Edigey_Jerzy_-_Sprawa_dla_jednego.rtf

(732 KB) Pobierz
Sprawa dla jednego

Jerzy Edigey

Sprawa dla jednego

 

 

„KB”

 

                                                                                                     

                                                                                               Śmierć na ulicy Wilczej

 

Zapadł zmierzch. Tego dnia wcześniejszy niż zazwyczaj, bo chociaż minęła dopiero połowa września, było chłodno, a czarne chmury wędrowały po niebie. Kilka razy dobrze popadało, lecz teraz, wieczorem, jezdnie i chodniki obeschły. Przy tak niepewnej pogodzie nikt bez wyraźnej potrzeby nie wychodzi z domu. Nic więc dziwnego, że na ulicy Wilczej, nawet na jej najruchliwszym odcinku, tym pomiędzy Marszałkowską a Kruczą, było dość pustawo.

Pani Maria Bolecka spieszyła się do domu. Mieszkała niedaleko, na Mokotowskiej. Jak prawie każda kobieta wracająca z pracy, w jednej ręce miała torebkę, w drugiej pokaźnych rozmiarów siatkę wyładowaną zakupami. I nagle - co za pech! - pani Bolecka poczuła, że odpięła się jej podwiązka. A tu obie ręce zajęte. Jeszcze parę kroków i drugie zapięcie także puściło. Pończocha zaczęła się powoli zsuwać z nogi. Wprawdzie współczesne kobiety preferują rajstopy, ale pani Bolecka była wierna pończochom i elastycznemu paskowi tuszującemu trochę jej nieco zbyt wydatne kształty.

W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak schronić się do najbliższej bramy, żeby tam poprawić garderobę.




Pani Maria postawiła siatkę z zakupami na betonie, położyła na niej torebkę i mając obie ręce wolne zajęła się nieposłuszną pończochą. Kiedy kończyła te niezbyt skomplikowane zabiegi, prawie tuż przed samą bramą zatrzymała się syrena. Wysiadł z niej średniego wzrostu mężczyzna w brązowym garniturze, bez płaszcza i bez nakrycia głowy. Pani Bolecka wyraźnie dostrzegła ślady dość zaawansowanej łysiny, której już nie udawało się ukryć przez zaczesywanie włosów do góry.

Kierowca zamykał drzwi samochodu, kiedy zbliżył się do niego jakiś mężczyzna. Wysoki, raczej młody, w jasnym płaszczu i w popielatej czapce-cyklistówce nasuniętej na głowę tak, że zasłaniała górną połowę twarzy. Mężczyzna powiedział coś do kierowcy. Ten podziękował mu lekkim skinieniem głowy i zaraz przeszedł na tył samochodu, aby nachylić się nad bagażnikiem. Wydawało się, że próbował go otworzyć, a może sprawdzał, czy zamek trzyma.

Kiedy człowiek w brązowym ubraniu pochylił się, ten drugi, w jasnym płaszczu, nagle podniósł ramię. Pani Bolecka zdążyła zobaczyć, że mężczyzna trzyma w ręce jakiś czarny przedmiot i zaraz piekielny cios spadł na głowę kierowcy.

Człowiek w brązowym garniturze osunął się bez jęku na tył samochodu, a potem bezwładnie stoczył na jezdnię. Napastnik odskoczył od auta i szybkim krokiem podążył w stronę Kruczej.

W tym momencie pani Bolecka uświadomiła sobie, czego była świadkiem, i ile sił w płucach zaniosła się krzykiem: - Ratunku! Milicja!

Napastnik obejrzał się i przyspieszył kroku. Doszedł, a właściwie dobiegł, do małej przerwy pomiędzy domami i tam, koło warsztatu naprawy maszyn biurowych, zniknął.


Pani Bolecka ciągle krzyczała:

- Ratunku, ratunku! Milicja!

Jej krzyki zaalarmowały przechodniów. Wśród nich sierżanta milicji. Nadbiegł od strony Marszałkowskiej. Widocznie szedł Wilczą w kierunku znajdującej się przy tej ulicy dzielnicowej komendy MO.

Milicjant zajął się leżącym. Był nieprzytomny. Koło jego głowy rozlewała się szybko rosnąca kałuża krwi. Sierżant widząc, że sam nic nie poradzi, polecił komuś z ciągle zwiększającej się grupki ludzi wezwać pogotowie ratunkowe i zawiadomić komendę milicji. Telefon na szczęście znajdował się w najbliższym sklepie. Jakiś młody człowiek zaofiarował się pobiec do komendy, aby i w ten sposób ją zaalarmować.

-                     Może pomóc? Jestem lekarzem - starszy siwy pan zbliżył się do sierżanta. Pochylił się nad leżącym.

-                     Tu potrzeba natychmiastowej interwencji chirurga - stwierdził po chwili. - Obawiam się najgorszego - zmiażdżenia sklepienia czaszki i uszkodzenia mózgu.

-                     Już wezwałem pogotowie - informował mężczyzna, który wrócił ze sklepu - zawiadomiłem także milicję.

-                     Niech pan doktor pomoże tej kobiecie - sierżant wskazał na panią Bolecką, która przeżywała wstrząs. Ciągle stała w bramie domu, kurczowo trzymając się framugi. Siatka z zakupami i torebka leżały u jej stóp.

Lekarz podszedł do pani Marii, podniósł jej rzeczy, a następnie, ująwszy ją pod ramię, zaprowadził do najbliższego sklepu i tam posadził na krześle. Więcej nie mógł zrobić. Nie miał przy sobie żadnych leków, w sklepie także nie było apteczki pierwszej pomocy. Ekspedientka przyniosła po prostu szklankę wody, co zresztą bardzo pomogło przestraszonej i zszokowanej kobiecie.

Tymczasem od strony Kruczej przybiegło trzech milicjantów. To młody człowiek sprowadził posiłki sierżantowi. Prawie jednocześnie nadjechała karetka pogotowia



i milicyjny radiowóz. Funkcjonariusze milicji odsunęli powiększający się tłumek ludzi; wiadomo - gapiów nigdy nie zabraknie. Lekarz przystąpił do fachowych oględzin. Jego opinia pokrywała się ze zdaniem kolegi, który przedtem badał rannego.

- Natychmiast zabieramy go na Kasprzaka - oświadczył lekarz pogotowia. - Mają tam dzisiaj ostry dyżur. Nie ma ani chwili do stracenia.

Kierowca i noszowy szybko postawili nosze - zręcznie ułożyli na nich napadniętego.

- Roszkowski, jedźcie z panem doktorem - polecił jednemu ze swoich ludzi dowódca radiowozu, starszy sierżant. - Ustalicie tożsamość rannego i zabezpieczycie wszystkie rzeczy, jakie ten człowiek ma przy sobie. Odwieziecie cały majdan od razu do Pałacu Mostowskich.

Karetka pogotowia na sygnale pognała w stronę szpitala. Jej miejsce zajął drugi wóz milicyjny. To z Komendy Stołecznej przyjechała ekipa dochodzeniowa. Kapitan Janusz Tokarski, który kierował tą grupą, spytał:

-                     Co tu się stało?

-                     Usłyszałem krzyk: „Ratunku, milicja!” - meldował sierżant Krawczyk. - Szedłem właśnie Marszałkowską i skręciłem w Wilczą, do naszej komendy. Krzyczała kobieta. Rzuciłem się biegiem w tę stronę. Znalazłem leżącego koło samochodu rannego z rozbitą głową. Był nieprzytomny. Widząc, że nic mu nie pomogę, wezwałem pogotowie ratunkowe. Telefonowano także do komendy stołecznej, a z dzielnicowej przybiegło trzech kolegów do pomocy. Przyjechał również radiowóz.

-                     Gdzie ten człowiek?

-                     Przed chwilą zabrało go pogotowie.

-                     Kto mu rozbił głowę?

-                     Nie wiem. Ja nic nie widziałem. Usłyszałem tylko krzyk kobiety.


-Gdzie jest ta kobieta?

Sierżant spojrzał w kierunku bramy, gdzie niedawno widział panią Bolecką. - Tam stała, ale teraz jej nie ma.

-                     Jak się nazywa ranny?

-                     Nie wiem. Nie przeszukaliśmy jego ubrania. Lekarz mówił, że stan bardzo ciężki i trzeba natychmiast wieźć go na salę operacyjną. - Biedny sierżant orientował się, że sporo „zawalił”.

-                     Z chorym pojechał kapral Roszkowski - dowódca radiowozu przyszedł z pomocą koledze. - Poleciłem kapralowi, aby ustalił tożsamość rannego i dostarczył jego rzeczy do Pałacu Mostowskich. A kobieta, która podniosła alarm, jest tu, w tym sklepie. Zaprowadził ją tam lekarz, niestety on także znalazł się tutaj przypadkiem i niewiele mógł nam pomóc.

-                     Bierzcie się do roboty - kapitan wydał polecenie swojej ekipie - a was poproszę o odsunięcie tego tłumu. Przecież w takich warunkach nie można pracować. Ja porozmawiam z tą kobietą - to mówiąc Tokarski skierował się do wskazanego mu sklepu.

Nawet nie potrzebował pytać, kto jest świadkiem wypadku. Pani Maria Bolecka siedziała na krześle pod ścianą nadal bardzo blada. Kapitan bez ceremonii wyprosił ze sklepu wszystkich klientów i gapiów, których i tutaj nie brakowało. Kierowniczce sklepu polecił zamknąć drzwi na klucz. Następnie zwrócił się do siedzącej:

-                     Co się pani stało?

-                     To było straszne! - Kobieta starała się opanować i mówić jak najwyraźniej. - On na moich oczach zabił tego człowieka. Uderzył w głowę...

-                     Jaki on?

-                     Nie wiem.

-                     Niech się pani opanuje i postara sobie przypomnieć - surowo powiedział Tokarski. - Jak to było?


-                    

Ja... ja stałam w bramie. Zapinałam pończochę. Pod dom podjechał samochód. Wysiadł z niego jakiś łysawy mężczyzna w brązowym garniturze. Zamykał drzwi auta, kiedy podszedł do niego inny mężczyzna - pani Bolecka w miarę opowiadania uspokajała się - i zwrócił mu na coś uwagę. Nie słyszałam słów, ale domyśliłam się z gestów, bo obaj podeszli do bagażnika. Kierowca nachylił się, ten drugi uderzył go w głowę. To było straszne...

-                     Niech się pani nie denerwuje - oficer milicji starał się przywrócić spokój kobiecie - rannego już zabrano do szpitala... Widziała pani coś jeszcze?

-                     Ten drugi odszedł. Zaczęłam krzyczeć „ratunku” i on chyba wtedy rzucił się biegiem do ucieczki i skręcił w prawo. W tę przerwę pomiędzy domami. Był w jasnym płaszczu i w popielatej czapce nasuniętej na oczy.

-                     Chwileczkę - Tokarski przerwał rozmowę, wyszedł ze sklepu i polecił dwóm milicjantom przeszukać wskazany przez panią Bolecką teren.

-                     My to przejście znamy, panie kapitanie! - odpowiedział jeden z milicjantów komendy dzielnicowej. - Tamtędy przechodzi się na Piękną. Na tyłach kina „Polonia”. Na pewno bandzior dawno zwiał.

-                     Proszę jednak dokładnie przeszukać zakamarki i przepytać ludzi. Może ktoś coś zauważył. Facet w jasnym płaszczu, popielata czapka.

Kapitan wrócił do sklepu.

-                     Co jeszcze pani zauważyła?

-                     Nic więcej.

-                     Pani zna tego rannego?

-                     Nie. Pierwszy raz go widziałam.

-                     Pani tu mieszka? Jak się pani nazywa?

-                     Maria Bolecka. Mieszkam na Mokotowskiej. Zaraz przy rogu Wilczej.

A co pani tutaj robiła?


-                     Przecież mówiłam! - Kobieta znowu się zdenerwowała. - Poprawiałam w bramie pończochę! Wracałam do domu. Z pracy. Wysiadłam z tramwaju przy MDM-ie i przeszłam Marszałkowską do Wilczej. Skręciłam w Wilczą, żeby dojść do Mokotowskiej.

-                     Z której strony podjechał samochód?

-                     Od Kruczej, bo na Wilczej jest przecież ruch jednostronny.

-                     A ten człowiek w płaszczu?

-                     Zauważyłam go dopiero wtedy, kiedy podszedł do tego w brązowym garniturze.

-                     Czy napastnik miał coś w ręce?

-                     Jakiś czarny przedmiot. Ale nie wiem, co to było.

-                     A kiedy tamci dwaj rozmawiali ze sobą, widziała pani twarz napastnika?

-                     Nie. Nie przyglądałam się. Zresztą stał tyłem do mnie. On był na trotuarze, a kierowca na jezdni, przy samochodzie.

-                     Jak był ubrany napastnik?

-                     Przecież mówiłam! Jasny płaszcz, prochowiec. Dość brudny i chyba stary.

-                     A spodnie? Buty?

-                     Spodnie! - Pani Bolecka ożywiła się. - Nosił tak modne teraz dżinsy. Jasnoniebieskie. Na jednej nogawce miał dużą plamę, jakby po jakimś smarze. To była prawa nogawka, a plama miała kształt gęsiego jaja. To zauważyłam jeszcze przedtem, zanim ten człowiek uderzył kierowcę. Nawet sobie pomyślałam, że taka plama jest bardzo trudna do usunięcia. Bo ja, panie kapitanie, pracuję w pralni chemicznej. Na ulicy Topiel. I dlatego tę plamę od razu zauważyłam. Płaszcz, był także przybrudzony.

-                     Brawo! - ucieszył się Tokarski. - Najpierw pani mówi, że nic pani nie pamięta, nie widziała, a potem przekazuje mi ważne rzeczy.


-                    





A ten napadnięty? Będzie żył?

-                     Zabrało go pogotowie - powtórzył Tokarski. - Lekarz mówił, że stan jest bardzo ciężki.

-                     Czy mogę już iść do domu? Czuję się lepiej.

-                     Może panią odwieźć albo odprowadzić?

-                     Nie. Dziękuję. Sama dojdę. Nie taka ze mnie stara baba.

-                     Ale cóż znowu! Nie to miałem na myśli. Taki wypadek nawet najmłodszą zdenerwuje - oponował oficer milicji. - Pozwoli pani, że zapiszę jej adres. Dostanie pani wezwanie do komendy stołecznej, gdzie panią oficjalnie przesłuchamy.

-                     No i co? - Tokarski po rozmowie z panią Bolecką wrócił do swoich ludzi.

-                     Znaleźliśmy narzędzie zbrodni - jeden z techników dochodzeniowych pokazał kapitanowi dwukilogramowy odważnik ze śladami krwi. - Leżał pod samochodem.

-                     Przesłać od razu do Zakładu Kryminalistyki - zadecydował Tokarski. - A samochód? Oglądaliście?

-                     Nic w nim nie ma. Bagażnik zamknięty. Na razie nie próbowaliśmy otwierać. Chyba przetransportujemy auto do Pałacu Mostowskich i tam je dokładnie zbadamy.

-                     Dobrze - zgodził się kapitan. - A co z tym przejściem na Piękną?

-                     Żadnych śladów. Nikt też nie zauważył mężczyzny w jasnym płaszczu.

-                     Czy możemy już odjechać? - dopytywał się dowódca radiowozu.

-                     Jedźcie. My też będziemy się stąd zabierać. Jankowski, potraficie uruchomić tę syrenkę?

-                     Zrobi się, panie kapitanie. Podłączę za stacyjką. Przecież już ją otworzyłem, chociaż była zamknięta na kluczyk.

- No, to jedźcie nią do Mostowskich. A my za wami. Ruszyli. Na Wilczej, tuż przy krawężniku trotuaru, pozostała ciemna, czerwona plama. Jedyny znak po tragedii, która zdarzyła się tak niedawno.

W Stołecznej Komendzie MO znano już personalia. Niestety, ofiara napadu zmarła, zanim pogotowie dojechało do szpitala. Mężczyzna nazywał się Zygmunt Stojanowski. Z zawodu był inżynierem magistrem budownictwa lądowego. Pracował w Przedsiębiorstwie Robót Budowlanych. Samochód marki „Syrena” był jego własnością. Sto janowski mieszkał w domu przy ulicy Wilczej. W tym, przed bramą którego go zabito. Ostatnio pracował przy budowie Trasy Toruńskiej. W odpowiedniej rubryce dowodu osobistego Stojanowskiego figurowała adnotacja „żonaty”.

Przy zmarłym znaleziono portfel z czarnej skóiy. Było w nim czterysta pięćdziesiąt złotych w banknotach: cztery po sto złotych i pięćdziesiątka; dowód osobisty, prawo jazdy i dowód rejestracji samochodu. W kieszeniach brązowego garnituru znaleziono dwa pudełka papierosów marki „Sport”, jedno, nie napoczęte pudełko zapałek, notes w zielonej okładce z adresami i numerami telefonów, bilon o łącznej wartości sześćdziesięciu siedmiu złotych i osiemdziesięciu groszy, używaną chusteczkę do nosa. W lewej kieszonce marynarki tkwiła druga chusteczka, zupełnie czysta, w wewnętrznej kieszeni okulary przeciwsłoneczne, grzebyk, pilnik do paznokci i proszki od bólu głowy.

Zabity miał trzydzieści siedem lat.

 

                                                                                                   Siedem „złotych pytań”

 

Porucznik Andrzej Ciesielski siedział w małym pokoju na drugim piętrze gmachu Stołecznej Komendy MO, którą warszawiacy nazywają „Pałacem



Mostowskich”. Na jego biurku leżała szara, nowiutka teczka. Znak, że założono ją zaledwie przed kilkoma dniami, a może nawet godzinami. Zawartość była więcej niż skromna. Kilka arkuszy papieru w większości zapisanego ręcznie.

Pomimo to, a może właśnie dlatego, młody człowiek nie miał zadowolonej miny.

Przy drugim stojącym w pomieszczeniu biurku nie było nikogo, chociaż minęła już ósma rano. Dopiero teraz otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł, a raczej wtargnął młody człowiek. Na jego mundurze błyszczały dwie gwiazdki. Przybyły opadł na stojące przy biurku krzesło i nie witając się z kolegą zagadnął:

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin