Gone.txt

(18 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1
72 GODZINY, 7 MINUT

Sam Temple był pijany.
Stanowiło to dla niego nowe dowiadczenie. Miał piętnacie lat. Kilka razy zdarzyło mu się łyknšć wina z barku matki. Kiedy miał trzynacie lat, wypił pół piwa. Chciał sprawdzić, jak smakuje. Nie przypadło mu do gustu, było zbyt gorzkie.
Przed ETAP-em raz zacišgnšł się jointem. Zaniósł się kaszlem, po czym przez godzinę czuł się dziwnie i słabo. To nigdy nie było w jego stylu. Nigdy nie należał do imprezowego tłumu.
Tej nocy jednak poszedł sprawdzić, co dzieje się z uwięzionym potworem, który był jednoczenie Brittney i Drakiem i usłyszał złoliwe, obsceniczne groby i okrzyki szalonej, morderczej wciekłoci. A potem, co gorsza, usłyszał, jak Brittney błaga o mierć.
 Sam, wiem, że mnie słyszysz  jęczała przez zabarykadowane drzwi.  Wiem, że tam jeste, słyszałam twój głos. Nie mogę dłużej tego wytrzymać. Sam, skończ z tym. Proszę cię, błagam, pozwól mi odejć, pozwól mi pójć do nieba.
Tego samego wieczora, ale nieco wczeniej, poszedł odwiedzić Astrid. Nie poszło najlepiej. Astrid się starała, on się starał, ale zbyt wiele złego stało się między nimi. Ich przeszłoć była zbyt trudna.
Pocałował jš. Przez chwilę odwzajemniała pocałunek. A potem odepchnęła go. Jego ręce powędrowały tam, gdzie tak bardzo chciał je położyć. A ona go odsunęła.
 Dobrze wiesz, że odmówię, Sam  powiedziała.
 Tak, domyliłem się  odparł ze złociš i frustracjš, próbujšc jednak zachować pozory spokoju.
 Jak mylisz, jak szybko wszyscy się o nas dowiedzš?
 To nie dlatego się ze mnš nie przepisz  powiedział Sam.  Nie zrobisz tego, bo ci się wydaje, że to będzie oznaczać utratę kontroli. A tobie zależy tylko na tym, by jš zachować, Astrid.
To była prawda. A przynajmniej Sam tak sšdził. Gdyby jednak był naprawdę szczery, a nie tylko wciekły, przyznałby, że Astrid miała swoje własne problemy. Że była przepełniona poczuciem winy i nie potrzebowała kolejnego powodu, by czuć się jeszcze gorzej.
Mały Pete był w pišczce. Astrid obwiniała się, choć było to głupie, a ona przecież głupia nie była.
Mały Pete był jednak jej bratem. Odpowiadała za niego.
Był jej ciężarem.
Po tym niepowodzeniu Sam przyglšdał się, jak Astrid karmi nieruchomego Petea zupš z ryb i karczochów. Mały Pete na szczęcie był w stanie połykać. Chodził, jeli się go poprowadziło. Umiał używać dołka wykopanego na podwórzu za domem, jednak Astrid musiała go podcierać. Na tym polegało teraz jej życie. Była pielęgniarkš autystycznego chłopca, w którym skupiała się cała moc ich wiata. Więcej niż autystycznego: Mały Pete w ogóle nie istniał. I nie było sposobu, by dowiedzieć się, gdzie znajduje się jego dziwny umysł.
Astrid nie przytuliła Sama, kiedy powiedział, że wychodzi. Nie dotknęła go nawet.
Tak wyglšdał wieczór Sama. Astrid i mały Pete. I dwoiste monstrum, którego pilnowali Orc z Howardem.
Gdyby Drakeowi udało się jako uciec, prawdopodobnie tylko dwie osoby mogłyby mu stawić czoła: Sam i Orc. Sam potrzebował Orca, by ten pilnował Drakea. Zignorował więc butelki, ustawione za kanapš Orka i skonfiskował tylko tę, która stała na widoku, na kuchennej ladzie.
 Wyrzucę to  powiedział do Howarda.  Dobrze wiesz, że to nielegalne.
Howard wzruszył ramionami i umiechnšł się lekko. Jakby wiedział. Jakby zobaczył błysk chciwoci w oczach Sama. Jednak wtedy nawet Sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Zamierzał rozbić butelkę albo wyrzucić jš gdzie na ulicy.
Zamiast to zrobić, niósł jš jednak ze sobš. Przez ciemne ulice. Wzdłuż spalonych, pełnych duchów domów. Wzdłuż cmentarza. Aż na plażę. Otworzył butelkę, gotowy, by wylać zawartoć na piasek. Zamiast tego jednak pocišgnšł łyk.
Palił niczym ogień.
Pocišgnšł kolejny łyk. Palił już nieco mniej.
Ruszył wzdłuż plaży. Serce podpowiadało mu, dokšd idzie. Wiedział, że stopy prowadzš go do klifu.
Teraz, wiele łyków póniej, stał chwiejnie na szczycie klifu. Wpływu alkoholu nie dało się zignorować. Wiedział, że jest pijany.
Spojrzał w dół, na mały łuk linii brzegowej u podstawy klifu. Delikatna fala malowała błyszczšce linie na ciemnym piasku.
Mary przyprowadziła dzieci włanie w to miejsce, przygotowujšc je do samobójczego skoku. Dzieci przeżyły tylko dzięki heroicznemu wysiłkowi Dekki.
Teraz Mary już nie było.
 Twoje zdrowie, Mary  Sam uniósł butelkę i zaczerpnšł głęboki haust.
Zawiódł Mary. Od samego poczštku to ona zajmowała się maluchami. Niosła ten ciężar niemal samotnie. Sam widział rezultaty jej anoreksji i bulimii. Nie zdawał sobie jednak sprawy, co się z niš dzieje, albo nie chciał zdawać sobie z tego sprawy.
Słyszał plotki o tym, że Mary bierze wszystkie leki, jakie uda jej się znaleć, cokolwiek, co mogłoby uleczyć jej depresję.
O tym też nie chciał wiedzieć.
Przede wszystkim powinien był przewidzieć zamiary Nerezzy, powinien mieć wštpliwoci, powinien nalegać. Powinien. Powinien. Powinien...
Kolejny haust płynnego ognia. Od płomienia chciało mu się miać. miał się na plaży, na której umarła Orsay, fałszywa prorokini.
 Do zobaczenia, Mary.  Uniósł butelkę w ironicznym toacie.  Przynajmniej się stšd wydostała.
Tego dnia, kiedy Mary odeszła, bariera na sekundę zniknęła. Zobaczyli wiat zewnętrzny: platformę obserwacyjnš, telewizyjny wóz satelitarny, konstrukcję pełnš fast foodów i tanich hoteli.
To wszystko wydawało się bardzo, bardzo rzeczywiste. Ale czy było? Astrid twierdziła, że nie, że to tylko kolejna iluzja. Astrid nie wydawała się jednak osobš uzależnionš od prawdy.
Sam zachwiał się na krawędzi klifu. Tęsknił za Astrid, a alkohol nie był w stanie tego stłumić. Tęsknił za dwiękiem jej głosu, za ciepłem jej oddechu na swojej szyi, za jej ustami. Tylko dzięki niej jeszcze nie zwariował. Teraz jednak to ona była ródłem szaleństwa, gdyż jego ciało domagało się tego, czego ona nie chciała mu dać. Bycie z niš wypełniały już tylko ból i pustka.
Bariera znajdowała się o kilka metrów od niego. Nieprzenikniona. Nieprzezroczysta. Jej dotknięcie bolało. Błyszczšca, szara kopuła ograniczała dwadziecia mil wybrzeża Południowej Kalifornii, tworzšc wielkie terrarium. Albo zoo. Albo wszechwiat.
Albo więzienie.
Sam próbował skoncentrować na niej spojrzenie, ale jego oczy były zbyt rozbiegane. Z przesadš właciwš ludziom pijanym odstawił butelkę. Wyprostował się. Spojrzał na swoje dłonie. Wycišgnšł ramiona przed siebie, wnętrza dłoni kierujšc ku barierze.
 Nienawidzę cię  powiedział do niej.
Z jego dłoni wytrysnęły dwa identyczne snopy zielonego wiatła. Skupiony, elektryczny pršd.
 Aaaach!  zawołał Sam.
Zaklšł głono. Wystrzelił ponownie.
wiatło uderzyło w barierę, nic się jednak nie wydarzyło. Nic się nie spaliło. Nie było dymu.
 Pal się!  wrzasnšł Sam.  Pal się!
Posłał płomienie wyżej, uderzajšc w zagięcie bariery. Wciekał się, wył i buchał płomieniami. Na próżno. Raptownie osunšł się za ziemię. Jasny płomień zgasł. Niezdarnie sięgnšł po butelkę.
 Ja jš mam  rozległ się głos za jego plecami.
Sam odwrócił się, szukajšc jego ródła. Był pewien, że głos należał do dziewczyny, ale nie mógł jej znaleć. Podeszła, tak by jš zobaczył. Taylor.
Taylor była ładnš Azjatkš, która nigdy nie ukrywała swojego zainteresowania Samem. Ona również była mutantem, jej siła teleportacji wynosiła trzy kreski. Potrafiła momentalnie znaleć się w dowolnym miejscu, nawet takim, którego nie widziała nigdy wczeniej. Nazywała to skakaniem.
Miała na sobie T-shirt i szorty. Rozwišzane trampki włożone na bose stopy. Nikt już się porzšdnie nie ubierał. Ludzie zakładali cokolwiek, co było chociaż w miarę czyste. Nikt też nie ruszał się bez broni. Taylor miała duży nóż w ładnej, skórzanej pochwie.
Nie była tak piękna jak Astrid. Nie była też jednak zimna, zdystansowana i nie patrzyła na niego oskarżycielskim wzrokiem. Widok Taylor nie napełniał go też wspomnieniami pełnymi miłoci i gniewu.
Nie była to też dziewczyna, która znajdowała się w centrum jego myli przez ostatnie miesišce. Nie była to dziewczyna, przez którš czuł się jak głupiec, sfrustrowany i zażenowany. Przez którš czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek wczeniej.
 Hej, Taylor. Skaczšca Taylor. Co tam?
 Widziałam wiatło  powiedziała Taylor.
    Tak. Składam się tylko ze wiatła  wymamrotał Sam.
Niezdarnie wycišgnęła butelkę przed siebie, jakby nie była pewna, co powinna z niš zrobić.
 Nie  odsunšł jš.  Mylę, że już mi starczy. A ty?  mówił bardzo ostrożnie, starajšc się nie mamrotać. Nie udawało mu się.  Chod, usišd ze mnš, Taylor, skaczšca
Taylor.
Zawahała się.
 No chod, nie ugryzę cię. Fajnie jest porozmawiać z kim... normalnym.
Taylor nagrodziła go lekkim umiechem.
 Nie wiem, na ile jestem normalna.
 Jeste bardziej normalna niż inni. Włanie sprawdzałem, co dzieje się z Brittney  odparł Sam.  W tobie nie mieszka potwór, prawda, Taylor? Czy musisz tkwić zamknięta w piwnicy, bo siedzi w tobie psychol z biczem zamiast ręki? Prawda? No widzisz? Och, Taylor, jeste taka normalna!
Spojrzał na barierę, na nieporuszonš, spokojnš barierę.
 Czy błagała kiedy, by kto cię spalił na popiół, tak żeby mogła pójć do Jezusa, Taylor? Nie. Widzisz, o to włanie prosi Brittney. Więc jeste całkiem normalna, skaczšca Taylor.
Usiadła obok niego. Niezbyt blisko. Tak blisko jak koleżanka, tak blisko, jakby chciała porozmawiać. Sam nic nie powiedział. W jego głowie walczyły dwie przeciwstawne pokusy.
Jego ciało domagało się, by ić na całoć. A jego umysł... cóż, jego umysł wymykał mu się spod kontroli.
Wycišgnšł rękę, by chwycić dłoń Taylor. Nie odsunęła jej. Pogładził jš dłoniš po ramieniu. Zesztywniała lekko i rozejrzała się wokół, upewniajšc się, że nikt ich nie podglšda. Albo, być może, w nadziei, że kto ich jednak widzi.
Jego ręka dosięgła jej szyi. Pochylił się nad niš i przycišgnšł do siebie. Pocałował jš. Odwzajemniła pocałunek. Pocałował jš mocniej. Ona włożyła ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin