Ewan Chris - Charlie Howard 03 - Dobrego złodzieja przewodnik po Las Vegas.doc

(1093 KB) Pobierz

CHRIS EWAN

 

 

DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO LAS VEGAS

 

 

 

 

 

 

 

Przekład KATARZYNA MAKARUK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AMBER

 

 

 

 

 

 

 

 

złodziej: bandyta, włamywacz, oszust, rzezimieszek,

kieszonkowiec, doliniarz, łupieżca, grabieżca, rabuś,

                                      kanciarz, szuler

 

Jezu, tyle w temacie złej reputacji...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Ukraść portfel jest łatwiej, niż mogłoby się wydawać. Cała sztuka to wyczekać na odpowiedni moment i wykonać ruch bez wahania.

Nie brzmi przekonująco? W porządku, wyobraź sobie, że twój cel pochyla się nad stołem do ruletki w Vegas, a kieszenie jego spodni się rozchylają. Załóżmy, że stoisz obok z butelką budweisera w ręce. Jeśli nawet poczuje, że ktoś się o niego otarł, wcale go to nie zdziwi. Wierz mi, wystarczy sekunda, żeby wsunąć wolną rękę do jego kieszeni i zwinąć mu portfel.

Myślicie, że to nie może być aż tak proste. Pewnie większość z was zgodziłaby się, że to możliwe tylko wtedy, gdy cel jest kompletnym durniem. I gdybym próbował wyciągnąć portfel na przykład tobie, na pewno byś mnie przyłapał.

Cóż, to zrozumiała reakcja, ale obawiam się, że błędna. Przede wszystkim jestem dobry. I nie w tym sensie: no chodź, założymy się, jaki jestem dobry. Tylko naprawdę dobry. Utalentowany. Szybki, zwinny, doświadczony. Tak dobry.

Poza tym liczy się jeszcze psychologia. W końcu wcale nie wyglądam na kieszonkowca. Jestem dokładnie ogolony i pachnę wodą kolońską. Mam na sobie sportową marynarkę i eleganckie dżinsy. Moje buty są wypastowane, paznokcie czyste, oddech świeży. I jesteśmy w miejscu z klasą - w kasynie Fifty-Fifty w samym sercu Stripu, na wprost Caesars Pałace, obok hotelu Yenetian. No

i stoimy przy stole w strefie wysokich stawek, w części dla rasowych graczy, a od plebsu oddzielają nas pluszowy balasek i cokół. Już od jakiegoś czasu gawędzisz z moją przyjaciółką Victorią - zadbaną, nienagannie ubraną, atrakcyjną, bystrą, dowcipną i w ogóle wzorem wszelkich cnót. Och, a czy wspomniałem, że jesteśmy Brytyjczykami? I mielibyśmy być kryminalistami?

A więc przyjmijmy, że gdybym chciał ukraść ci portfel, zajęłoby mi to połowę czasu, w jakim doszliśmy do tego momentu, i nawet byś się nie zorientował. Hej, nie załamuj się - to facet, któremu właśnie zwinąłem portfel, też się nie zorientował.

Był średniego wzrostu, miał wypielęgnowaną ciemną hollywoodzką grzywę, wyłącznie sztuczną opaleniznę i pełną świadomość swojej pośledniej sławy. Nazywał się (wierzysz?) Josh Masters i pracował w Fifty-Fifty jako iluzjonista, gwiazda drugorzędnej estrady: dwanaście występów tygodniowo czterdzieści osiem tygodni w roku. Jego specjalnością było sprawianie, żeby rzeczy znikały: tancerki, tygrysy, Stratosphere Tower, jego własna wiarygodność. Olśniewająco biały uśmiech i intensywnie niebieskie oczy Mastersa spoglądały z billboardów i ulotek wszędzie w całym kasynie i w całym mieście.

Zostawmy na razie powody, dla których zabrałem mu portfel. Jako zawodowy autor kryminałów powinienem was jednak poinformować, że nie jestem kompletnym łajdakiem. Pozwólcie mi zauważyć, że wcale nie mam w zwyczaju grzebać ludziom w kieszeniach. Zdarzało mi się to w przeszłości i bez wątpienia będzie zdarzało się i w przyszłości, ale dotychczas prawie zawsze był to środek służący nieco bardziej złożonemu celowi, nigdy zaś czysta przyjemność. Szkoda mojego czasu - człowiek może wykorzystać ograniczoną liczbę praw jazdy.

To prawda, jestem złodziejem, ale takim, którego moglibyście nazwać złodziejem najwyższej klasy. Wolę pracować za prowizję, a odkąd staram się nie robić tego zbyt często (żeby ryzyko, że zostanę złapany, pozostało tak bliskie zeru, jak to tylko możliwe), przyjmuję zlecenia wyłącznie, jeśli mam zostać odpowiednio wynagrodzony. Zazwyczaj znaczy to, że okradam ludzi dwóch rodzajów - bogatych albo skorumpowanych. I choć raczej nie czyni to ze mnie duchowego następcy Robin Hooda, lubię myśleć, że moralny kompas trzyma mnie z dala od strefy dla kompletnych mętów.

To tyle jeśli chodzi o obronę. Pamiętacie pewnie, że portfel iluzjonisty przewędrował z jego kieszeni do mojej dzięki całkiem zgrabnej sztuczce zręcznych rąk, którą sam Masters mógłby docenić, gdyby tylko miał okazję przyjrzeć się mojej technice. Otóż kiedy zdobycz była już bezpieczna, a moja wspólniczka się usunęła, umknąłem z miejsca zbrodni i opuściwszy strefę wysokich stawek, przeszedłem do głównej części kasyna.

Fifty-Fifty to jeden z najnowszych megakompleksów przy Stripie. Tak jak prawie wszystkie kasyna w Vegas jest tematyczne -subtelną wskazówkę stanowi nazwa. Motywem przewodnim Fifty-Fifty uczyniono Amerykę lat pięćdziesiątych, a piętro, na którym znajduje się samo kasyno, zadedykowano światu gangsterów z filmów noir, sznurowatych produkcji i masowej wyobraźni.

Weźmy za przykład kelnerki roznoszące koktajle: fryzura na pazia, makijaż ciężki od podkładu, różu i szminki, wyszywane cekinami kremowe gorsety nad czarnymi mikroskopijnymi spódniczkami i długimi nogami w nylonach. Tak samo menedżerowie -szare jak skóra rekina marynarki z szerokimi klapami i kapelusze trilby. Z kolei pracowników ochrony ubrano jak gliniarzy z epoki - niebieskie poliestrowe koszule, czarne wąskie krawaty i złote odznaki w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. W kasie za pozłacanymi kratami kasjerzy noszą zielone daszki, a krupierzy w koszulach bez kołnierzyków i czarnych kamizelkach swoje klientki nazywają „laleczkami", „ślicznotkami" i „babeczkami", a klientów „ferajną".

Ze wszystkich głośników leciały swingujące kawałki, ale dźwięki muzyki ginęły w hałasie dobiegającym z hali gier - w brzęku jednorękich bandytów, wśród okrzyków rozczarowania i ekscytacji przy stołach do gry w kości, w furkocie tasowanych kart, stukocie kulki w ruletce, ogólnym szmerze i gwarze rzeszy frajerów wykładających pieniądze wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.

Tyle się wokół działo, że minęło kilka chwil, zanim dostrzegłem stanowisko ochrony (które z oczywistych względów wywarło na mnie wrażenie, kiedy się meldowaliśmy). Gdy już jednak odnotowałem jego położenie, ruszyłem w tamtą stronę, pamiętając, że główne windy są zaraz za nim. Bardzo starałem się utrzymać kurs, ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Miałem na drodze mnóstwo ludzi, ale co ważniejsze, wydawało się, jakby kasyno zaprojektowano niczym labirynt, który stale prowadzi cię z powrotem w miejsce, gdzie zechciałbyś zaryzykować znaczną sumę.

Przeszedłem przez korytarz ze stołami do gry w kształcie nerki - wszystkie wykonano z orzechowego forniru, kremowej skóry i bordowego filcu. Stoły do black jacka, black jacka switcha, kasynowej wojny, pokera pai gow i teksańskiego klinczu ustąpiły w końcu miejsca stołom do gry w kości i ruletkę, a potem wideopokerowi i automatom na monety, przy których grały starsze kobiety w welurowych dresach.

Stąpałem po nylonowym jarmarcznym dywanie, który naprawdę nieludzko mnie naelektryzował. Na własnej skórze zdążyłem się już przekonać, że kiedy tylko zetknę się z czymś metalowym, zachowuję się jak odgromnik - tak też się stało z przyciskiem windy dla gości. Wyciągnąłem palec, żeby go nacisnąć, i - dzzzzzzz -po ręce przeszedł mi prąd. Cholera. Szarpnąłem dłoń i zawyłem, a tymczasem drzwi sąsiedniej kabiny rozsunęły się i ze środka wyszedł krępy Murzyn w bejsbolówce i dżinsowych spodniach do pół łydek. Zajmując jego miejsce, wyciągnąłem z kieszeni portfel Josha Mastersa.

Wyjąłem kartę hotelową i przesunąłem w czytniku przed sobą. Wybrałem na klawiaturze dwudzieste piętro i kiedy winda jechała w górę, a głos spikera namawiał mnie do kupna biletu na Magiczne Widowisko Josha Mastersa, zrobiłem przegląd jego portfela.

Miał tylko około sześćdziesięciu dolarów w gotówce, co mnie nie zdziwiło, bo wszystko, czego mógł zapragnąć, dostałby w kasynie za darmo. Miał platynową kartę kredytową, złotą kartę kredytową i czarną kartę kredytową - wszystkie wydane przez banki w Nevadzie. Miał własną fotografię - podpisaną - na błyszczącym papierze, bilet parkingowy i złożoną papierową serwetkę z nabazgranym numerem telefonu. Miał wreszcie coś, co tylko wyjątkowi szczęściarze mają szansę znaleźć i tylko wyjątkowi głupcy są gotowi zatrzymać - oryginalną zgrabną kartonową okładkę od karty dostępu. Z przodu zdobił ją znaczek Fifty-Fifty - wirująca pięć-dziesięciocentowa moneta - a poniżej było wypisane nazwisko. A, i jeszcze numer pokoju.

Apartament 40-H".

Pomyślałem, że to ma sens. Utalentowaną gwiazdę traktuje się w Vegas jak króla, a czterdzieste piętro należało do najbardziej ekskluzywnych w hotelu. I choć w przypadku Josha Mastersa byłbym gotów podać w wątpliwość określenia „utalentowany" i „gwiazda", sądząc po oszałamiającym sukcesie jego widowiska, należałem do mniejszość. Ale jakie to miało dla mnie znaczenie? Właśnie oszczędzono mi kłopotliwej konieczności wypróbowania jego karty w trzech tysiącach czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu drzwiach, które teoretycznie mogła otwierać.

Gdy tylko winda dotarła na dwudzieste piętro, skierowałem ją jeszcze cztery piętra do góry, to znaczy najwyżej, jak mogłem. A potem wysiadłem i znów po dywanie przeszedłem do następnego rzędu wind. Nauczony doświadczeniem tym razem wcisnąłem przycisk czubkiem portfela Mastersa, po czym wjechałem na czterdzieste piętro. Gdzie zabrnąłem w ślepy zaułek. Bo kawałek przede mną znajdowało się stanowisko konsjerżki, przy którym stała oszałamiająca blondynka.

Blondynka była ubrana w dopasowaną, czarną jedwabną bluzkę, wymyślnie marszczoną i plisowaną, miała też bardzo ładny podbródek. Na jej nosie balansowały kwadratowe okulary, a uszy pieściły diamentowe kolczyki. Wyglądała, jakby zeszła z wybiegu dla modelek, ja zaś oddałbym duszę diabłu, żeby tam została.

Pewnie powinienem był się tego spodziewać. W kompleksach takich jak Fifty-Fifty najbardziej ekskluzywne apartamenty zawsze obsługują konsjerżki szczególnego rodzaju. Należą do najbystrzejszych, najbardziej atrakcyjnych i najlepiej zmotywowanych hotelowych pracownic. Pamiętają, jakie kwiaty lubicie mieć w pokoju, rocznik szampana, który chcielibyście włożyć do lodu, znają wasz ulubiony stolik w restauracji, imiona dzieciaków, żony, kochanki, kota... Mógłbym tak wymieniać dalej. Rzecz w tym, że takie konsjerżki zapamiętują mnóstwo szczegółów; ba, mają wręcz skłonność do nadgorliwości, bo dzięki temu dostają naprawdę wysokie napiwki. Dlatego niemożliwe, żeby akurat ten aniołek nie wiedział, że nie mieszkam na tym piętrze. I to był poważny problem.

Przypadkowym zrządzeniem losu, akurat kiedy konsjerżka na mnie spojrzała, zachowywałem się nieco idiotycznie. Dlatego z pewną przesadą odwróciłem się na pięcie, zmarszczyłem brwi na widok numeru piętra nad windą i podrapałem się w tył głowy. Zerknąłem na kartę, którą miałem w dłoni, i nawet stuknąłem się w czoło.

A potem wsiadłem z powrotem do windy i zniknąłem.

 

2

W porządku, wcale nie zniknąłem. Zjechałem pięć pięter niżej. Ale dla blondynki to nie była istotna różnica.

Trzydzieste piąte piętro w Fifty-Fifty urządzono bardzo ładnie. Korytarz przed windami oświetlał bogato zdobiony żyrandol, ściany pokrywała tapeta w miłym dla oka niebieskim odcieniu, był tam też znacznie większy puszysty nylonowy dywan, zapewniający stały poziom elektryczności. Ale najbardziej pociągający był brak stanowiska konsjerżki.

Ruszyłem po dywanie, czując się jak balon trący o wełniany pulower, i zanim dotarłem do drzwi z napisem „Wyjście awaryjne", musiałem pokonać odcinek równy niemal połowie dystansu maratońskiego. Rozejrzałem się na boki, po czym przecisnąłem przez drzwi na schody dla personelu.

Nie rozległ się żaden alarm, może poza tym cichutkim, który rozdzwonił się wam z tyłu głowy. Pewnie pomyśleliście o kamerach. Bo bezpieczeństwo to coś, z czego Vegas słynie, tak? Niezliczone rybie oczy śledzące każdy wasz ruch, zespoły starannie przeszkolonych ochroniarzy pilnie obserwujących kolorowe monitory i analizujących temperaturę waszej skóry oraz stopień rozszerzenia źrenic? No tak, wszystko to - i jeszcze więcej - jest pewnie prawdą. Tylko że dziewięćdziesiąt dziewięć procent obserwacji koncentruje się na hali gier.

Owszem, megakompleksy wzdłuż Stripu oferują pięciogwiazdkowe kwatery i rzecz jasna każdy pokój został wyposażony w płaski telewizor, pozłacane kurki oraz oddzielną kabinę prysznicową. Ale to tylko tło prawdziwej kopalni pieniędzy - stołów do gry. I choć kierownictwo chciałoby, żebyście dobrze się bawili i wrócili po więcej, nie zamierza tracić czasu na monitorowanie trasy, którą przez hotelowe korytarze będziecie wracali do łóżka. Woli obserwować was przy grze.

Właśnie dlatego wdrapując się po schodach dla personelu, byłem pewien, że nikt nie śledzi moich ruchów i nie natknę się na ekipę ochroniarzy. Nie spodziewałem się też żadnych gości, miasto bowiem, które posiada replikę mostu Rialto wyposażoną w ruchome schody, nie jest miejscem, gdzie wielbiciele fitnessu przyjeżdżaliby na wakacje. Poza tym, do diabła, nawet jeśli wpadłbym na jakiegoś pracownika hotelu, nic mi nie mogli zrobić. W końcu byłem gościem i miałem na dowód kartę do własnego pokoju.

Traf chciał, że nikogo nie spotkałem, pokonałem pięć pięter, po raz kolejny wetknąłem głowę w oderwaną od rzeczywistości atmosferę czterdziestego piętra i z ulgą stwierdziłem, że nie widać ani nie słychać żywej duszy. Jakieś dwieście metrów przede mną korytarz zakręcał w prawo i jeśli moje obliczenia były poprawne, powinien był zakręcić jeszcze raz, nim miał szansę wyłonić się ponętny zarys tyłu blondynki. W tej materii mogłem jednak tylko spekulować, bo okazało się, że drzwi do apartamentu H znajdowały się tuż przed pierwszym zakrętem.

Zamarudziłem na zewnątrz i wyciągnąłem parę jednorazowych gumowych rękawiczek z kieszeni. W tej, którą naciągnąłem na lewą rękę, nie było nic niezwykłego - dobrze pasowała i była wygodna. Ale rękawiczka na prawą dłoń była nieco inna. Odciąłem w niej dwa palce i kiedy ostrożnie ją wkładałem, musiałem uważać, żeby guma się rozeszła. Tak przerobiona rękawiczka była mi potrzebna, bo palce środkowy i serdeczny prawej ręki miałem owinięte razem taśmą chirurgiczną. Cierpiałem z powodu sporadycznych ataków artretyzmu i właśnie niedawno choroba zaatakowała mi knykcie. W szczególnie złym stanie był palec serdeczny. Wyginał się w lewo, zahaczając o kolegę, a ponieważ stało się to bardziej niż odrobinę bolesne, postanowiłem skleić je ze sobą. Na szczęście palec wskazujący i kciuk pozostały nienaruszone, a dzięki temu, że koniuszki felernych palców okrywała taśma, nie istniało szczególne niebezpieczeństwo, że zostawię odciski.

Ponieważ palec wskazujący i kciuk wciąż były chętne, by wziąć udział w moich zbrodniczych poczynaniach, zaprzągłem je do pracy przy wsuwaniu karty Mastersa do czytnika w drzwiach jego apartamentu. Kiedy pyknęło, wyjąłem kartę. Na krótko zaświeciła się zielona żaróweczka i usłyszałem odgłos zwalnianego zamka. Ostrożnie wciągając powietrze, sięgnąłem po klamkę i...

Dzzzz. Niebieska iskra przeskoczyła między metalem a nieosłoniętymi rękawiczką palcami. Zacisnąłem zęby i warknąłem, a potem nacisnąłem klamkę, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.

W chwili gdy przestępowałem próg, poczułem przepływ prądu sto razy silniejszy niż wszystko, co mogły wyczarować hotelowe dywany. Zawsze tak miałem. Pewnie gdybym powiedział o tym psychologowi, dowiedziałbym się o sobie czegoś niedobrego. Choć może z drugie] strony gdybym po godzinach włamał się do biura tego psychologa i obrobił dobrego doktorka, mógłbym doświadczyć największego dreszczyku emocji w życiu.

Zostawmy jednak psychoanalizę. Pchnąłem łokciem drzwi i stojąc na wyłożonej płytkami podłodze, aż gwizdnąłem na widok, jaki mi się ukazał. Powiem wam, że kiedy się meldowałem, już mój pokój zrobił na mnie wrażenie, ale apartament tego gościa to całkiem inna historia.

Miałem przed sobą niewielką kuchnię z eleganckimi szafkami (podświetlanymi i przeszklonymi), granitowym blatem i pokaźnych rozmiarów amerykańską lodówką z zamrażarką. Za kuchnią znajdowało się obniżenie, a tam stół ze szklanym blatem, przy którym mogło się pomieścić dwanaście osób, ogromna czarna skórzana kanapa w kształcie litery L, na ścianie telewizor niewiele mniejszy od stołu, narożny barek i solidne biurko z telefonem i faksem. Biurko umieszczono pod świecącą jasno lampą i przed sięgającymi podłogi oknami, przez które widać było tyły hotelowego kompleksu, ulice i szosy za Stripem, a dalej czerwone szczyty wzgórz. Nad górskimi grzbietami oświetlony samolot pasażerski schodził właśnie do lądowania na lotnisku McCarran.

W pokoju panowały cisza i spokój, nie było słychać szumu klimatyzatora. Pokręciłem głową w zadziwieniu i zszedłem na gruby dywan w salonie. Jeszcze mocniej pokręciłem głową, gdy pomyślałem, że jeszcze nie zobaczyłem sypialni.

Podkradłem się do podwójnych drzwi po prawej i nacisnąłem klamkę. Były zamknięte i miałem wrażenie, że prowadzą do sąsiedniego apartamentu. Po przeciwnej stronie zaraz za biurkiem znajdowały się kolejne drzwi - przeszedłem przez nie bezceremonialnie i zanim się zorientowałem, stałem zagapiony na gigantyczne łóżko przyozdobione wytworną bawełnianą pościelą, pikowaną kołdrą i wełnianą narzutą, nie wspominając o poduszkach

tak licznych, że mogłyby zapełnić dział gospodarstwa domowego w Macy's.

Po obu stronach łóżka stały szafki z tekowego drewna - na tej bliższej lampa z frędzlami oświetlała budzik, książkę w miękkiej oprawie i notatnik z długopisem. Obok notatnika stała szklanka z wodą - jej brzegi otaczał papierowy kołnierzyk z logo kasyna.

Z tyłu za moimi plecami znajdowała się dwudrzwiowa szafa. Otworzyłem ją i na własne oczy przekonałem się, ile skórzanych kurtek i spranych dżinsów może mieć jeden człowiek. Jedną półkę zajmowały starannie złożone białe T-shirty, drugą zaś szare. W podobny sposób były posegregowane slipy i skarpetki Mastersa -przeszedł mnie dreszcz, kiedy zauważyłem, że miały wyhaftowane jego inicjały.

Muszę powiedzieć, że poczułem się dużo lepiej, gdy spojrzałem na dół i zobaczyłem sejf. Może zabrzmi to osobliwie, ale sejf pozwala zaoszczędzić kupę czasu. Gdyby nie on, goście mogliby ukryć cenne przedmioty w ubraniach, butach albo bagażu. Mogliby znaleźć jakieś mało widoczne miejsce w komodzie lub pod łóżkiem. Mogliby też, wychodząc na dłużej, zabierać precjoza ze sobą. Sejf najczęściej eliminuje podobne niebezpieczeństwa, bo większość ludzi uważa, że to bezpieczny schowek dla ich dobytku.

Tak nie jest. Hotelowe sejfy są podatne na zaklęcia większości złodziei, w tym również całkowitych nowicjuszy. Zwykle chronią je proste elektroniczne szyfry i często naprawdę łatwo zgadnąć, jaką kombinację wybrano. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie wejść do czyjegoś pokoju i wprowadzić jedną z następujących sekwencji: 999, 911, 000, 1234... Sami rozumiecie. Och, a jeśli to nie zadziała, wybierzcie numer pokoju gościa. To często celny strzał.

Najlepsze jest jednak to, że niektóre amerykańskie hotele mają sejfy jeszcze przyjaźniejsze użytkownikom. Żebyście poczuli się w pełni usatysfakcjonowani, oferują wam wybór. Oczywiście możecie wprowadzić staromodny szyfr, ale jeśli jesteście świadomi ryzyka i wolelibyście lepszą ochronę, przez elektroniczny czytnik

przy sejfie możecie przeciągnąć swoją kartę kredytową. Bezpieczne, prawda? No cóż, faktycznie, o ile łajdak, który włamał się do waszego pokoju, nie dokonał tego dzięki portfelowi, który wcześniej wam zwinął. Bo jeżeli ma wasz portfel, to istnieje ryzyko, że ma też waszą kartę kredytową.

Miałem kartę kredytową Josha Mastersa i to właśnie platynowa American Express załatwiła sprawę. Kiedy tylko przeciągnąłem ją przez czytnik, usłyszałem terkot i bzyczenie zwalnianego zamka, a na czerwonym elektronicznym ekranie zaświecił się napis „Otwarte". Ponieważ wierzę w to, co napisane, ostrożnie pchnąłem drzwi do sejfu i wydałem z siebie całą gamę westchnień, które zazwyczaj rezerwuję na nieco intymniejsze okazje.

Dno sejfu było wyłożone pianką, na której słupek za słupkiem zachwycająco balansowały kasynowe żetony. Większość była fioletowa z liliowymi plamkami na brzegach, ale kilka pomalowano na zwykły staromodny srebrny kolor. W kasynie Fifty-Fifty każdy fioletowy żeton był wart pięćset dolarów, a każdy z sześciu słupków w sejfie liczył po dziesięć żetonów. Srebrne żetony były warte dziesięć tysięcy dolarów za sztukę - tych było trzy. Nawet ktoś z taką znajomością matematyki jak moja potrafił to porachować. Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Dla mnie była w tym karma, choć Josh Masters z pewnością odebrałby to jak zniewagę. Ale jeśli mam być zupełnie szczery, nic mnie to nie obchodziło. Byłem szczęśliwy, że tego zniknięcia nigdy nie zapomni.

Nabrałem pełne garście i zacząłem wypełniać kieszenie, zanim dostrzegłem błąd w swoim postępowaniu. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to pogubić żetony albo pozwolić, żeby brzęczały, gdy będę kręcił się po kasynie. I gdy rozważyłem tę kwestię bardziej szczegółowo, doszedłem do wniosku, że jedna z żenujących skarpetek opatrzonych inicjałami Mastersa byłaby idealna jako sakiewka na żetony. Sięgnąłem więc po nią i odpowiednio napakowałem, po czym zawiązałem koniec i potrząsnąłem. Sprawiła się wspaniale, tłumiąc brzęk żetonów. Pogratulowałem sobie eleganckiego rozwiązania, wsunąłem skarpetkę do kieszeni marynarki i zastanowiłem się, co dalej.

Zważyłem portfel Mastersa w dłoni. Pomysł, żeby go zatrzymać i spróbować niepostrzeżenie wsunąć z powrotem do kieszeni właściciela, wydawał się kuszący. Wziąwszy pod uwagę wszystkie argumenty, takie zakończenie byłoby najzgrabniejsze, ja zaś byłem przekonany, że mógłbym tego dokonać. Ale wiązało się z tym ryzyko. Rozsądniej było wyrzucić portfel do kosza gdzieś w hotelu. Tak, to chyba rozsądne posunięcie. Co pewnie tłumaczy, dlaczego postanowiłem zachować się jak przemądrzały dupek i rzuciłem portfel do sejfu.

Rzecz jasna, nie mogłem zamknąć go już teraz za pomocą karty kredytowej, bo musiałbym wyjąć ją z portfela. Dlatego w rezultacie posłużyłem się szyfrem. A ponieważ szyfr, który wystukałem, uznałem za niebywale pomysłowy, zamknąłem drzwi do szafy i z szerokim uśmiechem na ustach ruszyłem do kuchni przez wspaniały salon.

Pośrodku drzwi wejściowych znajdował się wizjer, dzięki któremu mogłem stwierdzić, że droga wolna. A kiedy właśnie wychodziłem, zerknąłem w lewo i zauważyłem coś, co sprawiło, że zmarszczyłem brew.

Jeszcze jedną kartę hotelową.

Znajdowała się w plastikowym pojemniczku na ścianie, a tuż obok niej świeciło się małe zielone światełko, jeśli się zastanowić, to w tym apartamencie było całkiem sporo świateł: podświetlane szafki w kuchni, stojącą lampa nad biurkiem, nawet lampki boczne.

Hm. Z doświadczenia wiedziałem, że gdyby karta nie pasowała do czytnika, nie działałyby ani światła, ani klimatyzacja. Tymczasem w apartamencie Mastersa paliły się światła i wszędzie było jednakowo chłodno.

Mogło się zdarzyć, że Masters miał dwie karty. A jeśli jego troska o środowisko nie odróżniała go od innych mieszkańców Las Vegas, nie powinno szczególnie dziwić, że lubił, żeby klimatyzacja działała, kiedy go nie było, i żeby światła były włączone, gdy wracał.

Albo też ktoś inny znajdował się w jego apartamencie. Choć wolałem wierzyć, że zauważyłbym, gdyby ktoś oglądał telewizję albo ucinał sobie drzemkę na gigantycznym łóżku, kiedy przetrząsałem sejf. I wtedy do mnie dotarło.

Nie sprawdziłem łazienki.

W porządku, jeśli już macie marudzić, nawet nie widziałem łazienki. Ale przecież musiała jakaś być, i to najpewniej w sąsiedztwie sypialni. Wprawdzie kiedy tam byłem, nie zauważyłem drzwi, ale przecież całą uwagę poświęciłem sejfowi. Wycofałem się sprzed wizjera i zabębniłem palcami o zęby. Byłem pewien, że zgodnie z logiką, kiedy trafię do łazienki, nikogo w środku nie znajdę. To znaczy gdyby ktoś tam był, usłyszałbym, jak się porusza, albo ten ktoś usłyszałbym mnie i się odezwał, zakładając, że jestem Mastersem. Inna możliwość - ktoś usłyszał, jak wchodzę do apartamentu, i schował się w łazience - była zbyt szalona, żeby się nad nią zastanawiać.

Dlaczego więc brałem ją pod uwagę? I dlaczego się wahałem? Nawet jeśli ktoś tam był (choć oczywiście nikogo nie było), dalsze kręcenie się po apartamencie nie miało sensu. Miałem żetony i wolną drogę ucieczki. Łazienka nie powinna była niepokoić mnie w najmniejszym stopniu.

Ale smutna prawda jest taka, że niepokoiła.

Możecie nazwać mnie perfekcjonistą. Możecie uznać, że mam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Możecie wreszcie stwierdzić, że jestem beznadziejnym przypadkiem kompletnego idioty. Tak czy owak, musiałem się przekonać, że łazienka jest...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin