Pajzderska Helena - W pogoni.pdf

(1454 KB) Pobierz
Pajzderska Helena Janina
W POGONI
Część pierwsza.
I.
Wchodziła w bramę ogrodu Saskiego od ulicy Niecałej, gdy za sobą taż obok swego ramienia usłyszała nizki, nieco
zdyszany głos męski:
— Pani! Pani Ala!.. Jaż w Warszawie? Odwróciła się szybko, musnąwszy nieledwie
w tem poruszenia jasnemi, jak blade złoto włosami chudą, długą twarz Michała Czerczy, który znalazł się teraz przed
nią tak blizko, że musiała cofnąć się o krok, podając ma rękę.
— Tak. Przyjechałam w sobotę.
— A dziś środa! Niedarmo od czterech dni pachniało mi w powietrza...
Drobną, delikatną ręką, starannie opiętą w białą rękawiczkę, uczyniła geścik, zdający się mówić, że do słów tych nie
przywiązuje żadnej wagi; ale jej śliczne, świeże usta nie przestawały się uśmiechać.
Wogóle było w niej coś tak promiennego i szczęśliwego, że wyglądała, jak wcielenie uśmiecha życia.
— Róż teraz dużo na ulicach — rzekła nie co przekornie. — Sama spotkałam ze sześć kwiaciarek.
— Właśnie... Pachniały mi róże!
— Proszę włożyć kapelusz.
— Panią drażni moja łysina? To dziś modne. Nagie dusze, nagie głowy. Dokąd pani idzie?
— Do matki Adama.
— Przeprowadzę panią. Można?
Skręcili na lewo i zwolna zaczęli okrążać staw pod cieniem zlekka już czerwienią i złotem pocentkowanych drzew.
Dzień był upalny, nadzwyczaj słoneczny; niebo mocno błękitne, jak się to często zdarza w pięknych początkach
września.
Staw migotał środkiem, mając dokoła niby obręcz złotawą z natrzęsionych już obficie liści.
Na ławkach siedziały niańki z dziećmi; po drugiej stronie stawu ciągnęła chodnikiem prowadzona na spacer "parami"
pensja — wąż niepokalanie świeżych, granatowych wstążek u kapeluszy — ta i tam ostrą szafirową barwą występował
na tle zieleni nowy uczniowski mundurek; a i dorośli przechodnie z inteligencji mieli w twarzach, ruchach, ubiorze
jakiś powakacyjny nastrój: mieszaninę pozostałości wsi, wód, podróży i jakby opornego wchodzenia w codzienne
ramy.
Czercza postępując w milczeniu obok swojej towarzyszki, zatapiał w niej oczy z głodną chciwością człowieka,
zatapiającego zęby w dawno nie widzianym kęsie chleba.
Czynił to zapełnie jawnie, a wązkie jego usta, równo, jak nożem rozcięte, pod rzadkim, czarnym wąsem drgały ma i
krzywiły się wyrazem dziwnej, gorzkiej, niby z samej siebie drwiącej namiętności.
Młoda kobieta, ze swojej strony zdawała się tego nie widzieć, lab raczej uważać to za rzecz naturalną, z którą oddawna
była oswojona.
Szła z wielką swobodą, zwracając ku niema co chwila swą białą, radosną twarz o dużych, osobliwego blasku oczach.
Osobliwego tem, iż będąc tak silnym, że gasił samą barwę oczu i czynił ją niepochwytną, nie był przecież ani palącym,
ani niespokojnym; nie rzucał owych demonicznych iskier, które takim mocno błyszczącym oczom nadają
niebezpieczne podobieństwo do wybuchowych żużli; lecz wydawał się raczej ożywczą, kryształową światłością, jaką w
rozpadlinach skał jaśnieją pod słońce czyste, górskie źródła.
Dwa najrzadsze na tym świecie zjawiska: dobroć i szczęście zdawały się być zaklęte w tę parę oczu kobiecych,
patrzących życzliwie w nerwową, posępną twarz Czerczy.
On za to, nie wydawał się ani dobrym, ani szczęśliwym.
Pomimo wielkiej bladości i chudości nie sprawiał jednak wrażenia zdechlaka.
Miał na to za dużo charakteru w spiczastych, wyciągniętych rysach i ostro zakreślonych czarnych brwiach, które często
podnosiły się i zbiegały
tworząc na czole dziwaczną brózdę w kształcie otwartego kwadratu.
V ruchach jego przebijała się też znaczna siła muskularna i nerwowa.
Wogóle był brzydki; tą brzydotą trochę tajemniczą i szorstką, która tak silnie czasem pociąga niedojrzałe dziewczęta i
przejrzałe histeryczki.
— Siądźmy tu trochę — rzekł nagle. — Niech mi pani daruje pół godziny szczęścia. Taką magnatkę stać przecie na to.
Ręką wskazywał objęte ławkami wgłębienie w murawie, dotykające barjery stawu. Zawahała się nieznacznie.
— Dobrze. Ale czemu pan w rozmowie ze mną tak zawsze szafuje wyrazami?
— Niczem nie szafuję — odpowiedział sucho. — Nazywam rzeczy po imieniu.
Osiedli.
Ławki były puste; tylko naprzeciwko przy barjerze siedział sam jeden młody student w pierwszorocznej czapce i,
zgarbiony trochę, z rękoma na piersiach skrzyżowanemi, patrzył w głębokiej zadumie na wodę.
Dwa łabędzie podpłynęły blizko i także zdawały mu się przyglądać z wielkiem zajęciem.
— Z całego ogrodu Saskiego, to jedynie możliwe miejsce — przemówił po chwili milczenia Czercza. — Dużo
powietrza i stosunkowo mało ludzi. Pamięta pani tę wiosnę, tę ogromnie dawną wiosnę, kiedy przychodziliśmy tu
często: pani z matką i siostrą, Roman i ja. On już nie żyje...
— Biedny pan Roman! — westchnęła młoda ko
bieta. — Ale to przecież nie tak ogromnie dawno. Pięć lat dopiero. — Anie się to wydaje tak, jakby wczoraj...
Czercza zaśmiał się.
— Czy nie miałem słuszności nazywać panią magnatką szczęścia? Żałuje pani tych, którzy się jaż ukłonili życiu; a pięć
lat nie zaciężyło na pani bardziej, niż — listek róży! Pięć lat!.. Ha! ha! To się tak krótko wymawia... Ha! ha!
— Ja też nie zaprzeczam, że jestem bardzo, nadzwyczajnie szczęśliwą — odpowiedziała z prostotą — że zawsze nią
byłam. Owszem, gdy widzę dokoła siebie tyle niedoli i łez i pomyślę, że dotychczas tylko nad cudzemi cierpieniami
płakałam, doznaję takiego uczucia, jak gdybym brała więcej, niż mi było wyznaczone; jak gdybym bezwiednie czyjąś
cząstkę sobie przywłaszczyła...
— Może moją? — poddał Czercza takim głosem, że trudno było zgadnąć, czy drwi, czy mówi z przekonania.
— Pana? Wątpię. Ale chyba na pewno mojej własnej siostry. Ach! jaka ona nieszczęśliwa ta Klima! Śmierć pana
Romana zgnębiła ją zupełnie. Bo też!.. Na dzień przed ślubem stracić narzeczonego; i to w taki tragiczny sposób. Wie
pan? Ona wciąż rozpacza...
— Pocieszy się jeszcze — odparł Czercza twardo. — Śmierć jest najłagodniejszą formą utraty... kogoś kochanego!
Spojrzała na niego ze zdumieniem, zgorszona niemal.
— Och! Jak można tak mówić!.. — panie Mi
chale!.. Przez śmierć traci się na zawsze... niepowrotnie!
— Właśnie. Ta niepowrotność, taka napozór okrutna, cudownie z czasem koi... Jad zamienia się w balsam. Bo widzi
pani — można przez całe życie patrzeć na swoją stratę, będącą w zakresie możebności ludzkiej do odzyskania — i
wiedzieć, i mówić sobie, że się jej nie odzyska nigdy; a swoją drogą ta możebność będzie świdrować w duszy, jak
robak w drzewie... To jest dopiero męka... Ale pani się na tem nie rozumie... Ludziom szczęśliwym brak zawsze
połowy pojęć; jak tym, którzy nigdy na chleb nie pracowali.
Mówił głosem rwanym, syczącym, który w dziwny sposób gorycz słów potęgował.
Dobre, szczęśliwe oczy jasnowłosej kobiety patrzyły znowu na niego, ale teraz już bez zgorszenia; ze smutkiem tylko i
bardzo słodko.
— Czemu pan dziś taki... nad miarę? — zapytała po chwili.
— Czemu? czemu? Alboż ja wiem? Może temu, żem przez trzy miesiące na panią nie patrzył; albo temu, że już
miałem cztery godziny na czterech żeńskich pensjach, a jutro daję sobie plombować ząb. Zresztą — pani wie — jestem
historykiem. Gdybym pisał monografje słowików i motyli, a chociażby sępów i skorpjonów, może kiedy niekiedy jaka
kropla miodu spadłaby mi z języka. Ale ja miałem złą skłonność do badania dziejów ludzi, a specjalnie własnego
narodu, a specjalnie gospodarki królewiąt na kresach. To są hurtowne składy piołunu dla każdego dzisiejszego
współple
miennika tych wesołych chłopczyków — upewniam panią.
Zaśmiał się znowu i nerwowo przeciągnął cienkiemi palcami po małej, w ostry klin ściętej bródce.
Po raz pierwszy, jakby z wysiłkiem oderwał wzrok od słonecznej twarzy swej towarzyszki i posępnie przed siebie się
zapatrzył.
Milczeli czas jakiś oboje.
Zmęczone, podpuchłe nieco oczy Czerczy, wracając ze swej myślowej wędrówki, padły na siedzącego wciąż
nieruchomo, zadumanego studenta. Coś w nich błysnęło, jakby nagle zbudzone wspomnienie.
— Ciekawa rzecz, o czem ten myśli? — wyrzekł innym już głosem, zniżonym i powolnym. — Wygląda, jak gdyby tę
czapkę po raz pierwszy dzisiaj włożył... Aj aj! aji Sacramento! Co się to pod taką pierwszy raz włożoną studencką
czapką kotłuje!.. Aż mi dziwno, że temu tak spokojnie na głowie siedzi... Pamiętam... ja moją obu rękoma na czuprynie
trzymać musiałem, tak ją wicher młodości i zapału zrywał.. ! Ha! ha! ha! Miałem wtedy tyle bodaj rojeń pod czaszką,
ile włosów na czaszce, A było ich sporo... Z jednych i drugich dziś ani śladu... Znaliśmy się już, pani Alo... Ile pani
mogła mieć lat? Ośm? Dziesięć?.. Oho! Wiele rzeczy uchodziło wtedy studentowi, który tak, jakby do rodziny
należał... Wolno mi było dawać pani przydomki... Słoneczko!.. Pamięta pani?
Objął ją przeciągłem, dziwnie złagodniałem spojrzeniem.
— Słoneczko... Moje słoneczko!.. — powtórzył ciszej, jakby sam do siebie.
Jakaś marzycielska, tęskna nuta zadrgała w jego twardym, syczącym goryczą głosie. I twarz ma się zmieniła. Przez
chwilę był to zapełnie inny człowiek.
— Tak... To było niegdyś... przedawno... Według pani może także wczoraj? — dodał, wracając znowu do zwykłego
tona.
— Nie. Ale onegdaj — odrzekła z uśmiechem. — Czemu to pana gniewa?
— Anie? Bynajmniej. Nic w pani i od pani nie może mnie gniewać. Jestem tylko po swojemu nieznośny... Pani przez
te trzy miesiące odwykła. Co pani na wsi robiła?
— To co zawsze u rodziców. Czytałam sobie w ogrodzie, smażyłam konfitury — będzie je pan jadł zimą — jeździłam
z Tadziem linijką po polach... Z Tadzia taki zawołany gospodarz się zrobił i myśliwy!
— Zawsze to przewidywałem, podczas moich heroicznych walk o jego maturę. Ci zawołani w przyszłości gospodarze i
myśliwi, to bywają dla swoich korepetytorów... no! Tylko znowu... zdarza się, że ten i ów ma siostry... Kochany
chłopak, ten Tadzio! Jaka szkoda, że po raz drugi nie może zdawać matury!
I znowu coś jakby cień tęsknoty mignęło mu w oczach, chociaż usta krzywiły się drwiąco.
Oparł łokieć o poręcz ławki i siedział tak, cały ku Ali zwrócony, trzymając w zawiniętej dłoni koniec swej spiczastej
brody.
V tej postawie, ze swą zmysłową, szyderską twarzą, na tle zieleni, wody i nieba i a boku tej ślicznej kobiety,
wyglądającej jak w leśnej rosie wykąpana nimfa, sprawiał wrażenie fauna, obranego według przepisów bieżącej
cywilizacji i dotkniętego melancholją.
— Cóż dalej? Niech pani mówi dalej. Słodką jest rzeczą słuchać głosu pani!
— Dalej! Chodziłam trochę po wsi...
— Huum! Rozumiem. Idyla skrofulicznych dzieciaków i zreumatyzmowanych bab... Kmiotkowie... chatki!.. Nigdy nie
byłem chłopomanem. Dziwna rzecz, że pani dotąd jakim tyfusem lub szkarlatyną nie przypłaciła swej leczniczej manji.
Bo i te tutejsze ambulatorja także są pani potrzebne...
— Adam nie ma nic przeciwko temu — odrzekła troche sztywno.
Szczególny jakiś błysk zapłonął i zgasł natychmiast w zmęczonych źrenicach Czerczy.
— Och! Adami.. Adam!.. Od tego jest powieściopisarzem, żeby się lubował w efektach.
— Więc ja to robię na efekt?
— Nie; ale to swoją drogą jest efektowne. Zresztą, nie o to chodzi. Wiem, że gdyby pani była moją...
Zawiesił głos.
— Miejsza o nazwę... Gdyby to odemnie zależało, nie pozwoliłbym pani nigdy mieszać się w nieswoje rzeczy i narażać
na niebezpieczeństwa.
Ala rozśmiała się.
— Jak to dobrze, że to od pana nie zależy.
Rzuciła ma wesołe spojrzenie, ale wyraz jego twarzy był tak chmurny, że poważniej jaż rzekła:
— Więc, panie Michale, według pana, jeżeli kobieta pielęgnuje chorych i do biedaków zagląda, to się miesza w
nieswoje rzeczy? Przecież to najszczytniejsza...
Czercza syknął i poruszył się niecierpliwie.
— Pani Alo, pani jest natura taka prosta i jasna. Po co ta deklamacja? Niech pani to zostawi...
Przygryzł usta, jak gdyby wstrzymując niepotrzebny wyraz, i mówił dalej:
— ... innym. Pani powinna rozumieć, co ja mam na myśli, a jeśli nie, no, to się wytłomaczę. Widzi pani: — Kapusta
jest od tego, żeby ją szatkować i jeść, a róża jest od tego, żeby na nią patrzeć i zapachem jej się poić; chociaż obie mają
jednakowy układ liści. Ja zaś powiadam: Nie wpadajmy w błąd szatkowania róż na kapustę.
Młoda kobieta przechyliła na bok swą złocistą głowę i poczęła nią zlekka kiwać. Nie było nic zalotności w tym ruchu;
ale było za to niesłychanie wiele wdzięku.
— Oj, panie Michale! Pan mi zarzuca deklamację, a czy to jest prosty sposób mówienia?
— Nie; ale nie razi, bo jak wszystko, co złe i brzydkie, jest u mnie na miejscu... Tymczasem pani —
Długą chwilę patrzył na nią w taki [sposób, jak gdyby oczyma rysował jej postać w najdrobniejszych szczegółach,
podczas gdy ona z niezmąconą swobodą znosiła ten przegląd, chwiejąc wciąż
głową, z rodzajem żartobliwego politowania, i mówił dalej:
— Pani zapełnie nie zdaje sobie sprawy ze swojej właściwej wartości i ze swego właściwego posłannictwa na tym
świecie... Tak; i nie tylko pani, ale... i inni... Przestrzykiwać żebrackie wrzody karbolem potrafi każda poczciwa
Pastranna. Niech pani im to zostawi. Tak, pani Alo. Pani ma o wiele rzadsze i trudniejsze zadanie do spełnienia. Ród
ludzki tak szpetnieje pod każdym względem, a pani jest tak skończenie piękną, skończenie harmonijną, skończenie
czystą, że pani nie ma prawa szafować sobą; panią trzeba chronić, strzedz, jak zesłanego na ziemię objawa
doskonałości ku krzepieniu serc. Pani samym swoim widokiem może uzdrowić nie jedną chorą duszę, a przynajmniej
sprawić jej znakomitą ulgę. Pani działa, jak muzyka, jak poezja, jak słońce; i nie potrzebuje pani nic ku temu robić,
tylko po prosta żyć. Nic dodawać, nic ujmować, nic psuć, nic poprawiać... być sobą... taką, jaką pani jest w tej chwili.
Rzeczywiście była prześliczną w tej chwili.
Padł na nią, jakby odblask gorących słów Czerczy i nadał jej ten nieuchwytny czar, jaki otacza kobietę bardzo głęboko
kochaną i wielbioną, która wie o tem, ale się tem nie chełpi.
Zaróżowiła się; prześliczny uśmiech cichego rozradowania wygiął słodką linię jej ust; w świetlanych oczach zajaśniał
wyraz wdzięcznej serdeczności.
— Dobry pan Michał — wyrzekła ciepło. — On jest zawsze jednakowo zaślepiony we mnie. — Dziękuję.
Poufałym, pieszczotliwym niemal ruchem dobrej siostry położyła dłoń na ręka Czerczy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin