Bova Ben-Zbrodnia.pdf

(1729 KB) Pobierz
Bova Ben-Zbrodnia
Ben Bova - Zbrodnia
Ben Bova
Zbrodnia
Fortune Crime
Data wydania oryginalnego 1990
Data wydania polskiego 1993
Przedmowa
W roku 1866 Fiodor Michajłowicz Dostojewski wydał Zbrodnię i karę. Zbiór opowiadań, który trzymasz teraz,
drogi Czytelniku, w swoich rękach, można by zatytułować „Zbrodnia i (przypuszczalna) poprawa”, nie uzurpując sobie
przy tym prawa uznania go za równie wielkie dzieło jak sławna powieść rosyjskiego pisarza.
Opowiadania te, napisane w konwencji science - fiction nie ujmują jedynie problemu zbrodni, która istnieć będzie w
przyszłości, tak jak istnieje od zarania, lecz wskazują również drogi, którymi myślące istoty ludzkie powinny podążać, aby
uchronić uczciwych obywateli przed światem przestępczym lub nawet jak przemienić zbrodniarzy w ludzi prawych.
Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po lekturę science - fiction — wówczas w kiosku można było znaleźć jedynie pismo
Astounding, a loty kosmiczne i bomby atomowe określano jako zwykłe rojenia — doznałem szoku. Moja młoda, naiwna
dusza zdumiała się opowiadaniami o zbrodniach przyszłości. Uznałem to za nonsens. Przecież w tym wspaniałym świecie,
który miała nam zbudować nauka, wszelkie zło zostanie wyplenione na zawsze.
Teraz myślę inaczej.
Zbrodniarze, tak samo jak biedacy, zawsze będą istnieć między nami. I bardzo często zbrodniarze wywodzić się
będą spośród tych najbiedniejszych.
W pewnym sensie mamy tu do czynienia z zagadnieniem semantyki, z pewnymi pojęciami, które można określić
jako względne. Istnieją bowiem ludzie „absolutnie” biedni; istnieją również ludzie „względnie” biedni. Być „absolutnie”
biednym znaczy nie mieć środków, które umożliwiłyby przeżycie. Być „względnie” biednym znaczy nie mieć tylu dóbr, ile
posiada bogacz.
Iluż to absolutnie biednych ludzi spotkałem w kraju i za granicą! Urodziłem się w najbardziej krytycznym momen-
cie Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych i dobrze wiem, co znaczy być głodnym, chorym i zalęknionym, bez nadziei na
lepsze jutro. Widziałem ogrom absolutnej biedy również w Turcji, Irlandii, Grenadzie (przed rewolucją socjalistyczną, jaka
miała tam miejsce, i amerykańskim podbojem tej wysepki) i w wielu innych krajach.
Większość tych Amerykanów, których uważa się za biednych, żyje o wiele bardziej dostatnio niż biedni w innych
krajach; są to „względni” biedacy.
Większość — to nie znaczy wszyscy. Ileż to absolutnej nędzy można znaleźć w tym najzamożniejszym narodzie
świata! Właśnie w gettach i stęchłych, brudnych zaułkach wzrasta większość zbrodniarzy. Ale również klasy wyższe wy-
chowują przyszłych przestępców; w dzisiejszym społeczeństwie wielu przestępców posiada dyplom wydziałów prawa lub
(Boże, uchroń nas!) nawet szkół informatycznych.
Ponad trzydzieści lat temu jako reporter codziennej gazety opracowywałem kronikę kryminalną. Zafascynował mnie
fakt, że przestępcy i policjanci pochodzą z tej samej okolicy. Często wzrastają w tej samej scenerii, chodzą razem do
szkoły, są dobrymi znajomymi. Różnica między nimi polega na tym, że ci, którzy pragną zostać policjantami, odczuwają
potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa sobie i swoim przyszłym rodzinom. Oszuści zaś gonią za szybkim zyskiem.
Gdy ci pierwsi zostają policjantami, dostrzegają, że zawód policjanta nie zawsze zapewnia poczucie bezpieczeństwa
i spokoju. Jednakże, jako urzędnicy państwowi, pracownicy policji otrzymują stałe wynagrodzenie, określone zapomogi
oraz emeryturę. Rodziny zabitych „w czasie wykonywania obowiązków służbowych” otaczane są troską.
Przestępcy gardzą tym wszystkim, goniąc za pieniądzem, który wzbogaciłby ich bardzo szybko. Ryzyko jest duże,
ale — patrząc na to oczami przestępcy — „nagroda” jest tego warta. Wśród zawodowych przestępców istnieje nawet pow-
iedzenie: „Jeśli zakładasz, że nie jesteś w stanie znieść tylu lat paki, ile ci grozi za robotę, to lepiej nie ryzykuj”.
Ale oni ryzykują. Przeciętnego przestępcy nie zniechęci myśl, że może zostać schwytany i ukarany. Zawodowców
nie powstrzyma nawet groźba kary śmierci. Tak samo ewentualne więzienie i zrujnowana opinia nie skłoni do refleksji
oszustów i malwersantów.
A przyszłość?
Nie uwolnimy się od przestępców, ponieważ zawsze znajdą się jacyś mężczyźni i jakieś kobiety, którzy zapragną
ominąć przyjęte normy współżycia międzyludzkiego i złamać drugie prawo termodynamiki, to znaczy dostać coś za nic,
nie licząc się z zasadą sowitej płacy za uczciwą pracę.
W tej książce spotkasz, drogi Czytelniku, całą plejadę przestępców z bliskiej i odległej przyszłości. Zbrodnia, łuny
palących się domów, rewolucja, gangi młodocianych, zmuszanie do uległości — oto tematy tych opowiadań. Jednakże,
jako że mamy tu do czynienia z literaturą science - fiction, która stanowi optymistyczny dział tematyczny pisarstwa (kiedy
jest tworzona w sposób właściwy), te opowiadania wskazują również sposoby, jak można sobie ze zbrodnią poradzić.
1 / 137
423982210.004.png
 
Ben Bova - Zbrodnia
Przykładem może tu być zjawisko gangów ulicznych. Po drugiej wojnie światowej grupy młodocianych
przestępców stały się problemem miast całego świata. Coraz bardziej liczne, lepiej uzbrojone stanowią zagrożenie bezpiec-
zeństwa obywateli. Kiedyś gangi te staczały między sobą bitwy uliczne o terytorium wroga, teraz rywalizują o kontrolę nad
ulicznym handlem narkotykami.
„Miasto ciemności” to opowiadanie, które ujmuje zagadnienie gangów młodzieżowych w nieco inny sposób; gangi
młodocianych stanowią tu konsekwencję pewnej nieprawidłowości, nie są nieprawidłowością samą w sobie. Prawda jest
bowiem taka, że gangi uliczne to próba stworzenia przez jednostki, którym nie zapewniono normalnych warunków do roz-
woju, do kształcenia i sukcesu, własnych form życia społecznego. Kiedy rodzina, szkoły i przyjęte wzory zachowań
społecznych zawodzą, młodzież tworzy własne struktury społeczne; tak samo czynili nasi prymitywni przodkowie.
Przypuszczam, że jestem jedyną osobą, która uważa powieść Williama Goldinga pt. Władca Much za optymistyczną
i budującą. Większość czytelników dostrzega tam jedynie uczniaków, którzy wyrzuceni na bezludną wyspę przyjmują
nieokiełznaną dzikość za wykładnię swojego postępowania i powtarzają słowa znanego powiedzenia: „Jakże cienka jest
zasłona cywilizacji okrywająca naszą zwierzęcą naturę”. Bzdura! — odpowiadam na taki sposób rozumienia powieści. Ci
młodzi ludzie, zdani na własne siły na wyspie, sięgają ku zachowaniu z czasów epoki kamienia łupanego, ponieważ tylko
taki sposób bycia może im zapewnić przetrwanie. Nie mają przecież do dyspozycji prądu elektrycznego i sklepów
spożywczych. Przystosowują się do pierwotnego otoczenia. Wykluczają ze swej grupy ułomków. I udaje im się przeżyć.
Być może Golding nie zamierzał wpisać tego przesłania w karty swej powieści, ale dla mnie jego książka jest hymnem
pochwalnym na cześć ludzkiej mocy przystosowania się do warunków życia i woli przetrwania. I tak jak uczniowie w pow-
ieści Goldinga stali się dzikusami z epoki kamienia łupanego, wielu młodocianych z dzisiejszych gett powraca do
zachowań plemiennych i organizuje gangi, uważając to za jedyne panaceum na przetrwanie we wrogim środowisku, gdzie
trudno znaleźć pomocną dłoń.
Pojawia się pytanie: Czy we właściwy sposób traktujemy przestępców, gdy już są za kratkami?
„Ponad czasem” i „Uciekaj!” podnoszą sprawę skuteczności systemu sprawiedliwości jako czynnika resocjalizacy-
jnego.
„Ponad czasem” pokazuje pewien techniczny manewr; jeśli nie wiesz, co uczynić z przestępcą, którego czyny wyni-
kają z niedostosowania społecznego, zamroź biedaka do czasu, gdy naukowcy znajdą sposób na uczynienie z takich
społecznych dewiantów prawych obywateli.
„Uciekaj!” przedstawia nieco bardziej humanitarne rozwiązanie; technika i mądrość ludzka działają wspólnie, by
przemienić charakter młodego przestępcy.
Opowiadanie „Brillo”, którego współautorem jest Harlan Ellison, podejmuje kwestię różnicy pomiędzy pobożnie
wypowiadanym przez szarego obywatela poglądem na temat prawa i tym, czego naprawdę oczekujemy od naszych po-
licjantów. To nie tylko opowieść o zbrodni i prawie, to historia, przez którą Harlan Ellison i ja zawędrowaliśmy do sali
sądowej w Los Angeles, gdzie toczyła się sprawa o plagiat!
Wśród pozostałych opowiadań znajduje się „Smok Vince’a” w gatunku fantasy, którego zadaniem jest coś więcej,
niż tylko rozbawić czytelnika opisanym tam płomieniem pożaru. „Test na orbicie” to coś zupełnie innego; realistyczne
przedstawienie zdarzenia, które mogłoby mieć miejsce jeszcze przed schyłkiem następnej dekady. Opowiadanie „Gwiazdy,
czy mnie ukryjecie?” zabiera nas w odległą przyszłość ku najgorszej zbrodni; ku ludobójstwu i rozpaczliwej próbie przeży-
cia.
Czy zbrodnia zawsze będzie nam towarzyszyć? Tak. Jako że każde społeczeństwo ustala pewne reguły zachowania,
których pewna grupa ludzi żyjących w tym społeczeństwie nie chce przestrzegać.
Jakże ważne wydaje się więc pytanie: Co czynić z przestępcami? Wykonywać na nich wyroki? Zamrażać ich, by
przyszłe pokolenie zastanowiło się, co z nimi zrobić? A może wykorzystać całą naszą mądrość i siłę, by przemienić ich w
użytecznych, uczciwych obywateli? Te opowiadania przedstawiają kilka możliwych rozwiązań.
Ben Bova
West Hartford, Connecticut
Miasto ciemności
Wstęp
Jeśli przeczytaliście moją nowelę „The Sightseers” zamieszczona w Battle Station, (Tor Books, 1987), wiecie, skąd
wziął się pomysł napisania „Miasta ciemności”. I jak wspaniała „Odyseja kosmiczna 2001” C. Clarke’a wyrosła z gruntu
napisanej przez niego wcześniej noweli pod tytułem „The Sentinel”, tak i „Miasto ciemności” powstało na osnowie wydar-
zeń opisanych w „The Sightseers”.
Stworzenie obrazu Nowego Jorku, miasta - molocha opuszczonego przez mieszkańców, mało tego, ewakuowanego na
polecenie władz i zamkniętego dla świata — może się wydawać szaleńczym pomysłem dla większości ludzi. Zwłaszcza
nowojorczyków ! W naszej świadomości definicja „cywilizacji” zakłada istnienie wielkich miast.
2 / 137
423982210.005.png
 
Ben Bova - Zbrodnia
Ale przecież cywilizacja Zachodu przeżyła już przynajmniej jeden okres, gdy większość miast zupełnie lub częściowo
opustoszała, a ich mieszkańcy przenieśli się na wieś lub do małych osad. Okres ten, trwający po upadku Cesarstwa Rzym-
skiego, nazywany jest wiekami mroku.
Teraz w dobie automatycznej łączności elektronicznej miasta mogą zdawać się zbyteczne. Nie ma już potrzeby, by
żyła tam większość ludzi. Pracę można wykonywać w domu w znacznie mniejszych społecznościach niż skupiska miejskie, i
prowadzić przy tym znacznie wygodniejsze życie. Gdy śledzimy rozwój miast chciwie zagarniających wiejskie okolice,
często zapominamy, że dzisiejsze miasta rozwijają się na obrzeżach, a zamierają w centrach.
Imperium Rzymskie uległo zagładzie na skutek najazdów barbarzyńskich hord. Dzisiaj my tworzymy barbarzyńskie
hordy w centrach naszych rozkładających się miast.
Oto właśnie sceneria, w której rozgrywa się akcja „Miasta ciemności”.
Oh beautiful for patriot’s dream
That sees beyond the years
Thine alabaster cities gleam
Undimmed by human tears
Amerika the Beautyful
(Katerine Lee Bates, 1911)
Save the people !
Save the children !
Save the country !
NOW !
Save the Country
(Zapisane przez Fifth Dimension, 1970)
A
tamtejsze dziewczyny... to dopiero!... — powiedział Ron Morgan.
— To co?
— No, właśnie. Jakie one są?
Ron siedział na krawędzi basenu, nogi miał zanurzone w podgrzewanej wodzie. Była chłodna bezchmurna noc.
Kończyło się lato. Dookoła Rona rozsiadło się jego ośmiu kumpli. Lampy palące się pod powierzchnią wody rzucały na
twarze chłopców migocące światło.
— Dziewczyny w Nowym Jorku to inna sprawa — odparł Ron. — Trudno to ująć w słowa. Nie są ładniejsze od
naszych, ale...
— Ale co? — zapytał Jimmy Glenn skrzeczącym głosem. — Powiedz wreszcie!
— Cóż... — Ron szukał odpowiedniego słowa. — One, że tak powiem, no... po pierwsze, inaczej się ubierają. Bez
zahamowań. Lubią, gdy się na nie patrzy.
— Inaczej niż Sally-Ann.
— Przecież to kretynka.
Ron mówił dalej:
— Chcą, żeby faceci zwracali na nie uwagę. Potrafią patrzeć prosto w oczy, tak długo, wyzywająco.
Jakiś chłopak się zaśmiał.
— Do licha! Muszę namówić ojca na wycieczkę do Nowego Jorku przed końcem lata.
— Twój stary to równy gość, Ron, skoro zabiera cię ze sobą, ilekroć tam jedzie.
— Wiesz, on również lubi to miasto — odparł Ron.
— Czy Nowy Jork jest rzeczywiście taki olbrzymi?
Ron się uśmiechnął. Jego twarz była harmonijna i przystojna. Tak jak reszta chłopaków siedzących dookoła basenu,
miał równe zęby, błyszczące oczy, młodzieńczą, prężną sylwetkę — efekt sumiennie przestrzeganej diety, spożywania
witaminizowanych preparatów, ośmiu godzin snu każdej doby i szkolnego programu wychowania fizycznego.
— To chyba jedyne miasto, które otwierają. — Stwierdzenie Rona brzmiało jak pytanie. — Wszystkie inne są zam-
knięte przez cały rok, prawda?
— Jest jeszcze kilka otwartych miast na zachodzie — powiedział Reggie Gilmore.
— Ale te są małe.
— San Francisco nie jest wcale małym miastem!
— Tak, ale pan Armbruster powiedział kiedyś na lekcji świadomości społecznej, że rząd ma zamiar zamknąć San
Francisco w przyszłym roku. Tego lata wybuchła tam epidemia.
— Tu, na prowincji, jest o wiele lepiej — rzekł jakiś chłopak. — Żyjemy bezpiecznie i zdrowo.
— Ty, Leroy, masz celującą ocenę z przedmiotu: świadomość społeczna!
3 / 137
423982210.001.png
 
Ben Bova - Zbrodnia
Roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Leroya, który wiedział, że sposobem rozumowania nie różnił się od reszty
chłopaków. Jednakże tylko on potrafił bez skrupułów wyrażać swe opinie.
— Nowy Jork to dzikie miasto. — Ron ponownie przejął funkcję prowadzącego rozmowę. — Ulice są zatłoczone.
Trudno się przecisnąć przez tłum. Żadnego centrum handlowego. Mnóstwo sklepów! Można tam kupić wszystko; od skar-
petek po telewizor stereofoniczny. Wystarczy przejść kilkanaście metrów.
— Ale to przeczy zasadom higieny.
Ron skinął głową.
— Żebyś wiedział. Ulice są brudne. Jak zresztą można je utrzymać w czystości, gdy przelewa się przez nie rzeka
ludzi. Poza tym, po ulicach jeżdżą przestarzałe samochody na benzynę. Wyobraźcie sobie zanieczyszczenia! I ten hałas!
Samochody, klaksony, wrzaski ludzi... Istne szaleństwo. Nic dziwnego, że otwierają Miasto wyłącznie na okres letnich
wakacji. Niepodobieństwem byłoby mieszkać tam cały rok.
— Dokąd więc wyjeżdżają ludzie, gdy lato się skończy?
— Do domu, na prowincję, tłumoku! Tak jak Ron i jego stary, no nie?
— Właśnie — odparł Ron. — Zamykają Miasto następnego dnia po Święcie Pracy. Wszyscy wracają do domów. Po
roku Miasto ponownie zostaje otwarte na czas letnich wakacji.
— Do licha, chciałbym tam spędzić lato!
— To niemożliwe. Wpuszczą cię najwyżej na dwa tygodnie.
— Niech będą dwa tygodnie!
Chłopcy zamilkli na chwilę. Wraz z nimi milczała noc. Nie było słychać nawet bzyczenia moskitów. Jedynie z
daleka dochodził łagodny szum generatora napędzanego metanem. Generator wytwarzał prąd elektryczny po zachodzie
słońca.
Ron poruszył nogą zanurzoną w wodzie.
— Dziewczyny są wystrzałowe, co?
— Powiedziałbym ci coś więcej — odparł śmiejąc się Ron. — Są tam pojazdy nazywane „łóżkowozami”. Mają
nawet liczniki.
— A cóż to takiego? — spytał Jimmy.
Chłopcy roześmiali się gromko. Dopiero po chwili Jimmy zrozumiał, co Ron miał na myśli.
— Aha, wiem. Nie jestem pojętnym uczniem. Powiedz mi tylko, jak one sobie liczą? Za kilometr czy za godzinę?
Gdy śmiechy ucichły, Ron wyjaśnił:
— Gdy chcesz opuścić Manhattan i złapać pociąg do domu, pakują cię do takiego dziwnego pojazdu, przypomi-
nającego trochę ambulans. Zdzierają z ciebie ubranie. Potem robią ci prysznic i przez dziurkę w nosie wprowadzają do
twoich płuc cienką rurkę...
— O, nie!
— To dlatego, żebyś się pozbył substancji chorobotwórczych, których się nawdychałeś podczas pobytu w mieście.
Bakterie mogłyby wywołać na prowincji epidemię. Tak nam powiedział lekarz.
— W takim razie odwołuję podróż. Nie chcę przechodzić przez to wszystko.
— A ja chcę — powiedział Ron. — Wracam do Nowego Jorku, zanim zostanie zamknięty na zimę.
— Mówisz serio?
— Jasne. Ale tym razem pojadę sam. Bez starego. Tyle tam miejsc, których nigdy nie pozwoliłby mi obejrzeć. Jemu
się wydaje, że ma monopol na mądrość... Traktuje mnie jak dziecko.
— A czy ojciec wie o twoich planach? — spytał Jimmy.
— Nie. Wy również zachowajcie to dla siebie.
Rozmawiali o Nowym Jorku jeszcze długo. Przerwał im dopiero sygnał gwizdka informującego, że wybiła godzina
dwudziesta druga.
— Cholera!
— Już godzina policyjna?
— Założę się, że te typy z Bezpieczeństwa Publicznego zagwizdały wcześniej ze względu na nas.
— Niemożliwe. Przecież to automat.
Chłopcy podnosili się wolno, mrucząc z niezadowolenia. Ron również wstał. Jimmy stanął obok niego i spytał ci-
cho:
— Naprawdę wracasz do Nowego Jorku?
Ron skinął głową i rzekł:
— Tak. Nie wiem jeszcze kiedy i jak, ale nie zmienię decyzji.
— Do Święta Pracy został zaledwie tydzień. Przecież potem Miasto zostanie zamknięte.
— No, tak.
— Ja też chciałbym się tam wybrać.
— Jedź więc ze mną! — odparł z radością Ron. — Zobaczysz, we dwóch przeżyjemy tam wspaniałe chwile.
— Nie mogę, rodzina się nie zgodzi.
— Nic im nie mów!
4 / 137
423982210.002.png
 
Ben Bova - Zbrodnia
Jimmy uderzył bosą stopą w wykładaną torfowymi kafelkami powierzchnię obok basenu.
— Zabiliby mnie po moim powrocie. Nie... Nie mogę.
Ron nie wiedział, co odpowiedzieć. Stał więc bez słowa.
— No, to... dobranoc — rzekł Jimmy.
Ron wzruszył tylko ramionami.
Chłopcy wyszli przez boczną furtkę w płocie ogradzającym dom Rona, po czym się rozeszli. Wszystkie domy sto-
jące wzdłuż długiej ulicy były do siebie podobne. Przed każdym z nich rosła krótko przystrzyżona trawa. Niskie płoty
wykonane były z imitacji drewna. Przy każdym domu znajdował się basen. Prawi obywatele siedzieli teraz przed telewizo-
rami. Osiedle składało się z nie kończących się rzędów domów stojących przy ulicach, które biegły równolegle do siebie.
Dom za domem, ulica za ulicą... Jedyne urozmaicenie stanowiło duże centrum handlowe. Na wyższych piętrach tego gma-
chu znajdowały się biura, w których byli zatrudnieni wszyscy ojcowie z osady.
Stacja kolejowa znajdowała się obok centrum handlowego, pod ziemią, nie opodal parkingu. Pociągi wjeżdżały do
osady i wyjeżdżały z niej długim tunelem, tak że Ron nigdy nie widział, gdzie kończy się i zaczyna osada.
Stał koło basenu i patrzył na gwiazdy. Na niebie nie było najmniejszej chmury. Urząd kontroli pogody nie zamierzał
na razie sprowadzać na ziemię deszczu. Przynajmniej przez kilka następnych godzin.
Ron wpatrywał się z zachwytem w kryształowe konstelacje gwiazd.
„Gdyby ojciec umiał dostrzec ich piękno — myślał. — Gdyby tylko...”
Nagle przypomniał sobie o Egzaminach Narodowych. O testach, które miały zadecydować o całym życiu. W wy-
padku uzyskania słabego wyniku groziło wcielenie do służb porządkowych albo nawet do armii. Gdyby mu się jednak
udało zdać dobrze lub bardzo dobrze, miałby szansę przez całe życie badać układ gwiazd.
Jutro ogłoszą wyniki.
Już jutro.
Jego uwagę przyciągnęło ruchome światło. Gdzieś w oddali, pośród rzędu domów przez pustą ulicę jechał bez-
szumny wóz patrolowy. Urzędnicy Bezpieczeństwa Publicznego upewniali się, czy po godzinie policyjnej wszyscy miesz-
kańcy osady są w domach.
Ron potrząsnął głową i skierował się do domu. Wiedział, że rodzice oglądają telewizję; ojciec w gabinecie a matka
w swojej sypialni. Matka Rona miała poważne problemy ze zdrowiem, stąd goście rzadko bywali w ich domu. Ron poszedł
na górę, do swojego pokoju, nie mówiąc do nikogo słowa.
„Zanim zamkną Nowy Jork, muszę go zobaczyć raz jeszcze — postanowił — bez względu na to, jak zdałem Eg-
zamin Narodowy.”
← ← ←
Ron otworzył oczy.
Resztki snu szybko uleciały. Czuł, że myśli jasno i trzeźwo. Słyszał na tle muzyki wiadomości podawane z radia z
budzikiem. Miękki głos spikera znakomicie harmonizował z dźwięczną melodią. Przez okno, do pokoju Rona wdarły się
promienie słońca. Chłopak słyszał delikatny szum wody przepływającej przez rury, poprowadzone nad sufitem. Wodę tłoc-
zyła pompa zasilana energią słoneczną.
Jeszcze przed paroma minutami dręczył go jakiś niemiły sen. Teraz czuł się rześki. Koszmarne obrazy uleciały mu z
pamięci. Leżał na plecach i wpatrywał się w sufit, na którym były namalowane konstelacje gwiazd. Orion, Lew, Wielka
Niedźwiedzica...
„Wyniki egzaminu! — przypomniał sobie nagle. — Dziś jest ten dzień!”
Najważniejszy Dzień.
Wstał z łóżka i poszedł wolnym krokiem do łazienki. Wziął prysznic. Poczuł się znacznie lepiej. Suszarka,
chłostająca ciało gorącym powietrzem, jeszcze bardziej poprawiła mu nastrój. Popatrzył na swoją twarz w lustrze. Nie był
zbytnio dumny ze swej urody. Uważał, że ma duży nos i zbyt małe oczy. I do tego brunatne, takie zwyczajne. Włosy miał
również brunatne. Co za szarzyzna!
W Nowym Jorku widział kilku facetów z długimi, rozwianymi na wietrze włosami. Na pierwszy rzut oka wydało
mu się to bardzo dziwaczne. Teraz patrzył z uwagą na swe krótko przystrzyżone włosy. Taka fryzura gwarantowała
zdrowie. Krótkie włosy łatwo jest utrzymać w czystości. To higieniczne.
Zastanawiał się, jakby mu było w długich włosach, takich spadających na ramiona. Zaraz jednak wyobraził sobie, co
powiedziałby na ich widok ojciec, a raczej co by wykrzyknął...
Na brodzie Rona widniał szary zarost. Chłopak wtarł tam trochę kremu samogolącego, po czym spłukał dokładnie
twarz. Teraz nawet matka przyznałaby, że wygląda czysto i higienicznie.
Ron zarzucił na siebie cienki golf, na nogi założył krótkie spodenki. Zauważył, że w domu panuje zupełna cisza.
Odbiornik radiowy wyłączał się automatycznie, gdy Ron wstawał z łóżka. Uświadomił sobie, że jest jeszcze wcześnie.
Matka, zgodnie z zaleceniem lekarzy, większość czasu musiała spędzać w łóżku. Ojcu została jeszcze godzina do wyjścia
do biura. Chłopak wsunął stopy w plastikowe sandały i zszedł na dół.
5 / 137
423982210.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin