Hibernatus.pdf

(9088 KB) Pobierz
Makieta 1
25322953.006.png
BAZA
R OZDZIIAŁ PIIERWSZY
- John! Wracaj natychmiast! Obiad stygnie!
Mały chłopczyk unisł głowę znad starego, pogniecionego magazynu, spojrzał w stronę
domu i dobiegającego z ganku głosu matki. Zamknął ostrożnie gazetę i z czułością, właściwą
dziecku obchodzącemu się ze swym najukochańszym skarbem, schował ją pod obluzowaną
deskę podłogi drugiego piętra stodoły.
- John! Gdzie się podziewasz?!
Chłopiec poderwał się, przemknął w dł po drabinie i wybiegł z płmroku na podwrze
zalane blaskiem popołudniowego słońca.
Soczyście zielone liście drzew szumiały na wietrze, trawa na pastwisku falowała pod de-
likatnym dotknięciem wiatru, a żyto złociło się na pobliskich polach. Ogrd matki rozsie-
wał cudowny zapach bzu i magnolii.
Huk wyrwał go ze snu. Otworzył oczy i zaczął nasłuchiwać - odruchowo. Cisza. Tylko w
oddali odgłosy serii z karabinw maszynowych i kolejne, oddalające się wybuchy.
Podnisł się z podłogi i wyjrzał ostrożnie przez strzaskane jakimś dawnym wybuchem
okno. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ruiny - cmentarzysko upadającej cywiliza-
cji, martwe, puste skorupy kamienic starego miasta.
Zaczął metodycznie zwijać śpiwr. Trzeba poszukać czegoś do jedzenia - pomyślał kończąc
pracę i zapakował zawiniątko do plecaka. Narzucił pakunek na plecy, zszedł ostrożnie po skrzy-
piących schodach z trzeciego piętra zniszczonego budynku i ruszył przez gruzy. Gdzieś z da-
leka dobiegł kolejny huk, a zasnute chmurami niebo rozjaśnił na chwilę błysk eksplozji.
Stary Timy zakrztusił się gwałtownie i prawie rozlał cienką zupę, ktrą jadł. Jeden z czuj-
nikw ruchu musiał coś wykryć, bo rozległ się przenikliwy dźwięk z konsoli i wściekle za-
pulsował na czerwono ekran... po raz pierwszy od pięciu lat!
Starzec pokuśtykał pospiesznie do monitora i wystukał parę komend - interfejs graficz-
ny nie działał od czasu, gdy padł procesor odpowiedzialny za jego obsługę. Chwilę trwało nim
kamera zaskoczyła, a dawno nie używany system nadzoru wizualnego przełączył tryb wy-
świetlania i przekazał analogowy obraz na monitor.
Jakiś mężczyzna wchodził właśnie w wewnętrzny obręb ogrodzenia. Jak, do stu diabłw,
dostał się tak daleko nie uruchamiając czujnikw przy zewnętrznym murze?
- Zbyt długo tam nie zaglądałem - mruczał do siebie Timy. - Zbyt długo. Te cholerne kwaś-
ne deszcze. Szlag trafił pewnie całą instalację.
Mężczyzna wyszedł z obszaru monitorowanego i zniknął na chwilę. Starzec czekał cier-
pliwie, aż system przeskoczy między trybami pracy i przełączy automatycznie na następną
kamerę. Sekunda mijała za sekundą i nic się nie działo. Jeszcze moment... Nic.
Staruszek zaklął szpetnie i przeszedł na sterowanie ręczne. Jedna kamera - ciąg instrukcji,
druga - ciąg instrukcji, trzecia... Nic.
- Niemożliwe...! - warknął.
Przez kilka chwil przełączał jeszcze obraz z kamery na kamerę, sprawdził rejestr czuj-
nikw - znowu nic.
Podnisł się w końcu gniewnie z krzesła i, klnąc na stary sprzęt, ruszył do szafki. Założył
płaszcz, wydobył karabin, załadował magazynek i sprawdził komputer balistyczny.
- Tylko na tobie można tu polegać, Betii - zachrypiał nerwowo do starej G36-tki i wyszedł
na piaskową kurzawę.
Krtki bieg po stalowych rusztowaniach. Szlag by to trafił, żeby w jego wieku... Schody.
Wszystko się sypie. Nowoczesna technika - dobre sobie! Śluza. Chociaż to już w końcu pra-
wie trzecia dekada. Jeszcze korytarz ewakuacyjny i był już poza terenem labw...
1
25322953.007.png 25322953.008.png
BAZA
Cisza. Wiatr huczał w ruinach bazy, niosąc drobinki pustynnego pyłu. Jak okiem sięgnąć
martwe cmentarzysko, uginających się pod ciężarem lat, metalowych i żelbetonowych kon-
strukcji - atrapa zakładu otrzymywania fosforu, ktra przed wojną maskowała wojskowy
ośrodek doświadczalny.
Timy jeszcze raz sprawdził ustawienia balistyki i przełączył na pełen automat. Ostrożnie
ruszył w kierunku kamery, ktra ostatnio zarejestrowała obcego.
Starzec znał bazę jak własną kieszeń. W końcu mieszkał tu od ponad czterdziestu lat. Dziś
jednak czuł się nieswojo. Awaria czujnikw zewnętrznych, zagadkowe zniknięcie przybysza,
brak odczytu z sensorw wewnętrznego systemu zabezpieczeń - co za parszywy dzień! Cho-
lera, i jak on się tu dostał na piechotę? Przecież radar nie wykrył żadnego pojazdu. Musiał
przejść ponad sto mil pustyni. I po co? Tutaj nie ma nic oprcz bazy. Może radar też nawalił...
Baza! Ale skąd o niej wie? Timy pożałował, że nie zabrał ze sobą więcej sprzętu. To mgł
być jakiś cholerny złodziej, ktry chce się dobrać do jego rzeczy. Albo szpieg. Tylko czyj...?
Tak czy inaczej, z takimi to nie przelewki. W końcu świat to już nie piaskownica. Nigdy nią
właściwie nie był, ale teraz to prawdziwe pole minowe dla każdego, kto zapuszcza się na nie-
znane tereny.
Gdzie on się podział? Starzec przyklęknął w miejscu, gdzie parę minut wcześniej prze-
chodził obcy. Jasna cholera! Ślepnę, czy co? Mam zwidy? Timy stawał się coraz bardziej ner-
wowy. Miał już parę razy do czynienia z intruzami, zwykle jednak system radził sobie z
nimi sam. Albo wpadali na miny przed zewnętrznym ogrodzeniem, a on znajdował pźniej
szczątki, albo załatwiał sprawę za pomocą działek. A teraz musiało się sypnąć. Akurat na
stare lata!
Timy podnisł się i syknął z blu, bo coś strzeliło mu w krzyżu.
- Nie radzę - warknął, odwracając się błyskawicznie. - To cacuszko wypcha cię ołowiem
jak indyk na święta dziękczynienia, zanim zdążysz pierdnąć - wyrecytował jednym tchem.
Nieznajomy kiwnął powoli głową i odsunął ręce od tułowia.
- Coś ty za jeden?
- Jestem John.
- Bardzo, cholera, interesujące. Po coś tu przylazł? Ten teren jest zajęty. Nie widziałeś
tablic?
Nieznajomy znowu kiwnął głową, potwierdzając nie wiadomo ktrą część wypowiedzi starca.
Cisza ciągnęła się nieznośnie długo. Ręce Timy'ego zaczęły się pocić, mimo że noc była zimna.
- Czujny jesteś - powiedział z uznaniem obcy, całkiem jakby to nie w niego mierzyła lufa
nowoczesnego, szybkostrzelnego karabinku piechoty.
- I szybki jak na swj wiek.
- Co ty mi tu do diabła...
- Spokojnie - przybysz unisł dłonie. - Nie szukam kłopotw i nie mam zamiaru cię skrzyw-
dzić. Szukam tylko pewnych danych.
- Ty skrzywdzić mnie? - Timy zaśmiał się nerwowo. - Człowieku, umrzesz zanim mrug-
niesz.
- Możliwe.
Starzec powoli przełknął ślinę. Ciężka cholera! Co jest ze mną? Dlaczego go jeszcze nie roz-
waliłem?
- Opuść, proszę, karabin. Mwiłem, że nie mam złych zamiarw.
- Niech cię... A skąd ja mam to wiedzieć?
- Nie mam broni.
- Aaa... - zaniemwił z wrażenia Tim. - I przyszedłeś aż tutaj, sam, bez broni? Przez pust-
kowia?
- Umiem sobie radzić. To jak?
Staruszek sam nie bardzo wierzył w to co robi, ale z jakiegoś powodu chciał zaufać ob-
cemu.
- Dobra. Ale jeden fałszywy ruch i po tobie.
Nieznajomy po raz trzeci kiwnął głową. Starzec powoli opuścił broń...
2
25322953.009.png 25322953.001.png
BAZA
Świadomość powoli wracała, a wraz z nią potworny bl w skroniach. Timy otworzył oczy
i przez chwilę walczył z zawrotami głowy. Dopiero po kilku minutach wspomnienia zaczęły
wskakiwać na swoje miejsca.
Rozmawiali, potem on jak skończony kretyn opuścił broń i wszystko potoczyło się tak
szybko, że nie bardzo wiedział co właściwie zaszło. Zdążył tylko unieść karabin, ale zanim
wystrzelił, broń odskoczyła i potem była już tylko ciemność.
Poderwał się nagle i zatoczył, bo rozrywający bl eksplodował mu pod czaszką.
- Spokojnie, panie Coen. Nie chciałem uderzyć mocno, ale w pana wieku...
- Co do stu diabłw...? Jak...? Skąd ty znasz moje nazwisko?
- Było w rejestrach - nieznajomy, ktry przedstawił się jako John stał przy terminalu
komputera. Byli w pomieszczeniu, w ktrym Tim mieszkał.
- Czemuś mnie uderzył?
- Musiałem mieć pewność.
- Jaką cholera pewność?! Zakradasz się do mojego domu, przekradasz niczym złodziej. M-
wisz, że nie masz złych zamiarw. A potem walisz mnie w głowę! Kim ty do cholery jesteś?!
- Musiałem się najpierw upewnić kim pan jest.
- Jasna cholera... I czemu mnie nie zabiłeś?
- Uznałem, że nie jest pan już groźny. Zresztą, z rejestrw bazy wynika, że był pan pra-
cownikiem rządowym. Ma pan prawo tu być.
- He...? Człowieku... Skąd ty się urwałeś? Rządu już dawno nie ma.
- Wiem.
Nieznajomy odwrcił się, usiadł przy konsoli i zaczął wydawać jakieś komendy.
- Hej! To tajne dane...! Nie wolno ci w tym grzebać.
- Sam pan powiedział, że rządu już nie ma.
Timy miał dość. Od pięciu lat nie widział żywej duszy, a od siedmiu nie zamienił słowa
z nikim, nie licząc komputera bazy, ktremu zresztą tryb komend głosowych wysiadł trzy
lata temu i nie dało się go uruchomić bez części, ktrych Timy nie miał. A teraz ten facet,
wyjęty jakby z innej bajki, a jednocześnie świetnie znający zabezpieczenia bazy, pakował
mu się w życie, jakby nigdy nic.
Skapitulował.
- Napijesz się herbaty? Hoduję jej trochę na poletku doświadczalnym.
- Herbata... - przybysz podnisł głowę i zapatrzył się w pustkę.
- Z chęcią... - uśmiechnął się nieznacznie. - Dziękuję.
- Więc mwisz, że skąd jesteś?
Siedzieli przy starym stole technikw, na ktrym przed wojną nadawano materialną for-
mę projektom najtęższych głw w Stanach. Dziś służył Timy'emu za jadalnię.
- Z... Z południa. Moi rodzice byli... farmerami.
- Byli...? Przykro mi, John.
- To było dawno. Zginęli... podczas ataku... Nie było mnie przy tym.
- Tak... Cż, moi pewnie też już nie żyją. Byli starzy, kiedy zaczynałem pracować w ba-
zie.
Milkliwy gość, myślał Timy. I dziwak. Mgł mnie zabić, a jednak tego nie zrobił. Trochę
szurnięty, ale dobrze mu z oczu patrzy. Eh, dobrze wreszcie z kimś pogadać. Prawie za-
pomniałem jak to jest. Tyle lat...
- Grasz w karty? - zapytał. - Mam tu gdzieś trochę starych chipsw. Są lekko przeter-
minowane.
- Nie nadawały się do jedzenia już przed wojną. Gram - John uśmiechnął się.
Dni mijały. Jeden za drugim. Dwaj mężczyźni zagubieni gdzieś pośrd pustkowi post-
nuklearnego świata. Za dnia pracowali razem w "szklarniach". Zaprojektowane przed wojną
3
25322953.002.png 25322953.003.png
BAZA
hodowle służyły niegdyś eksperymentom nad zmutowanymi odmianami roślin zdatnymi do
uprawy w bazach kosmicznych.
- Kto wie, Johny? Może, gdyby nie ta zasrana wojna, żylibyśmy dziś na Marsie - powie-
dział pewnego razu Timy, gdy wsplnie sadzili nowe szczepy pomidorw.
- Nie wydaje mi się, przyjacielu - John nie był człowiekiem rozmownym, ale nawet te krt-
kie wymiany zdań były dla starca miłą odmianą po latach spędzonych w samotności.
- Dobrze jest znowu mc rozmawiać - starzec uśmiechnął się nieznacznie i z trudem roz-
prostował krzyż.
- Cholerny reumatyzm. Rok temu skończyły mi się leki i od tego czasu rwie mnie w ple-
cach, gdy tylko dłużej popracuję.
- Myślę, że można by na to coś poradzić.
- Hmm...?
- Masz tu trochę ził. Znam się na naturalnej medycynie.
- Codziennie mnie czymś zadziwiasz, John - Tim pokręcił powoli głową. - Czy jest coś na
czym się nie znasz? Mechanika, elektrotechnika, informatyka, kryptografia, procedury bez-
pieczeństwa, medycyna naturalna - co jeszcze kryje się pod tą twoją czaszką?
- Ludzie.
- Co...? - Timy znieruchomiał ze skrętem w ustach i zapalniczką w uniesionej ręce.
- Ludzie. Nie znam się na ludziach.
- Heh... - odezwał się starzec po dłuższej chwili i odpalił papierosa. - Chyba nikt się na nich
nie zna.
- Czasami myślę, że Bestia z Płnocy zna nas aż za dobrze - szepnął John przerywając
na chwilę pracę.
- Bestia...? Mwisz o tej maszynie z Kanady, ktra podobno wywołała wojnę?
- Nazywają ją Molochem.
- Więc ma już nawet imię. Nieszczeglnie wyrafinowana nazwa, muszę powiedzieć.
- Ale bardzo trafna... Minęło już trzydzieści siedem lat. Ludzie nadają imiona swoim kosz-
marom, by bać się ich mniej.
- No proszę, panie psychologu. I kto tu nie zna ludzi?
- Psychologia nie tłumaczy czym jest człowiek. To tylko narzędzie służące oswojeniu włas-
nej jaźni. Ludzie chyba nigdy nie chcieli rozumieć. Bali się wiedzy o samych sobie. Bali się
tego, co mogą tam znaleźć.
- Ha! Coś w tym jest! Coś w tym jest...
Rozmowa urwała się, jak wiele innych wcześniej i obaj wrcili do wypełnionej milczeniem pracy.
Przechodzili właśnie przez ruiny starej stołwki, kierując się do Budynku Nadzoru, gdy
Tim zatrzymał się nagle i zapytał:
- Mwiłeś o tym Molochu. Uważasz, że on nas dobrze rozumie. Co miałeś na myśli?
John zatrzymał się, obejrzał na starca i odwrcił powoli.
- Tak - oparł się o ścianę i zapalił kolejnego papierosa. Ostatnia paczka zaczynała świe-
cić pustką. - On nas zna. Miał pewnie dostęp do wszystkiego co kryła w sobie sieć - litera-
tury, sztuki, filozofii i historii. Wie wszystko, co można o ludzkości wiedzieć, nie będąc człowie-
kiem. Jest obiektywny. Pamięta każdy szczegł. Analizuje go wielokrotnie, zestawia z innymi
i wyciąga wnioski, ktre z kolei weryfikuje na podstawie innych danych i wnioskw. Miał
na to trzydzieści siedem lat. Sporo czasu jak dla superkomputera.
John zaciągnął się głęboko, obserwując nocny horyzont.
- Piękna dzisiaj noc. Takie czyste niebo - szepnął i wypuścił dym z płuc.
- Myślisz, że TO "zastanawia się" nad nami? - cichy głos starca gubił się w martwej ciszy
przedwojennej bazy wojskowej.
- A czy ty nigdy nie myślałeś o swoim stwrcy? Nie zastanawiałeś się kim jest Bg?
- Ale... Bg?
- Stworzyliśmy go z nicości.
4
25322953.004.png 25322953.005.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin