Janelle Taylor
NIE POTRAFIĘ PRZESTAĆ CIĘ KOCHAĆ
Prolog
Listopad 1986 Strasburg, stan Nowy Jork
- Jeszcze dwie minuty.
- Nawet mniej. - Mariel Rowan oderwała wzrok od sekundnika i zerknęła na Noaha Lyonsa, wpatrzonego w tarczę swojego zegarka.
- Dobrze. Za minutę i pięćdziesiąt sześć sekund będziemy już wiedzieć.
- Nawet mniej - powtórzył jak echo i posłał jej ponury uśmiech, zanim znowu wlepił wzrok we wskazówki.
Mariel siedziała na zmiętoszonej pościeli, tuż obok niego. Głęboko wciągała powietrze i wypuszczała je z ciężkim westchnieniem. Oczekiwanie było torturą; nie istniał żaden sposób, żeby złagodzić napięcie. Nie pozostawało nic więcej, jak tylko śledzić każde drgnienie sekundnika. Dzięki temu przynajmniej nie musieli patrzeć na siebie.
Ani na biurko, gdzie obok sterty podręczników, otwartej puszki wody sodowej i ramki, z której uśmiechały się twarze niewidziane od trzech miesięcy - odkąd Mariel wyjechała na uczelnię - leżał rozpakowany test ciążowy.
Gdyby rodzice się dowiedzieli... Ale się nie dowiedzą. Zostali w domu, w Missouri, prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Tak czy owak, niezależnie od tego, jak sprawy się potoczą, Mariel nigdy im nie powie. Bo i po co?
- O czym myślisz?
Aż drgnęła na dźwięk jego głosu i podniosła wzrok. Przystojna twarz Noaha wyrażała zrozumienie. Mariel z trudem zwalczyła chęć, by wyciągnąć rękę i odsunąć od piwnych oczu niesforny kosmyk ciemnych, wijących się włosów. Bała się, że jeśli go dotknie, straci resztkę opanowania. A właśnie teraz musi być silna. Na rozpacz będzie czas później... Później? Dokładnie za trzydzieści jeden sekund, uświadomiła sobie, zerkając znowu na zegarek.
- Mariel?
Wzruszyła ramionami.
- O czym myślę? Zastanawiam się, czy za chwilę cały mój świat nie wywróci się do góry nogami... czy może...
- Czy może okaże się, że wszystko jest w porządku - dokończył za nią. - I znów będzie tak jak dotychczas.
Skinęła głową, chociaż w głębi duszy w to nie wierzyła. Nic już nigdy nie będzie tak jak dotychczas. Ta świadomość napawała ją lękiem, budziła zwątpienie w realizację marzeń, które jeszcze do niedawna wydawały się czymś tak pewnym.
Dorastając w sennym prowincjonalnym Rockton, w stanie Missouri, Mariel nie miała nic poza marzeniami. No, może niezupełnie. Miała przecież rodziców, Andrew i Sarah, i młodszą siostrę Leslie. I znajomych. Mnóstwo znajomych. Ale od najmłodszych lat wiedziała, że to wszystko jest tymczasowe, że nadejdzie dzień, gdy wyjedzie z Rockton i nawet się za siebie nie obejrzy.
I wreszcie, właśnie w tym roku, pod koniec sierpnia, kiedy zieleń brzydko brązowiała pod palącymi promieniami słońca i wydawało się, że lato nigdy już się nie skończy, nadeszła ta chwila. Mariel wyjechała. Pierwszy przystanek: mały prywatny college w stanie Nowy Jork, gdzie już na tydzień przed Świętem Pracy w powietrzu czuć było jesień.
O Strasburg College Mariel usłyszała dopiero w zeszłe wakacje, kiedy tuż przed rozpoczęciem ostatniego roku nauki w szkole średniej pojechała wraz z chórem młodzieżowym na Wschodnie Wybrzeże. Dziewczęta wystąpiły w Chautauqua Institution, ośrodku artystyczno-kulturalnym w zachodniej części stanu Nowy Jork.
Program kończyło pełne ekspresji solo z broadwayowskiego musicalu - w wykonaniu Mariel. Wypełniająca amfiteatr do ostatniego miejsca publiczność nagrodziła młodą artystkę burzą braw, a wykładowca szkoły teatralnej, który przypadkiem znalazł się na koncercie, zaprosił ją na przesłuchanie kandydatów starających się o stypendia szkoły teatralnej w Strasburgu. I cudownym zrządzeniem losu Mariel przyznano jedno z nich.
Rodzice jednak nie wpadli w zachwyt. Prawdę mówiąc, byli załamani. Wyobrażali sobie, że Mariel pójdzie na uniwersytet stanowy - jedyną uczelnię, która pozwoliłaby jej pozostać w domu i spotykać się tylko z miejscowymi chłopcami - i że zostanie nauczycielką. Jak przed laty jej matka, zanim poślubiła Andrew Rowana.
Karierę pedagogiczną wybrała większość koleżanek Mariel. Jej najlepsza przyjaciółka, Katie Beth Miller, zawsze mawiała, że nauczanie to profesja przyjazna rodzinie. Jeśli nie możesz sobie pozwolić - lub, uchowaj Boże, nie chcesz - rzucić pracy po urodzeniu dziecka, masz wolne podczas wakacji i ferii, i co dzień jesteś w domu już wczesnym popołudniem.
W Rockton nieczęsto spotykało się pracujące matki. Pracujące niezamężne i bezdzietne kobiety zaś były zupełnym wyjątkiem. A takie życie zamierzała właśnie wieść Mariel. Nie w Rockton, oczywiście. Po Strasburgu miał być Nowy Jork i kariera na Broadwayu. Rzecz jasna, mogło to zająć ładnych kilka lat. Może po skończeniu studiów spędziłaby jeszcze trochę czasu w Europie - szkoliła głos albo po prostu podróżowała.
Takie miała plany. Marzenia. Nie było w nich miejsca ani na dzieci, ani na męża, ani na szkołę, ani na Rockton. Wszystko, czego Mariel pragnęła, to zostać aktorką. Wolną i beztroską. A właściwie niemal wszystko, bo od trzech miesięcy, odkąd przyjechała do Strasburga, pragnęła również Noaha Lyonsa. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy może udałoby się jakoś pogodzić marzenia o karierze i o Noahu. Ale to już absolutnie wszystko. O macierzyństwie nawet nie było mowy.
Zamrugała nerwowo.
- Tak?
- Już pora. Nawet trochę po czasie. Czekałem, aż sama zauważysz, ale byłaś miliony mil stąd. O czym myślisz?
To się nie mogło zdarzyć. Nie mnie.
- Że... O niczym specjalnym. Lepiej już sprawdźmy. - Podniosła się gwałtownie i podeszła do biurka, gdzie czekała biała plastikowa pałeczka. Była z jednego końca spłaszczona i miała małe okienko.
Mariel dokładnie przeczytała załączoną ulotkę. Jeśli w okienku pojawi się ciemne kółko, znaczy, że wynik jest dodatni. Ręce trzęsły się jej, kiedy sięgnęła po test. Noah stał tuż za nią, zamykał jej drżące palce w swojej dłoni i podtrzymywał Mariel pod ramię.
- Dobrze się czujesz? - zapytał cicho.
Nie odpowiedziała. Oczy miała nadal zamknięte. Nie potrafiła zmusić się, żeby spojrzeć.
- Mariel, musisz odsunąć kciuk. Zasłaniasz okienko.
- Tak - przyznała cienkim, przerażonym głosem.
Nienawidziła jego brzmienia. Nienawidziła takiej siebie - beznadziejnie banalnej. Córka pastora, zaledwie trzy miesiące poza domem i już nie ma okresu. Wszystko, tylko nie ciąża. Przecież ona, Mariel, nie mogła zajść w ciążę. To musi być rezultat stresu. W końcu po raz pierwszy opuściła dom, zaczęła naukę w college’u, zakochała się...
Wzięła głęboki oddech. Odsunęła palec. Otworzyła oczy i odważyła się spojrzeć. W okienku plastikowej pałeczki czerniało małe kółko.
- Co to znaczy? Że nie jesteś w ciąży?
Słowa Noaha z trudem przedzierały się przez szum, który rozsadzał jej czaszkę. Gdzieś w głębi swojej istoty Mariel bezgłośnie krzyczała, wyłaź bólu. Wreszcie zdołała wykrztusić:
- To znaczy, że jestem w ciąży.
- Jesteś?
Przytaknęła z opuszczoną głową, ściskając kurczowo test. Obydwoje nie mogli się ruszyć. Noah nadal ją obejmował, ale nagle jego dotyk zaczął Mariel ciążyć. Nie potrafiła podnieść oczu; nie miała siły dowiedzieć się, co on czuje. Zanadto pochłaniał ją w tej chwili wir własnych myśli.
- Wszystko będzie dobrze - szepnął Noah.
Ogarnęła ją wściekłość. Oczywiście, że wszystko będzie dobrze. Dla niego. Nie on jest w ciąży. To przytrafiło się jej. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
- Nie, nie będzie dobrze - warknęła, marząc o tym, żeby dostrzec w nich coś więcej niż współczucie.
Jednak łagodny wyraz malujący się na twarzy Noaha wyprowadził ją tylko do końca z równowagi. Do gniewu doszło poczucie winy.
- Posłuchaj. Wiem, że jesteś strasznie zdenerwowana, ale zobaczysz, znajdziemy jakąś radę. - Wyciągnął rękę, żeby ją znowu objąć.
Mariel cofnęła się gwałtownie i wpadła na szafkę swojej współlokatorki.
- Jaką radę, Noah? Mam osiemnaście lat i spodziewam się dziecka. Ledwie zaczęłam studia i już wszystko skończone. Wszystko.
- Wcale nie. Są sposoby... Z gniewu aż zaparło jej dech.
- Jeżeli myślisz, że mam zamiar usunąć ciążę, to...
- Wcale tak nie myślę!
Mariel z trudem przełknęła ślinę.
- Takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia. Przynajmniej dla mnie.
- Wiem, Mariel. Wiem, że twój ojciec...
- To nie ma nic wspólnego z tym, że mój ojciec jest pastorem - przerwała mu, starając się opanować gniew.
W głębi serca czuła, że chciał powiedzieć - zrobić - to, co słuszne. Tak jak i ona. Ale teraz Noah się nie liczył.
- To nie ma nic wspólnego z nikim poza mną. Chodzi o to, co ja uważam. A ja mam zamiar urodzić to dziecko.
Przytaknął skinieniem głowy, wpatrując się w nią z taką czułością, że musiała odwrócić oczy. Czuła się rozdarta pomiędzy chęcią zadania mu bólu a pragnieniem czegoś niemożliwego.
W wiszącym nad biurkiem lustrze napotkała odbicie własnej twarzy i ze zdumieniem uznała, że wygląda równie ładnie jak zawsze. Długie, jasnobrązowe włosy opadały w nieładzie falami. Widocznie musiała nieświadomie je zwichrzyć; miała taki odruch, kiedy była zdenerwowana. Pod zielonymi, szeroko rozstawionymi oczami ciemniały głębokie cienie. Nic dziwnego, skoro nie zmrużyła oka przez ostatnie dwie noce, odkąd zdała sobie sprawę, że spóźniający się okres może w ogóle się nie pojawić.
Mimo tych śladów, które wiele mówiły o jej ostatnich przeżyciach, była nadal sobą - atrakcyjną dziewczyną w przydużej granatowej bluzie strasburskiego college’u. A widoczny za jej plecami wysoki, szczupły chłopak w dżinsach, flanelowej koszuli w czarno-zieloną kratę i z takimi samymi jak u Mariel sińcami pod oczami wyglądał na typowego amerykańskiego studenta.
Podobne historie nie zdarzają się ludziom takim jak oni. Odsunęła tę rozpaczliwą myśl, wiedząc, że jest po prostu śmieszna. Podobne historie zdarzają się wyłącznie ludziom takim jak oni. Ludziom, którzy są zbyt zafascynowani sobą, by zwracać uwagę na szczegóły. Takie jak stosowanie za każdym razem środków antykoncepcyjnych.
Położywszy dłonie na ramionach Mariel, Noah zbliżył twarz do jej twarzy.
- Kochanie, nie wykluczaj mnie z tej sprawy. Proszę. Tkwimy w tym wspólnie.
Musiała pokonać grudę, która rosła jej w gardle.
- Chciałabym, żebyś miał rację, Noah. Ale tak nie jest. To dotyczy tylko mnie. Boże, w życiu nie czułam się taka samotna.
- Nie jesteś samotna - zaprotestował gwałtownie. - I nigdy nie będziesz. Mam zamiar przejść przez to wszystko razem z tobą. Nie opuszczę cię.
Potrząsnęła głową, wzruszona jego lojalnością, mimo iż irytował ją ten zupełny brak logiki.
- Noah, ty nie musisz dokonywać żadnego wyboru. Jeśli o mnie chodzi, mam zamiar rzucić szkołę. Dziecko przyjdzie na świat pod koniec czerwca albo w początkach lipca i...
- Naprawdę? Skąd wiesz? - przerwał jej niemal bez tchu, jakby mówił o jakimś... cudzie?
- Wczoraj byłam w bibliotece i poczytałam sobie trochę na ten temat. Był tam taki wykres. Jeśli znasz termin ostatniej miesiączki, możesz wyliczyć czas narodzin dziecka.
Skinął głową.
- Dziecko. Kiedy mówisz o nim, to brzmi tak...
Wiedziała, co miał na myśli. Niezależnie od wszystkich innych emocji, których doznawała, czuła, że było w tym coś z cudu. W jej wnętrzu rosła żywa ludzka istota. Dali jej początek wspólnie z Noahem, którego ona...
Nie. Nie kochała go. Nie mogła przecież naprawdę kochać człowieka poznanego zaledwie trzy miesiące temu... Może, gdyby ich związek trwał dłużej, połączyłoby ich głębsze uczucie. Teraz już nigdy się tego nie dowiedzą.
- Powiedziałaś, że będziesz musiała rzucić szkołę.
Przytaknęła, znowu pogrążając się w rozpaczy. Noah odchrząknął.
- Czy to znaczy, że masz zamiar wrócić do Rockton? Przecież twoi rodzice...
- Noah, gdybym pojawiła się tam w ciąży, rodzice na pewno wyrzuciliby mnie z domu.
Nie wyglądał na zdziwionego. Nagle zdała sobie sprawę, co musiał myśleć o jej najbliższych. Czy opowiadając mu o nich, przypadkiem nie wyolbrzymiała pewnych spraw? Chyba tak. Ciągle narzekała, jak ciężko jest dorastać u boku ojca pastora i niepracującej matki, która dzieli swój czas między pieczenie ciasteczek a komitet parafialny. Jak oboje zupełnie jej nie rozumieją.
Państwo Rowan zbliżali się już do sześćdziesiątki. Byli znacznie starsi niż rodzice koleżanek Mariel. Pobrali się młodo i przez całe lata marzyli o dziecku. Gdy w końcu utracili już wszelką nadzieję, niespodziewanie przyszła na świat Mariel, a w pięć lat później, co jeszcze bardziej nieprawdopodobne, Leslie.
Andrew i Sarah opowiadali wszystkim, kto tylko chciał tego słuchać, że ich córki są cudownym darem od Boga. Teraz Mariel doświadcza czegoś wręcz przeciwnego. Jest przeklęta, bo spodziewa się dziecka. A przede wszystkim czuje się winna. Cokolwiek zrobi, będzie winna.
- Może rodzice nie wyrzuciliby mnie - powiedziała, pragnąc, by Noah zrozumiał, że poprzednio rozminęła się z prawdą. - Nie są źli. Tylko bardzo konserwatywni i bardzo religijni. Rockton to mała mieścina. Umarliby ze wstydu, gdybym pojawiła się w ciąży i bez męża.
- Wcale nie musisz być samotną matką - stwierdził patrząc na nią dziwnie.
Znowu się najeżyła.
- Wyraźnie ci chyba powiedziałam. Zamierzam urodzić to dziecko. Nie ma mowy, żebym zdecydowała się na...
- Ależ nie. Nie miałem na myśli aborcji.
Mariel wpatrywała się w odbicie jego twarzy w lustrze, nic nie rozumiejąc. A może nie chciała rozumieć. Lecz kiedy Noah ujął ją za ramiona i obrócił twarzą do siebie, nie mogła już uniknąć tego, co za chwilę miało nastąpić. Zanim zdążyła zaprotestować, przyklęknął przed nią na jedno kolano. Mimo to spróbowała jeszcze raz.
- Noah, proszę, nie...
Chwycił jej dłoń i ścisnął mocno. Głos łamał mu się, twarz płonęła z przejęcia. A jednak to nie było to uczucie. Nie to, którego oczekiwała, które miała nadzieję ujrzeć w jego oczach.
- Mariel, wcale nie musisz być samotna. Nigdy - zaczął żarliwie. - Zaopiekuję się tobą i naszym dzieckiem. Przysięgam. Jeśli zostaniesz moją żoną, nigdy cię nie opuszczę.
- Twoją żoną? - Jej głos zabrzmiał tak piskliwie, że sama aż się skrzywiła.
Nie chciała reagować w ten sposób, ale nie potrafiła nad sobą zapanować. Zbyt wiele zdarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu minut. Najpierw dodatni wynik testu ciążowego, teraz propozycja małżeństwa. Reakcja Noaha była niezwykle szlachetna. Zachowywał się tak miło. Zupełnie nie tak, jak trzeba.
- Nie możemy tego zrobić - odezwała się wreszcie, odzyskując wprawdzie panowanie nad głosem, lecz nie mogąc poskromić emocji.
Czuła, że znajduje się na krawędzi histerii. Zaraz wybuchnie. Śmiechem? Łzami? Albo jednocześnie i tym, i tym.
- Ależ tak, możemy.
Podniósł się z kolan, lecz nadal trzymał jej dłonie, przyciskając je do piersi. Kiedy wyczuła łomot jego serca, nagle zdała sobie sprawę, że gdzieś w głębi jej ciała bije serce ich dziecka. Na ułamek sekundy dała się oczarować Noahowi i wizji zrodzonej z jego serdecznych, głupich słów. Po chwili jednak wróciło poczucie rzeczywistości. Mariel zmusiła się, żeby spojrzeć prawdzie w oczy - i spróbować przekonać Noaha, by postąpił tak samo.
- Noah, sam siebie posłuchaj. To szaleństwo. Mówisz o małżeństwie.
- Owszem.
- Dopiero zaczęliśmy studia. Przed nami jeszcze całe życie. I to nie tylko nauka, ale podróże, kariera... Noah, nie możemy się pobrać. Mamy dopiero po osiemnaście lat.
- No to co? Spodziewamy się dziecka - przerwał jej z błyskiem w oczach.
W końcu dostrzegła w nich ślad gniewu i, co dziwne, poczuła wdzięczność. Nie chciała - nie potrzebowała - jego bezinteresownego poświęcenia.
- To ja spodziewam się dziecka. Nie my. Ja. To ja mam urodzić dziecko.
- A ja jestem dzieckiem wychowywanym przez samotną matkę - odparował. - I to ja wiem coś na ten temat. To ja nie pamiętam dnia, żebym nie pomyślał, jak inaczej potoczyłoby się moje życie, gdybym miał ojca. Dziecko - nasze dziecko - potrzebuje obydwojga rodziców...
- Masz rację - wtrąciła miękko.
- ...i niezależnie od wszystkiego zamierzam... Co? - przerwał nagle, jakby dopiero teraz dotarły do niego jej słowa. - Powiedziałaś, że mam rację?
Skinęła głową. Twarz Noaha rozjaśniła się. Już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale palce Mariel dotknęły jego warg, zanim zdążył się odezwać.
- Nasze dziecko potrzebuje obydwojga rodziców, Noah. Ale tymi rodzicami nie będziemy my. Ani ty, ani ja.
Rozdział 1
Maj 2001 Rockton, Missouri
- Mariel? Gdzie jesteś?
Słysząc dobiegające z hallu wołanie siostry, Mariel zastygła z ręką na drzwiach gabinetu. Po chwili wahania odkrzyknęła zmęczonym głosem:
- Na górze, Leslie. Co się stało?
- Możesz zejść na sekundę? To nie do wiary.
Mariel z westchnieniem zawróciła w stronę schodów, po których przemykała się nie dalej jak piętnaście sekund temu z nadzieją, że siostra wybierze się wreszcie do manikiurzystki. Leslie była zwykle wyluzowana i samodzielna. Jednak odkąd czas dzielący ją od dnia ślubu zaczął kurczyć się z miesięcy w tygodnie, coraz bardziej potrzebowała oparcia.
Na szczęście jutro o tej porze będą już miały za sobą przyjmowanie podarunków i Mariel pozostanie tylko przeprowadzić siostrę przez ceremonię w kościele. Tylko? Już teraz myślała z obawą o tej kolejnej próbie. Nie w tym rzecz, że nie pragnęła ujrzeć, jak Leslie zostaje szczęśliwą żoną Jeda Petersona, w którym kochała się jeszcze w szkole średniej i który mieszkał niemal drzwi w drzwi z rodziną Rowanów.
Jednak im bliższy był termin ślubu, tym bardziej Leslie denerwowała się najdrobniejszymi głupstwami - czy czcionka na karnetach będzie miała ten sam odcień co różyczki z lukru na weselnym torcie, czy ledwie widoczna blizna u nasady palców Jeda nie rzuci się zbytnio w oczy, jeśli fotograf zrobi zbliżenie dłoni nowożeńców w ślubnych obrączkach.
Mariel nie miała pojęcia, jak zdoła jeszcze przez siedem tygodni wysłuchiwać tych irracjonalnych problemów i pozostać przy zdrowych zmysłach.
- Co się stało? - powtórzyła, znalazłszy siostrę w saloniku na staroświeckiej niewygodnej kanapie, którą ich matka zawsze nazywała sofą.
Z otwartego ozdobnego pudła wystawały warstwy bibułki.
- Tylko popatrz, Mariel - wydusiła wreszcie Leslie. - Właśnie wychodziłam, kiedy dostałam tę paczkę.
- A co to takiego? Prezent ślubny? - Mariel ostrożnie wyciągnęła rękę, żeby nie przewrócić stojących na szklanym stoliczku porcelanowych świętych figurek, które były tu zawsze, odkąd pamiętała.
- Owszem, od kuzynek Jeda.
- Od bliźniaczek z Teksasu?
- Boże, nie! - Leslie wyglądała na przerażoną. - Tammy Elleni Pameli Joan w ogóle nie zapraszaliśmy na przyjęcie, przecież wiesz. Na pewno by się pojawiły, a mamie Jeda już wystarczy, że będzie musiała je gościć przez cały weekend, kiedy przyjadą na ślub. Im się po prostu nigdy nie zamykają usta.
- Więc od których kuzynek?
- Od Milliei Helen.
- Brzmi, jakby były uroczymi starszymi damami - stwierdziła Mariel.
- Bo to rzeczywiście urocze starsze damy. Stare panny. Kuzynki Jeda drugiego czy trzeciego stopnia. Nie mogą przyjechać na przyjęcie, ponieważ zawsze w niedzielę po południu grywają w swoim domu emeryta w bingo. No, rusz się, Mar. Zobacz, co mi przysłały.
Mariel rozsunęła warstwy bibułki i wydobyła z pudła coś białego i atłasowego. Długie, białe, atłasowe. Koronki. I cekiny. Ściskając w ręku całe metry powiewnej tkaniny, podniosła zdumiony wzrok na siostrę.
Nagle poczuła łaskotanie w nosie i kichnęła.
- Jakieś piórka? Co to, na Boga, jest?
- Peniuar - wyjaśniła jej siostra zduszonym głosem.
- Śmiejesz się czy płaczesz?
- Sama już nie wiem. - Leslie opadła na oparcie kanapy i odrzuciła głowę do tyłu.
Mariel odsunęła atłasową szatę. Na podłogę sfrunął jakiś papier. Pochyliła się, żeby go podnieść, i wtedy zorientowała się, że to kartka ze staroświeckiej papeterii w roślinne wzory. Liścik, skreślony przypominającym pajęczynę pismem, był bardzo krótki. To na twoją noc poślubną, droga Leslie.
- Na noc poślubną? - Mariel spojrzała na siostrę. - Ależ to absolutna...
- Ohyda. Wiem.
- Zwłaszcza z tymi wszystkimi... ozdóbkami. Piórkami, cekinami, czy jak im tam.
- Wiem! - Leslie ukryła twarz w dłoniach. - Nie mogę tego włożyć. Nigdy! A już na pewno nie wystąpię w tym podczas nocy poślubnej.
- Po prostu napisz do tych starszych pań kilka miłych słów podziękowania i oddaj to szkaradzieństwo do sklepu z używaną odzieżą.
- Mariel, ty nic nie rozumiesz. One na pewno mnie zapytają, czy prezent mi się spodobał. Będą chciały, żebym się im w tym pokazała. Zapytają Jeda, czy...
- Uspokój się, Leslie! Chyba się trochę zagalopowałaś.
Ale Leslie, królowa sztuki dramatycznej, jęczała dalej:
- Już nie mogę. Ten stres mnie wykańcza. Dlaczego po prostu nie uciekłam z Jedem?
- Przecież chciałaś mieć ślub z całą pompą, już nie pamiętasz?
Mariel usiłowała upchnąć peniuar do pudła i wcisnąć pokrywkę. Jedno z piórek, wirując w powietrzu, opadło na podłogę.
...
SkuteczneUwodzenie