Orleanu i Baton Rouge, te okolice wydawały się leżeć poza obrębem cywilizacji. Październik miał się ku końcowi, ale żar wcale nie zelżał. Jeśli to możliwe, był jeszcze większy. Dla młodej kobiety o nienagannych manierach, pochodzącej z dobrego domu, tutejsze warunki życia były niezwykle ciężkie. Posiadłość jej rodziny w Luizjanie znajdowała się daleko od tego samotnego, zbitego z desek domu w pobliżu Douglas w Arizonie, a mężczyźni, którzy zamieszkiwali to bezludzie, byli prawie takimi samymi barbarzyńcami jak czerwonoskórzy Indianie. Tych także
pełno było w pobliżu. Stary Apacz i młody Yaqui pracowali u jej ojca. Nigdy nie odzywali się nawet słowem, tylko się przyglądali. Tak samo jak zakurzeni, nie domyci kowboje.

Większość czasu Trilby spędzała wewnątrz domu, z wyjątkiem dni, kiedy urządzano pranie. Raz w tygodniu wychodziła na zewnątrz, gdzie razem z matką w dużym, czarnym żeliwnym kotle gotowały białą bieliznę - na przykład koszule ojca - w blaszanej balii prały na tarze pozostałe rzeczy, w drugiej zaś je płukały.

- Czy to kurz, czy deszczowa chmura? - zapytał młodszy brat Trilby, Teddy, wyrywając ją z zamyślenia.

Spojrzała na niego przez szczupłe ramię i uśmiechnęła się łagodnie.

- Myślę, że kurz. Pora monsunów skończyła się i znowu jest sucho. Cóż innego mogłoby to być? - zapytała.

- Może to być pułkownik Blanco i jacyś insurrectos, meksykańscy rebelianci walczący z rządem Diaza - po namyśle stwierdził Teddy. - Rany, pamiętasz ten dzień, kiedy na ranczo przyjechał patrol kawalerii i poprosił o wodę, a ja
przyniosłem im pełne wiadro?

Ted miał zaledwie dwanaście lat i to wspomnienie stanowiło ważny moment w jego młodym życiu. Ranczo ich rodziny znajdowało się blisko granicy z Meksykiem, a dziesiątego października Porfirio Diaz ponownie został wybrany na prezydenta tego kraju. Jednakże despotę zaatakował Francisco Madero, jego konkurent, który w kampanii wyborczej poniósł porażkę. Teraz w Meksyku wrzało. Czasami rebelianci, którzy nie wiadomo czy należeli do bandy insurrectos, czy też wspierali siły wierne prezydentowi, najeżdżali miejscowe rancza. Kawaleria pilnowała granicy. Sytuacja w Meksyku stawała się jeszcze bardziej wybuchowa niż dotychczas.

Ten rok w ogóle obfitował w niezwykłe wydarzenia: w maju światu zagrażała kometa Halleya, tuż potem dotarła tu smutna wieść o śmierci króla Edwarda. W następnych miesiącach na Alasce doszło do wybuchu wulkanu i katastrofalnego trzęsienia ziemi w Kostaryce. Teraz były kłopoty na granicy, które co prawda sprawiały, że życie Teddy'ego stało się interesujące, jednakże głęboko niepokoiły
ranczerów i skromnych obywateli. Wszyscy znali ludzi związanych z kopalniami w Sonorze, ponieważ sześć towarzystw górniczych miało swoje siedziby w Douglas. Ponadto wielu miejscowych ranczerów posiadało ziemię również w Meksyku, co stanowiło zarzewie konfliktu.

Właśnie dzisiaj przejechał oddział kawalerii Stanów Zjednoczonych w mundurach w kolorze khaki. Dowódcy jechali w szybkim zwiadowczym wozie, za którym podążał konny oddział. Wyglądali tak atrakcyjnie, że Trilby miała przemożną chęć, by się uśmiechnąć i pomachać im ręką. Z trudem się powstrzymała. Teddy nie miał takich zahamowań. Omal nie spadł z ganku, tak machał, kiedy przejeżdżali. Nie zatrzymali się jednak, żeby poprosić o wodę, co bardzo rozczarowało chłopca.

Teddy był zupełnie inny niż siostra. Ona miała jasne włosy i szare oczy; on był rudy i miał oczy niebieskie. Uśmiechnęła się, przypominając sobie zmarłego dziadka, do którego Teddy tak bardzo był podobny.

- Dwaj nasi meksykańscy kowboje podziwiają bardzo pana Madero. Uważają, że Diaz jest dyktatorem i powinien zostać obalony - powiedział.

- Mam nadzieję, że faktycznie uda się tę sprawę załatwić, zanim rozpęta się totalna wojna - odparła z troską - a my znajdziemy się w samym środku walk. Martwi to mamę, więc nie mów o tym zbyt wiele, dobrze?

- W porządku - zgodził się niechętnie. Samoloty, baseball, zamieszki w Meksyku, a także wspomnienia starszego przyjaciela, Mosby'ego Torrance'a, w chwili obecnej najbardziej go ekscytowały, nie chciał jednak martwić Trilby
mówiąc jej, jak poważna staje się sytuacja w Meksyku. Nie miała przecież pojęcia, o czym mówią kowboje. Teddy też miał tego nie wiedzieć, lecz udało mu się podsłuchać. Był przerażony, ale gdyby dowiedziała się o tym jego delikatna siostra, bałaby się jeszcze bardziej.

Trilby zawsze chroniono przed nieokrzesanym językiem i nieokrzesanymi ludźmi. Zmienił ją jednak pobyt w Arizonie, w pobliżu ludzi z Zachodu, którzy musieli walczyć z pustynią, zwierzętami hodowlanymi i pogodą - a także z wypadkami kradzieży bydła - i przeżyć. Trilby nie uśmiechała się już tak często jak w Luizjanie i nie była tak rozbawiona. Teddy'emu brakowało siostry z minionych lat. Ta nowa starsza siostra była tak cicha i tak spokojna, że czasami nawet nie był pewny, czy Trilby w ogóle jest w domu.

Nawet teraz nieobecnym spojrzeniem wpatrywała się poprzez pusty krajobraz w odległy horyzont.

- Mam nadzieję, że Richard wrócił już z Europy - szepnęła. - Chciałabym, żeby przyjechał nas odwiedzić. Może zrobi to za miesiąc czy dwa, kiedy już się zadomowi. Przyjemnie będzie znowu przebywać w towarzystwie dżentelmena.

W Luizjanie Trilby była bardzo zainteresowana Richardem Batesem, ale Teddy nigdy go nie lubił. Może i był dżentelmenem, lecz w porównaniu z mężczyznami z Arizony wydawał mu się wymoczkowaty i głupawy.

Nie powiedział tego jednak. Chociaż miał tak niewiele lat, uczył się dyplomacji. Nic by mu nie dało zmartwienie biednej Trilby. Już i tak miała wielki problem z przystosowaniem się do życia w Arizonie.

- Kocham pustynię - powiedział. - Czy lubisz ją chociaż trochę?

- Cóż, przypuszczam, że się do niej przyzwyczajam - odparła cicho. - Ale jeszcze nie gustuję w tym potwornym żółtym pyle. Przedostaje się do wszystkiego, co gotuję, a także do naszych ubrań.

- Mówię ci, i tak lepiej wykonywać prace kobiece niż cechować bydło - powiedział, w tej chwili bardzo przypominając ojca. - Cała ta krew, kurz i hałas. A kowboje klną, aż uszy puchną.

Trilby uśmiechnęła się do brata.

- Wiem. Tata także, chociaż nigdy w naszej obecności. Tylko wówczas, gdy zdarzy się jakiś wypadek.

- Wiesz, Trilby, w czasie cechowania bydła dochodzi do wielu wypadków - powiedział sucho, przeciągał głoski, naśladując swojego bohatera, Mosby'ego Torrance'a. Był to emerytowany teksański kawalerzysta i najstarszy pomocnik na ranczu. Teddy spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Trilby, czy ty kiedykolwiek wyjdziesz za mąż? Jesteś stara.

- Mam dopiero dwadzieścia cztery lata - odparła z zakłopotaniem. Większość z jej przyjaciółek w Luizjanie wyszła już za mąż i miała dzieci. Przez pięć lat Trilby cierpliwie czekała na oświadczyny Richarda. Jak dotąd, był zaledwie przyjacielem, a jej ciężko było na sercu.

Może skłoniłaby się ku innemu młodemu mężczyźnie, gdyby taki się do niej zalecał, ale Trilby nie była piękna, chociaż posiadała ciepłe, łagodne serce i słodką naturę. Nie miała takiej twarzy, na której widok zaczynają drżeć męskie serca, nawet w Luizjanie. Tutaj, na tym hodowlanym ranczu, nie było wielu kandydatów nadających się do małżeństwa. Uważała kowbojów za leni, którzy głównie pili,
palili i nigdy się nie kąpali.

Zabolało ją serce, kiedy pomyślała o tym, jak zawsze pedantyczny był Richard. Żałowała, że wyjechali z Luizjany. Jej ojciec odziedziczył ranczo po zmarłym bracie. Wraz z matką zainwestowali w nie ostatniego dolara i chociaż pracowała
na nim cała rodzina, to i tak trzeba było nająć kogoś do pomocy. Mimo wiosennej powodzi tego roku panowała susza, a ranczerzy tracili bydło, uprowadzane do Meksyku.
              I wszystkie te kłopoty zdarzyły się akurat teraz, pomyślała Trilby, kiedy Arizona znajdowała się na najlepszej drodze, żeby zostać kolejnym stanem. Jakież to niecywilizowane. Pustynia była drastyczną odmianą dla ludzi nawykłych do mokradeł i wilgoci. Trilby i jej rodzice byli niegdyś zamożni, dlatego też Jack Lang mógł zakupić bydło. Jednakże w ciągu ubiegłych kilku miesięcy ich sytuacja finansowa pogorszyła się i sprawy nie miały się już tak świetnie jak niegdyś. Zadziwiająco dobrze udało im się jednak zaadaptować - nawet Trilby, która znienawidziła od razu to miejsce i uznała, że nigdy nie będzie szczęśliwa na ranczu na środku pustyni, na którym rosną tylko dwa samotne, dające cień drzewa paloverde.

- Popatrz, czy to nie pan Vance? - zapytał Ted, przysłaniając oczy, kiedy dostrzegł samotnego jeźdźca na dużym jabłkowitym koniu.

Na jego widok Trilby zazgrzytała ślicznymi ząbkami. Tak, był to Thornton Vance. Nikt inny w pobliżu Blackwater Springs nie jeździł na koniu z taką zwinną arogancją ani nie nosił stetsona pod takim kątem.

- Chciałabym, żeby siodło wypadło mu spod siedzenia - szepnęła złośliwie.

- Nie wiem, dlaczego go nie lubisz, Trilby – powiedział ze smutkiem Ted. - Jest dla mnie bardzo miły.

- Może i tak, Teddy.

Jednak Vance i Trilby byli wrogami. Wydawało się, że pan Vance poczuł do Trilby natychmiastową niechęć w dniu, w którym zostali sobie przedstawieni.

Langowie mieszkali już w Blackwater Springs od trzech tygodni, kiedy poznali Thorntona Vance'a. Trilby przypomniała sobie jego delikatną, lekko wyniosłą żonę, uwieszoną niedbale u jego ramienia, kiedy dokonywano prezentacji na spotkaniu kościelnym. Zimne, ciemne oczy Thorntona Vance'a zwęziły się z niespodziewaną niechęcią, kiedy tylko dostrzegły Trilby.

Nigdy nie rozumiała tej niechęci. Jego żona zachowała się trochę protekcjonalnie, kiedy zostały sobie przedstawione. Pani Vance była piękna i zdawała sobie z tego sprawę. Jej suknia była kupiona w sklepie i wydawała się bardzo kosztowna, tak samo jak torebka i sznurowane buciki. Miała jasne włosy i niebieskie oczy; jej wyniosła pogarda dla taniej odzieży przyprawiała Trilby o furię. Córeczka Vance'ów sprawiała wrażenie przygaszonej. Nic dziwnego.

W Luizjanie Trilby też ubierała się w kosztowne suknie. Teraz jednak nie było pieniędzy na luksusy i musiało jej wystarczyć to, co posiadała. Nie wypowiedziana pogarda widoczna w zimnych oczach pani Vance trafiła ją prosto w serce. Może podświadomie przelała swą wrogość do tej kobiety na jej męża.

Od samego początku Thornton Vance przerażał Trilby. Był wysokim, nieokrzesanym, gwałtownym mężczyzną, który mówił dokładnie to, co myślał, i nie przejmował się żadnymi towarzyskimi konwenansami. Był wyjętym spod prawa w kraju wyjętych spod prawa i Trilby nie chciała mieć z nim w ogóle do czynienia. Tak się różnił od jej Richarda jak noc od dnia. Nie całkiem jej Richarda, musiała to przyznać, jeszcze nie. Gdyby jednak mogła trochę dłużej zostać w Luizjanie, gdyby była trochę starsza... Jęknęła w duchu, ubolewając nad tym, że los rzucił ją na ścieżkę Thorntona Vance'a.

Kuzyn Vance'a, Curt, całkowicie różnił się od Thorna i Trilby od razu poczuła do niego sympatię. Lubiła Curta Vance'a, ponieważ był kulturalny i uprzejmy, i w jakimś sensie przypominał jej Richarda. Nieczęsto go widywała, ale lubiła go.

Curt zdawał się również lubić żonę pana Vance'a. Sally Vance udawało się wtrącić za każdym razem, kiedy Trilby rozmawiała z Curtem, i gestem właścicielki brała go pod ramię. Za każdym razem, kiedy się spotykały, jej niechęć w stosunku do Trilby stawała się wyraźniejsza, tak że w końcu Trilby starała się nie brać udziału w żadnym towarzyskim spotkaniu, podczas którego mogłaby zobaczyć tę kobietę.

Sally zginęła w bardzo podejrzanym wypadku zaledwie dwa miesiące po przybyciu Langów do Blackwater Springs. Pan Vance przyjął zwyczajowe kondolencje od rodziny, ale kiedy Trilby złożyła swoje, odwrócił się na pięcie i odszedł, co było bardzo widocznym i publicznym afrontem. Dał też znak swojej córeczce, by poszła za nim.

Trilby nigdy nie starczyło odwagi, by zapytać, czym obraziła człowieka, którego dopiero co poznała. Nawet mu się dobrze nie przyjrzała. On unikał jej jak zarazy, także wówczas, kiedy spotkali się przypadkowo i był razem z córeczką. Dziewczynka lubiła Trilby, ale nie mogła podejść do niej z powodu ojca. Mała czuła się zakłopotana w towarzystwie taty, a Trilby nie potrafiła tego zrozumieć. Thornton Vance onieśmielał ludzi.

Złagodniał jednak w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, ponieważ często przyjeżdżał na ranczo, żeby zobaczyć się z jej ojcem. Zawsze mówił o prawach do wody i o tym, jak susza trzebi jego wielkie stada. Pan Vance był właścicielem
rozległych terenów, tysięcy akrów ziemi, częściowo w Stanach Zjednoczonych, a częściowo w Meksyku, w stanie Sonora. Na ranczu Springwater znajdowało się jedyne źródło wody w okolicy i pan Vance pragnął je mieć. Z kolei jej ojciec nawet nie chciał rozmawiać na temat sprzedaży ziemi. To było do niego niepodobne. Nie chciał również pozbyć się praw do wody.

Trilby opanowała wzburzone myśli, kiedy Thornton Vance zatrzymał konia tuż przed frontowymi schodami i skrzyżował na łęku opalone dłonie. Chociaż bogaty, ubierał się jak typowy kowboj. Miał na sobie stare niebieskie dżinsy ze zniszczonymi
skórzanymi ochraniaczami. Kraciasta koszula była stara i wytarta. Na jego silną szyję opadała ogromna czerwona chusta. Teraz była poplamiona, zakurzona i pomięta. Jasny kapelusz nie był w dużo lepszym stanie - wyglądał, jakby przemókł na deszczu, jakby go ktoś wyżymał i wielokrotnie podeptał. Obuwie miał w opłakanym stanie, przypominało buty Teddy'ego, kiedy pracował przy bydle - noski zadarły się w górę od nadmiaru wilgoci, a obcasy były zdarte. Pan Vance nie wygląda zbyt elegancko, pomyślała, i widać było, że patrzy na niego z niesmakiem.

- Dzień dobry, panie Vance - powiedziała Trilby spokojnie, zbyt późno i niechętnie przypominając sobie o dobrych manierach.

Spojrzał na nią bez słowa.

- Czy pani ojciec jest w domu?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Miał głos miękki jak aksamit i głęboki jak noc, a jednak potrafił ciąć jak bicz, kiedy tego pragnął. Teraz właśnie tego pragnął.

- A matka? - spróbował znowu.

- Pojechali z panem Torrance'em do sklepu – odezwał się Teddy. - Zawiózł ich bryczką. Tata powiada, że pan Torrance nie nadaje się do niczego, ale to nieprawda, panie Vance. Wcale tak nie jest. Wie pan, że kiedyś był teksańskim
kawalerzystą?

- Tak, wiem, Ted. - Pan Vance ponownie skierował na Trilby spojrzenie swoich ciemnych oczu. Były osadzone w żywej, wyrazistej twarzy o prostym nosie i opalonej na ciemno skórze, pod czarnymi brwiami odpowiadającymi równie gęstym, prostym, czarnym włosom, wystającym spod kapelusza.

Z jakiegoś powodu Trilby poczuła się jak na cenzurowanym, chociaż jej kretonowa sukienka była bardzo przyzwoita. Niepotrzebnie wytarła ręce w fartuch.

- Powinnam wrócić do kuchni, zanim spalę szarlotkę - zaczęła, mając nadzieję, że pan Vance zrozumie, co chciała przez to powiedzieć, i odjedzie.

Zamiast tego zapytał:

- Czy dostanę kawałek?

Zaskoczona, niemalże wpadła w panikę. Odpowiedział za nią podniecony Teddy.

- Jasne! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Trilby piecze najlepszą szarlotkę pod słońcem, panie Vance! Najlepsza jest ze śmietanką, ale ostatnio nasza krowa nie daje mleka i musimy się obyć bez śmietany.

- Twój ojciec nic mi nie mówił o krowie – powiedział Vance, zręcznie zeskakując z konia i przywiązując wodze do balustrady. Jednym skokiem znalazł się na ganku. Był szczupły i wyglądał równie zgrabnie w siodle, jak i poza
nim. Górował nad Teddym i Trilby, wysoki i silny.

Odwróciła się szybko i weszła do domu. Dobrze, że przynajmniej zaplotła dziś jasne włosy w schludny warkocz, bo na ogół nosiła po domu swobodnie rozpuszczone.
              Sprawiała wrażenie znacznie bardziej chłodnej i opanowanej, niż była w rzeczywistości. Żałowała, że nie ma pod ręką czerwonego pieprzu cayenne, którym chętnie nafaszerowałaby szarlotkę pana Vance'a. On i tak prawdopodobnie żywi się ostrym pieprzem i arszenikiem, pomyślała mściwie.

- Wczoraj kupiliśmy następną krowę od pana Barnesa na końcu drogi - odezwał się Teddy. - Ale siostrzyczka była zajęta pieczeniem i jej nie wydoiła. Zrobię to za ciebie, Trilby, a ty dopilnuj szarlotki. Zajmie mi to tylko chwilkę.

Próbowała zaprotestować, ale Teddy złapał wiaderko do dojenia i pomknął w stronę tylnych drzwi, zanim zdołała go zatrzymać. Przerażona, została sama z panem Vance'em.

Teraz, kiedy nie było już Teddy'ego, Thornton Vance nie starał się maskować wrogości. Wyciągnął z kieszeni woreczek z tytoniem i bloczek bibułek, i szybkimi, zwinnymi ruchami długich palców zaczął zwijać papierosa.

Trilby uchyliła drzwiczki opalanego drewnem pieca i sprawdziła, czy ciasto się upiekło. W domu, w Luizjanie, mieli gazowy piekarnik. Prawdę powiedziawszy Trilby trochę się go bała, ale teraz czasami jej go brakowało, kiedy musiała gotować na opalanym drewnem piecu, a na to tylko było ich stać. Zakup bydła był bardzo kosztowny. Z dnia na dzień utrzymanie stada stawało się trudniejsze. Teddy nie powinien był wspominać o tym, że krowa przestała dawać mleko.

Dojrzała brązową skorupkę, zanim jeszcze poczuła zmieszany zapach cynamonu, cukru i masła piekącej się szarlotki. W sam raz. Przez szmatki szybko wyjęła placek z piekarnika i postawiła go na długim stole, który biegł prawie
od okna do okna. Ręce jej drżały, ale zdołała, dzięki Bogu, nie upuścić ciasta.

- Denerwuję panią, panno Lang? - zapytał, przysuwając sobie krzesło.

Siadł na nim okrakiem jak na koniu, zwijając jak wąż swoje potężne ciało i składając ramiona na oparciu. Wyglądał bardzo męsko, a sam układ jego muskularnego ciała, z ochraniaczami i dżinsami opinającymi ściśle długie, silne nogi, sprawił, że Trilby poczuła się zakłopotana. Nigdy nawet nie zwróciła uwagi na nogi Richarda. Zła na siebie za to niestosowne zainteresowanie, przyjęła postawę obronną.

- Och, nie, panie Vance - odparła ze sztucznym uśmiechem. - Niechęć wpływa na mnie tak ożywczo.

Uniósł brwi i skrył uśmiech.

- Naprawdę? A jednak drżą pani ręce.

- Niezbyt dobrze znam mężczyzn... z wyjątkiem mojego ojca i brata. Pewnie dlatego czuję się skrępowana.

Kiedy przyglądał się, jak odgarnia kosmyk jasnych włosów, w jego oczach nie było widać nic poza pogardą.

- Miałem wrażenie, że na tym spotkaniu w ubiegłym miesiącu uznała pani, że mój kuzyn ma nieprzeparty urok.

- Curt? - Skinęła głową, nie dostrzegając wyrazu, jaki pojawił się w jego ciemnych oczach. - Bardzo go lubię. Jest miły w obejściu i ma sympatyczny uśmiech. Dał Teddy'emu miętówkę. - Uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Mój brat nigdy nie zapomina okazanych mu względów. - Spojrzała ma niego z niepewnością. - Pański kuzyn przypomina mi kogoś. To miły człowiek - dodała znacząco; gdy jej oczy całkiem jednoznacznie mówiły o tym, co myśli o jego ubiorze i o nim samym, chociaż nie wypowiedziała ani słowa.

Miał ochotę głośno się roześmiać. Sally opowiedziała mu, jak zobaczyła Curta i pannę Lang w namiętnym uścisku. Nie ona pierwsza zwróciła mu uwagę na ten związek. Pewna dama z kościoła, znana plotkara, wspomniała, że widziała Curta i jakąś blondynkę obejmujących się czule. Powtórzył w domu tę plotkę, a wtedy Sally opowiedziała mu o Trilby. Zrobiła to szybko, prawie niechętnie. Thorn przypomniał sobie, że wówczas bardzo pobladła.

Właśnie ta uwaga sprawiła, że zaczął odczuwać silną pogardę dla dziewczyny. Jego kuzyn Curt był żonatym mężczyzną, ale pannie Lang zerwanie z konwenansami zdawało się nie sprawiać kłopotu. To dziwne, że kobieta, która
zachowywała się tak nobliwie jak ona, była w rzeczywistości całkiem inna. On jednak aż za dobrze wiedział, jak kłamliwe potrafią być kobiety. Sally udawała, że go kocha, chociaż pragnęła jedynie życia w dobrobycie i wygodzie.

-            Żona Curta również go podziwia - powiedział znacząco.

Kiedy nie zareagowała, westchnął głośno i nie spuszczając z niej wzroku mocno zaciągnął się papierosem.

-  Zła kobieta potrafi zrujnować porządnego mężczyznę i jego życie.

- Znalazłam tutaj bardzo niewielu porządnych mężczyzn - powiedziała bezbarwnym tonem. Zajęła się krojeniem szarlotki. Ręce jej drżały i złościło ją, że on się temu przygląda z drwiącym i nieprzyjemnym uśmiechem.

- Mam wrażenie, że pani nie uważa pustyni za zbyt gorącą. Większość przybyszów ze Wschodu źle się tutaj czuje.

- Pochodzę z Południa, panie Vance - przypomniała mu. - W Luizjanie jest w lecie upalnie.

- W Arizonie jest gorąco przez cały rok. Nie ma tu jednak tyle komarów. Nie mamy tylu mokradeł.

Spojrzała na niego gniewnie.

-  Za to macie żółty kurz.

- Rzeczywiście? - zapytał, przedrzeźniając ten bardzo poprawny południowy akcent, który przywodził na myśl kotyliony, bale maskowe i plantacje.

Wytarła ręce i odłożyła nóż. Nie rzuci go w niego, nie rzuci!

- Myślę, że tak. - Podeszła do kredensu z porcelaną, żeby wyjąć talerzyki na placek, modląc się w duchu, aby żadnego z nich nie upuścić. - Czy miałby pan ochotę na mrożoną herbatę, panie Vance? - zapytała, myśląc: „Och, gdybym tylko miała pod ręką trochę cykuty... "

- Tak, chętnie.

Otworzyła małą lodówkę, szpikulcem do lodu odłupała kilka kostek i wrzuciła je do wysokich, prostych szklanek. Ponownie zakryła mały blok lodu ścierką i zamknęła drzwiczki.

- Lód to cudowna rzecz w tym upale. Chciałabym, żeby w domu było go pełno.

Nie odpowiedział. Ujęła ceramiczny dzbanek z herbatą, którą zaparzyła do obiadu, i nalała do szklanek trochę bursztynowego płynu. Przygotowała trzy szklanki, bo z pewnością Teddy zaraz wróci. Obedrze go ze skóry, jeśli nie!
Jej nerwy były napięte jak postronki.

Nałożyła kawałek szarlotki na talerzyk i postawiła go przed nim na stole wraz z jednym ze starych srebrnych widelczyków, jakie podarowała im babka, zanim wyjechali z Baton Rouge. Położyła obok lnianą serwetkę, a na niej postawiła szklankę herbaty. Kostki lodu zadrżały i zadźwięczały o szklankę niczym maleńkie dzwoneczki.

Jego szczupła dłoń wysunęła się w chwili, kiedy ona cofała swoją. Złapał ją za drobny nadgarstek gorącym, silnym chwytem. Głośno wstrzymała oddech i wpatrywała się w niego szeroko rozwartymi, nieufnymi oczami.

Lekko skrzywił się widząc jej reakcję. Spuścił wzrok na jej dłoń, obrócił ją i delikatnie potarł jej wnętrze dużym, pokrytym odciskami kciukiem.

- Czerwona i zniszczona, ale tak czy owak ręka damy. Dlaczego przyjechałaś tu wraz z rodziną, Trilby?

Obcy dźwięk jej imienia wypowiedziany przez niego tym głębokim, miękkim tonem sprawił, że zadrżały jej kolana. Wpatrywała się w jego spracowaną dłoń, w jego ciemną skórę, stanowiącą taki kontrast z białością jej palców. Jego dotyk ją podniecał.

- Nie miałam gdzie się podziać. A oprócz tego mama mnie potrzebowała. Nie czuje się za dobrze.

- Twoja matka jest kruchą kobietą. Prawdziwa dama z Południa. Tak jak ty - dodał z pogardą.

Spojrzała mu w oczy.

-  O co panu chodzi?

- Nie wiesz? - odparł chłodno, a w jego ciemnych oczach zobaczyła żywą niechęć. - Moja droga, na Zachodzie nie znajdziesz za dużo eleganckiego towarzystwa. To twarde życie, a my jesteśmy twardymi ludźmi. Kiedy żyje się na
skraju pustyni, człowiek staje się twardy albo umiera. Taki puszek jak ty długo tu nie wytrzyma. Jeśli sytuacja polityczna znacznie się pogorszy, pożałujesz, że kiedykolwiek wyjechałaś z Luizjany.

- Wcale nie jestem puszkiem - odparła ze złością; przemknęło jej przez myśl, że to określenie znacznie bardziej pasowało do jego zmarłej żony, ale była zbyt uprzejma, żeby to powiedzieć. - Dlaczego pan mnie tak bardzo nie lubi?

Spoważniał jeszcze bardziej i spojrzał na nią. Chciał rzucić jej w twarz swoją pogardę, ale nie powiedział ani słowa. Minutę później Teddy wszedł tylnymi drzwiami z do połowy napełnionym mlekiem wiaderkiem i Thornton Vance powoli wypuścił dłoń Trilby. Potarła ją instynktownie, myśląc, że na pewno rano będzie miała na niej siniec.

Jej skóra była delikatna, cienka, a jego uścisk wcale nie był łagodny.

-       Oto mleko. Czy dla mnie też ukroiłaś kawałek szarlotki, Trilby?

-       Tak, Teddy. Usiądź, zaraz ci go podam.

Teddy udawał, że nie zauważa skrępowania Trilby, kładąc to na karb obecności...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin