Akunin Boris-Gatunki-Fantastyka.pdf

(1289 KB) Pobierz
Akunin Boris-Gatunki-Fantastyka
Boris Akunin-Fantastyka
Boris AKUNIN
Fantastyka
Z rosyjskiego przełożył
Jerzy Czech
Świat Książki
GTW Tytuł oryginału
FANTASTIKA
Projekt graficzny serii
Cecylia Staniszewska
Ewa Łukasik
Zdjęcie na okładce
Playboy Archive/Corbis
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokókzycka
Redakcja
Elżbieta Rawska
Redakcja techniczna
Małgorzata Juźwik
Korekta
Maciej Korbasiński
Jadwiga Piller
Copyright © B. Akunin, 2005
Copyright © for the Polish translation by
Bertelsmann Media sp. z o.o., 2007
Świat Książki
Warszawa 2007
Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Plus 2
Druk i oprawa
GGP Media GmbH, Póssneck
ISBN 978-83-247-0101-8
Nr 5387
I
Dar przypadkowy
Rozdział pierwszy
Wypadek o znaczeniu lokalnym
Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o tragedii doniosłyby natychmi-
ast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywa-
teli drobiazgami. Pod względem liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizy-
jny „Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O bezpieczeństwo ruchu”
zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką notkę.
OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim kilometrze Szosy Koli-
nogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach.
Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie
opanował pojazdu.
Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu obwodowego pozwolono dać dziesięć
linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.
Podnieść poziom wyszkolenia
Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona
została sprawa niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685 (Zwienigorod - stacja Pierchusz-
kowo), której skutkiem były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od kierownictwa zakładów, by
1 / 84
414778894.002.png
Boris Akunin-Fantastyka
podjęło starania mające na celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców. Postanowiono zorgani-
zować na wszystkich trasach Miesiąc Bezpieczeństwa Ruchu.
I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co się stało. Nie można było
zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus
wjechał rzekomo na pełnym gazie w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć
miało prawie stu pasażerów.
Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor czołgistów z dywizji gwardyjskiej,
odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym
miejscu), redakcja podjęła śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej stro-
nie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by artykuł, pomimo tragicznej treści, nie
miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast afirmację życia.
Trzeba przyznać, że to się udało.
W czepku urodzeni
Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się leciutka, zwiewna
mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się w oknach wiejskich domów i dacz
stwarzały nastrój przytulności. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w stronę Szosy
Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu - w sobotę główny strumień pasażerów, jak wiadomo,
kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na odwrót.
Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad pustą szosą, wzma-
gając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór, pasażerom również opadały głowy. Kto wie,
może i trzydziestoośmioletni Sz., kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy
owak, temu, co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd zniosło na
przeciwny pas...
Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach hamowania, tym żałob-
nym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie
rzuciło go w prawo.
Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego skład weszli
najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy inspekcji drogowej.
Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po pierwsze, nieuwagi ki-
erowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni, zmuszony był uciec się do gwałtownego hamow-
ania. Po drugie, leżącego w poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę,
wskutek czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co prawda kloc
drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od miejsca wypadku, eksperci jednak
zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia.
W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w zmasakrowanym autobusie,
powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali
tylne siedzenia, R., uczeń dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko
przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują się w stanie szoku, ale
lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy gruntownie ich zbadali, zapewniają stanow-
czo, że nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedz-
iano by „w czepku urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz
drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.
Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił - uczciwie opisał wszystko, czego dowiedział się w sztabie dochodzen-
iowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością, która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytel-
ników. Chodzi o to, że w sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie
nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w rowie przynajmniej kilka godzin.
Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a ki-
erownictwo, jak to kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek drogowy, który
pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz.,
którego zdeformowane szczątki w tym czasie spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.
Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na drugim kilometrze Szosy Koli-
nogórskiej.
R., uczeń dziesiątej klasy
Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a potem przystanku
autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową) jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym
marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy robiły swoje.
Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy lepiej nie chodzić. A zostało
mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po
wszystkim, koniec, po takim wstydzie. Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich gar-
niturów, naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze, mściwie rozmyślał
Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta.
Przynajmniej tym razem miał szczęście.
Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z rzeczywistością nie ma żadnego związku.
Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle nie pojedzie.
2 / 84
414778894.003.png
Boris Akunin-Fantastyka
Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk - zachodnim zwyczajem - ale samochodów było mało i oczy-
wiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I
zimno, kurde mol, jak zimno!
Szczękał zębami pod rozbitą latarnią, pochlipywał, mełł w ustach przekleństwa - rosyjskie i angielskie.
Idiotyczna, bezsensowna sytuacja, całkiem w duchu całej jego zasranej biografii. Wrócić na daczę? W życiu, to lepiej
już zdechnąć tu z zimna. Iść na piechotę? To dobrych dwadzieścia pięć kaem, do linii okrężnej metra. W kieszeni pięćdzie-
siąt kopiejek, a za darmo chuja tam kto powiezie, tu nie Kalifornia.
Poczerwieniał ze złości, kiedy przypomniał sobie, jak stracił drogocenną piątkę. Przez dwa miesiące oszczędzał forsę,
nie jadł śniadań w bufecie. Chciał zaszpanować przed Reginą, kupił węgierski dżin Marina za cztery pięćdziesiąt. A
Reginka tylko skrzywiła nos, u niej na stole stały wyłącznie trunki z „Bieriozki”, za waluty: dżin Beefeater, whisky Teach-
ers czy nawet ajerkoniak Adwokat. No więc schowała po cichu demoludowe siki świętej Weroniki, a Rob udał, że tego nie
widzi.
- Nie warto było się pchać ze swoim bimberkiem, szanowny Robercie Łukiczu - powiedział na głos.
Imię odojcowskie dodawał do własnego tylko w przystępie ostatecznego masochizmu. Robert Łukicz! Kombinejszyn
nie dla nerwowych. Już za samo to powinno się było starych pozbawić praw rodzicielskich.
Nazwisko Rob miał nawet niezłe, dobrze brzmiące: Darnowski. Że dziadek nazwał starego „Łuka”, to też zrozumiałe.
Przecież był duchownym, a czego można wymagać od byłego popa? Ale tatulek, pieprzony kajakarz! Albo mamińska, pra-
cownica kultury! Co za ptasi móżdżek trzeba było mieć, żeby dać synowi na imię „Robert”?! To dla nich, dla tych debilów
z lat sześćdziesiątych, idolem był poeta Robert Rożdiestwienski. Mamińska nawet teraz czasem zamyka oczy i zaczyna:
„Bluźnierczo kocham życie! Lecz przyjdzie taka pora, że - nocą czy o świcie - i ze mną się upora”. Eeech, rzygać się chce.
Robert Łukicz Darnowski, no jak? Można się zsikać ze śmiechu!
Póki człowiek jest młody, to jeszcze ujdzie, ale co będzie, jak się zestarzeje? Na szczęście do tego jeszcze daleko,
jakieś dwadzieścia lat. Może zdąży już wyjść z mody to idiotyczne posługiwanie się imieniem odojcowskim i będzie u nas
tak jak w Ameryce: po prostu Robert Darnowski. A jeszcze lepiej Rob albo Robbie. Jankeski prezydent Carter ma na imię
po prostu Jimmie i już, a nie James Łukicz, czy jak mu tam po ojcu.
Haniebna nieprzemakalna kurteczka nie grzała, tylko okropnie szeleściła, więc Rob cały ładunek mizantropii ski-
erował na swego bohaterskiego rodzica, bo to właśnie on kupił kurtkę. Na urodziny. Rob widział te produkty przodującego
radzieckiego przemysłu lekkiego w sklepie z przecenionymi towarami, za czternaście rubli. Pewnie, starszy inżynier pen-
syjkę ma podłą, a jeszcze alimenty dla mamińskiej, no i w dodatku zafundował sobie dwójkę nowych bachorów. Już by
lepiej nic Robowi nie dawał. Albo dał pieniądze. A tak to niech go cholera. To właśnie przez starego Rob miał przerąbane.
Uczyłby się w normalnej szkole, z dziećmi zwykłych rodziców, i czułby się nie gorzej niż reszta. Na nieszczęście koło ich
domu znajdowała się sławetna szkoła numer dwanaście, gdzie nie przyjmowano byle kogo; ale tatulek wyniuchał, że jest
jakiś procent miejsc zarezerwowanych dla dzieci z dzielnicy, polazł aż do Wydziału Oświaty i w końcu wepchnął syna do
tej elitarnej budy. „Niech się chłopak uczy języka, przyda mu się w życiu”.
Takich jak Rob, przyjętych w ramach procentu, w klasie nazywano „tubylcami”. „Tubylcy” nie mieszkali w sa-
modzielnych mieszkaniach, tylko w komunalnych, nie jadali domowych kanapek z szynką, tylko szkolne śniadania, i nie
jeździli latem do starych do Waszyngtonu albo Tokio, ale na obozy pionierskie. Po ośmiu latach w dwunastce rozgęszczano
klasy i wszystkich tubylców wypieprzono w cholerę, tak że poszli do zwyczajnej szkoły. Ocalało tylko dwóch: Szyłow,
którego ojciec był inwalidą wojennym, i Darnowski, za bardzo dobre stopnie.
Szczęśliwa młodość upływała Robowi następująco: wstawał o szóstej, bo z Nowogiriejewa, gdzie mamińskiej dali
mieszkanie w ośmiopiętrowym bloku, do szkoły jechało się półtorej godziny. Siedział w pierwszej ławce, skrobał pracowi-
cie swoim piórem kulkowym za trzydzieści pięć kopiejek - w całej klasie takimi pisali tylko on i Szyłow, pozostali głównie
parkerami. Kiedy nikt na niego nie patrzył (to znaczy prawie zawsze), zerkał ukradkiem na Reginkę Kirpiczenko, bo-
haterkę romantycznych i erotycznych snów. Ta oczywiście nawet się tego nie domyślała, bo była seksbombą, córką dyplo-
maty i w ogóle egzystowała w przestrzeni, która z wielkopłytowym Nowogiriejewem w żadnym punkcie się nie przecinała.
Jeden jedyny raz przeszedł Rob na drugą stronę jej czarodziejskiego lustra, i jaką porutą się to wszystko skończyło!
Pociągnął nosem, zakrztusił się zimnym powietrzem, zaczął kaszleć. Z piersi wydobyło się żałosne bulgotanie, a Rob
pomyślał: no świetnie, zapalenie płuc, będę chorował do końca roku szkolnego, a potem tylko zdam egzaminy i cześć, na
balu maturalnym jakoś sobie poskaczecie beze mnie.
Ale przecież nie będzie nocował na tym pieprzonym przystanku. Jeszcze naprawdę tu zdechnie jak pies pod płotem.
Wcisnął głowę w ramiona, zgiął ręce w łokciach i podreptał przed siebie. Żeby chociaż dostać się do zakrętu na Szosę
Rublowsko-Uspienską. Może jednak ktoś podwiezie go do Moskwy za pięćdziesiąt kopiejek. Nie, za czterdzieści pięć,
przecież piątka musi zostać na metro.
Przeszedł jakieś sto metrów, gdy nagle z tyłu usłyszał terkot silnika. Obejrzał się - zza rogu najpierw wychynęły
smugi reflektorów, potem ukazała się szara, prostokątna bryła.
Czyżby to autobus? „By zebrać ich wszystkich, idących na dno, z bulwarów, rozbitków”*, jak śpiewał Okudżawa
mamińskiej?
* [Przełożył Andrzej Mandalian]
Co sił w nogach Rob popędził z powrotem pod betonowy daszek i jeszcze zamachał rękami. A nuż się nie zatrzyma?
Ale autobus przystanął. Wydał z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oj, jak mi wszyscy
obrzydliście”, i otworzył drzwi.
Jeszcze nie wierząc w niespodziewany sukces, Rob wdrapał się po stopniach.
W środku paliło się słabe światło, radio darło się (w moskiewskiej komunikacji publicznej coś takiego byłoby nie do
pomyślenia), za szybą ziewał kierowca.
- Proszę opłacić przejazd - zahuczał głośnik, zagłuszając jazgot tranzystora. - Dziesięć kopiejek.
Rob rzucił monetę do kasy, oderwał dwa pięciokopiejkowe bileciki.
Gdzie by tu usiąść?
Ludzi w autobusie nie było dużo. Wszyscy co do jednego spali rozwaleni na siedzeniach - jedni parami, inni w poje-
dynkę. Rob nie miał ochoty przepychać się do okna, więc ruszył przejściem, wypatrując miejsca bez chrapiącego sąsiada.
Dotarł tak aż do końca autobusu. Co prawda tam też siedział jakiś chłopak, ale w samym kącie, a siedzenie było
długie, więc Rob wcisnął się w drugi kąt. Chwilę się powiercił, żeby się wygodniej usadowić.
3 / 84
414778894.004.png
Boris Akunin-Fantastyka
Zanim odwrócił się do okna, zerknął na chłopaka, ale dostrzegł tylko ciemny ponury profil i nasuniętą na oczy cyk-
listówkę w stylu „trudne dzieciństwo”.
S., uczeń technikum
Na pewno trzeba było dać w łapę; dychę albo nawet dwadzieścia pięć rubli, ponuro rozmyślał Szary. Wtedy by się i
łóżko znalazło. Tylko skąd wziąć taką forsę? Stypa dwadzieścia dwa pięćdziesiąt na miesiąc, i wszystko zabiera Rożnow.
Z internatu gówno wyjdzie, to jasne. Znaczy się, cały rok przepadł na darmo. Na darmo Szary tłukł się kolejką pod-
miejską i autobusem aż do sąsiedniego rejonu, na darmo męczył się na praktyce w garażu. Szlag by trafił to całe technikum
samochodowe, chodził tam tylko po to, żeby mieć internat; obiecali mu, że po pierwszej klasie dostanie miejsce. Żeby nie
mieszkać w domu, nie patrzeć co dzień na tego skurwiela Rożnowa.
„Są problemy z miejscami - powiedział administrator. - Może zimą coś się znajdzie. Musisz się dowiadywać, Dro-
now”. I jeszcze się, gnój, śmieje. No jasne, naprasza się, żeby coś mu dać. Przecież mają w internacie łóżko po jednym z
trzeciej klasy, wypieprzyli go za chlanie.
Zresztą co za różnica, mają czy nie mają. Ważne, że nie dali.
No i co, musi jeszcze pół roku mieszkać z Rożnowem? Lepiej chyba zdechnąć. Chłopaki mówili, że jak się złoży po-
danie do komisji, to mogą wziąć do wojska na ochotnika już od siedemnastu lat. Byłoby fajnie. Ale do siedemnastu trzeba
jeszcze dożyć (Szary miał urodziny dopiero we wrześniu).
Najgorzej, że rano, kiedy wyjeżdżał do technikum, myślał, że to już koniec, aut, że już nie wróci. Tak że zasunął
Rożnowowi tekstem: „Tylko uważaj, gnido. Jak będziesz matkę lał, to cię załatwię”. Tamten ryknął, mało nie zleciał z sofy
- cały czerwony, z obrzmiałym ryjem. „Coś powiedział, ty szczylu?!”. I zaczął bluzgać. Ale Szary już trzasnął drzwiami i
zbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wiedział, że po pijaku ojczym go nie dogoni.
Ale też nie zapomni. Rożnowowi, nieważne, ile wypił, film się nigdy nie urywał. To był silny byk i prawdziwa kana-
lia. W młodości odsiedział dwa lata za nieumyślne zabójstwo - stuknął w bójce faceta, tamten przywalił głową o jakiś kant,
i po zawodach. Ten wyczyn i odsiadka, która potem nastąpiła, były najważniejszymi wydarzeniami w życiu Rożnowa.
Wszystkie jego opowieści dotyczyły łagru, wszystkie piosenki znał stamtąd. W domu też zaprowadził lagrowe porządki.
Szary musiał więc niekiedy spać „pod pryczą” (czyli łóżkiem) i bywał „kiepskim” przez cały tydzień (to znaczy jadał nie
przy stole, ale siedząc w kucki, dziurawą łyżką aluminiową), a czasem zostawał w ogóle bez żarcia - jeśli Rożnow wsadzał
go do karcu. A przedtem, skurwiel, recytował z pamięci instrukcję: „Odbywający karę pozbawienia wolności, umieszczeni
w izolatorze więziennym, nie mają prawa do widzeń, rozmów telefonicznych, otrzymywania produktów żywnościowych,
listów oraz paczek”.
No, a co ojczym urządzi za dzisiejsze głupie gadanie, nawet strach było sobie wyobrażać. Do późnego wieczora Szary
siedział w technikum, odwlekał czas powrotu, ale co ma się stać, to się stanie - ostatnim autobusem wrócił jednak do Bas-
manowa, gdzie Rożnow nie mógł się już go doczekać.
Najgorszy w ojczymie był zapach. Pracował jako technik sanitarny w administracji budynków, mycia nie uznawał, i
przez to mieszkanie przesiąkło ohydnym, kwaśnym odorem. Jak to się stało, że matka poleciała na takiego śmierdziela?
Jeszcze parę lat temu była z niej kobita do rzeczy, a życie z Rożnowem zmieniło ją w siwą staruchę - wiecznie pijaną i
prawie tak samo brudną jak ten gnój.
Szary jednak nie winił matki, bo miała jeszcze gorzej niż on sam. Kiedy była trzeźwa, to cały czas ryczała. Z
przedszkola, gdzie pracowała jako sprzątaczka, wychrzanili ją i jeszcze zagrozili, że złożą donos do sądu - bo tyle, mówią,
nakradła naczyń i pościeli. A co miała robić? Gdyby nie dała ojczymowi forsy na wódę, toby ją wytłukł.
Ale on, Szary, też jest niezły palant. „Załatwię” - powiedział i od razu dyla, taki gówniany obrońca. A Rożnow już
pewnie odegra się na matce, da jej do wiwatu. Taka rozgrzewka, zanim pasierb wróci.
A pasierb nigdzie nie uciekł i już dojeżdża do Kolinej Góry. Oj, dostanie od Rożnowa, dostanie jak nigdy dotąd, to już
ma jak w banku.
Na przystanku ktoś wsiadł i zajął miejsce na tej samej ławce co Szary, tylko w drugim kącie. Okularnik, z Moskwy.
Kochanek Lady Własnołapskiej
W autobusie było jasno, a na zewnątrz ciemno, dlatego Rob widział swoje odbicie w oknie prawie jak w lustrze.
Widok własnej twarzy nie poprawił mu nastroju. Parszywe okularki fasonu „dożyjemy do poniedziałku”, za nimi malutkie
oczka, włosy proste jak patyki, czoło - pryszcz na pryszczu, i monumentalny nochal jak góra Ararat pośrodku bladych
równin - spadek po babce Ormiance.
Ty pokrako o śmiesznym imieniu i bez przyszłości, powiedział Rob do swojego czarnego odbicia. Siedemnaście lat, a
już przegrany na całej linii.
W chwili goryczy dalsze życie stanęło przed nim w całej swojej bezlitosnej oczywistości.
Bo będzie tak. Najpierw spróbuje się dostać na filologię, na szczęście egzaminy na uniwersytet są w lipcu. Zabraknie
mu punktów, bo nie ma mocnych „pleców” i na egzaminie nie zapanuje nad nerwami. W sierpniu skapituluje. Pójdzie zda-
wać do pedagogicznej, gdzie absolwenta dwunastki oczywiście przyjmą z pocałowaniem ręki. Na czwartym roku, nękany
przez hormony, ożeni się z taką samą jak on okularnicą, która da mu dopiero po ślubie. A potem przez dwadzieścia lat będą
odkładali po dwadzieścia rubli z pensji na mieszkanie, tak jak Akakiusz Akakijewicz z Gogola na nowy płaszcz.
A jego weseli koledzy tymczasem ukończą swoje instytuty spraw międzynarodowych i rozjadą się po zagranicach. Za
dziesięć lat, kiedy Rob będzie dymał po pracy z siatką na zakupy (to znaczy kefir i makaron), a wiatr naturalnie będzie wiał
w oczy, przy chodniku nagle zatrzyma się elegancka łada albo nawet wołga, z której wychyli się Pietia Sołncew i krzyknie:
„Darnowski! Robin-Bobin! Haj! Long tajm noł si! Nawet okulary masz te same! Siadaj, podwiozę!”. No i oczywiście nie
będzie pamiętał, jak przy wszystkich, przy Regince, pogrążył kolegę do reszty. Krzywdę pamiętają tylko skrzywdzeni, wi-
nowajcy mają krótką pamięć.
O tym, że Regina Kirpiczenko urządza party na daczy, w klasie wiedziano już przed pierwszym maja. Jej starzy ma-
chnęli się na tydzień do Picundy, a córkę zostawili samą. Zawarli z nią dżentelmeńską umowę: niech pod żadnym pozorem
4 / 84
414778894.005.png
Boris Akunin-Fantastyka
nie zaprasza kumpli do mieszkania w Moskwie, gdzie są dywany, kryształy i drogi sprzęt, za to domek letni jest do jej
całkowitej dyspozycji.
Rob obserwował ożywienie, które ogarnęło klasę (kogo zaprosi, a kogo nie), jak Kopciuszek siostry wybierające się
na królewski bal: nie żeby całkiem obojętnie, ale bez większego zaangażowania. Jego samego takie szczęście nie mogło
spotkać, wszelkie więc intrygi i zabiegi nie miałyby sensu.
No i nagle piątego maja, po godzinie wychowawczej, poświęconej rocznicy urodzin Karola Marksa, podchodzi do
Roba Reginka, obdarza go łaskawym spojrzeniem i mówi:
- Robik, dziesiątego robię party. Na daczy, z noclegiem. Jak chcesz, to przyjedź.
Stała przy oknie oświetlona słońcem, włosy przewiązane granatową wstążką błyszczały i mieniły się, a Robowi
zaschło w gardle, w skroniach mu załomotało, aż poczuł gorąco, a w piersiach, przeciwnie - chłód.
Była taka piękna! Nawet gdyby jej stary był nie przedstawicielem handlowym, ale stróżem, to przygarbionemu oku-
larnikowi taka laska w życiu by się nie dostała.
Była z niej nie tylko ładna, ale i równa dziewucha. Od razu się domyślił przyczyny tego niespodziewanego
zaproszenia. Parę dni wcześniej kuratorium zrobiło im sprawdzian z algebry, a Regince z matmą szło tak sobie. Rzuciła
przez rząd ławek karteczkę: „SOS!”. Rob od razu zostawił swoją pierwszą grupę, szybko rozwiązał zadania z drugiej i w
ten sam sposób odesłał z powrotem zgnieciony karteluszek. Tak że to nie na jego pryszcze poleciała Reginka; chciała po
prostu odwdzięczyć się za pomoc na klasówce.
- Dziesiątego? - upewnił się jakby od niechcenia. - Chyba dam radę. Okej, przyjadę.
Ale nie zdołał utrzymać fasonu - rozpromienił się w uśmiechu.
Jednak kiedy oprzytomniał, poczuł się okropnie. W co się ma ubrać? Przecież nie pojedzie na daczę w granatowym
szkolnym mundurku. Można sobie wyobrazić, ile tamci mieliby radochy. Im to dobrze z „Bieriozkami” i zagranicznymi
łachami, a on nie ma nawet przyzwoitych dżinsów.
A jak trwoga, to do matki, bo więcej przecież nie miał do kogo. Wiedział, że mamińska chowa jakieś zaskórniaki, w
końcu nie na darmo wieczorami prowadzi dwa kółka zainteresowań w tej swojej bibliotece.
O markowych łachach nie było z nią sensu gadać, bo i tak by nie wyczuła. Do tej pory dżinsy nazywała „teksasami”,
a adidasy - „tenisówkami”. Dlatego Rob zaczął mówić w dostępnym dla niej języku: że jest tak a tak, zaprosiła go jedna
dziewczyna z bardzo porządnej rodziny, więc nie chciałby wyglądać jak obdartus. Dotknął też romantycznej struny.
To ostatnie okazało się strzałem bez pudła. Odkąd stary dał od niej nogę, Lideczka Lwowna (tak matkę nazywali
wszyscy jej współpracownicy) machnęła ręką na swój wygląd i, jak to się mówi, kompletnie spiczniała. Ani włosów nie
ufarbuje, ani tapety nie nałoży na facjatę, a już jak się ubiera, to można tylko zaintonować marsza żałobnego. Ale cza-
rodziejskie słowa: „Wiesz, mamo, ta dziewczyna tak mi się podoba...”, podziałały na Lideczkę Lwownę jak dźwięk trąbki
na starego konia kawaleryjskiego: potrząsnęła półroczną ondulacją, błysnęła oczami i zarecytowała ulubionego poetę:
- „Starym sportowcom śnią się rekordy, poetom śnią się nowe pomysły, a zakochanym w mieście ogromnym śnią się
bezludne wyspy!”.
- No właśnie - przytaknął Rob. - Rozumiesz, mamo, tam na daczy wszyscy będą odstrzeleni, w markowych ubraniach,
a ja w czym pójdę? W dresach i pionierkach?
- Wszystko rozumiem, możesz się nie martwić - powiedziała mamińska tonem dobrej wróżki.
Prawdę mówiąc, Rob nie pokładał w niej specjalnych nadziei, ale Lideczka Lwowna wzniosła się na wyżyny matczy-
nej miłości: poszła do komitetu, narobiła szumu, powołała się na wszystkie socjalistyczne świętości i wydębiła talon na
prawdziwe adidasy z trzema białymi paskami i symbolem olimpiady. Z wierzchu były zamszowe, w środku zachwycająco
miękkie - Rob obejrzał je, obmacał i ucieszył się.
W rezultacie pojechał na daczę w dobrym nastroju, bo wyekwipował się dosyć przyzwoicie: rumuńska koszula w
pomarańczowo-zieloną kratkę wyglądała znośnie, nieprzemakalną kurtką przewiązał się w pasie, żeby zasłaniała marne
indyjskie dżinsy, za to buty miał naprawdę ekstra.
Kiedy jednak dotarł do sosnowego kolinogórskiego raju, szybko spuścił nos na kwintę.
Po pierwsze, dacza zwaliła go z nóg. Nawet nie podejrzewał, że mogą być i takie: nie żadne tam sześć arów, ale cały
kawał lasu. I okna od podłogi do sufitu, i olbrzymi kominek, i skóry zwierząt rozesłane na podłodze.
Po drugie, koledzy. Wszyscy w dżinsowych garniturach, w skórzanych kurtkach, w ciemnych okularach. Jedni palili
kenty, inni nawet moory, szczękali piezoelektrycznymi zapalniczkami.
No, ale całkiem dobił go Pietka Sołncew. Chciał zrobić wrażenie, więc specjalnie przyjechał ostatni. Nie autobusem,
jak Rob, i nawet nie taksówką, jak większość, ale jasnoczerwonym motocyklem Yamaha. Cały w szeleszczącej skórze, w
sznurowanych wysokich butach.
Potem woził po działce dziewczyny, a przede wszystkim Reginkę.
Kiedy Darnowski patrzył, jak Reginka trzyma się Pieti, pomyślał, że gdyby go tak złapała z tyłu i przycisnęła się do
niego swoim biustem numer sześć, z pewnością dostałby ataku serca.
Wieczorem, kiedy zaczęły się tańce-przytulańce, było już wyraźnie widać, że Pietka całkiem serio wziął na cel gospo-
dynię daczy. Atmosfera, jak to mówią, temu sprzyjała. Było już całkiem odjazdowo, na kanapie Witka i Miłka całowali się
z języczkiem, Sieriożka i Lenka poszli bez krępacji na górę (wszyscy wiedzieli, że od dawna ze sobą żyją), a reszta polic-
zek przy policzku odstawiała tango przy wtórze chrypienia grupy Smokie:
A summer evening on Les Champs Elysees
A secret rendez-vous they plannedfor days...*
*[ Letni wieczór na Champs Elysees, spotkanie w tajemnicy, które od dawna planowali...]
Za stołem gęsto zastawionym firmowymi butelkami zostało ich tylko troje: Darnowski i Pietia z Reginką. Rob w sku-
pieniu sączył przez słomkę whisky and soda (okropne świństwo), udając, że się zamyślił, a w rzeczywistości z zam-
ierającym sercem śledził manipulacje Sołncewa. Ręka tamtego już dwukrotnie opadła - niby to przypadkiem - na ramię
Reginki i została łagodnie zdjęta.
Trzecią próbę jednak uwieńczył sukces. Czy to Regince znudziło się robić ceregiele, czy to podziałała na nią muzyka,
dość, że pokryta złocistymi włoskami dłoń Pieti opanowała plac boju i stopniowo zaczęła go poszerzać: ześlizgnęła się pod
pachę, w pobliże drugorzędnej cechy płciowej.
5 / 84
414778894.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin