STEPHEN KING TO Tłumaczył: Robert Lipski Dedykuję tę ksišSkę moim dzieciom: Naomi Rachel, Josephowi Hillstromowi, Owenowi Philipowi, Moja matka i Sona nauczyły mnie, jak być męSczyznš. Dzieci nauczyły mnie, jak być wolnym. Dzieci, fikcja to prawda ukryta w jšdrze kłamstwa, A prawdę tę moSna wyrazić bardzo prosto: magia istnieje. S.K. To stare miasto było tu, odkšd sięgam pamięciš, I pozostanie, nawet kiedy mnie juS nie będzie, East Side, West Side, rozejrzyj się uwaSnie wokoło, Gryziesz ziemię od spodu, ale to nic, bo jeste teraz czšstkš moich koci. The Michael Stanley Band Stary druhu, czego szukasz? Wróciłe po tylu latach w poszukiwaniu ułudy, którš hołubiłe pod obcym nieboskłonem Z dala od swego rodzinnego kraju. George Seferis Z błękitu w czerń. ung Neil Yo Częć pierwsza POPRZEDZAJĽCE CIENIE Zaczęli! Osišgane sš istne szczyty doskonałoci Kwiat rozkłada w słońcu swe kolorowe płatki szeroko Ale języczek pszczoły ich nie dotyka PogršSajš się na powrót w ile, krzyczšc MoSesz nazwać krzykiem to co je wówczas ogarnia owe dreszcze przeszywajšce je kiedy więdnš i zanikajš William Carlos Williams Paterson Urodzony w Miecie Umarłego Bruce Springsteen ROZDZIAŁ 1 PO POWODZI (1957) 1 Z tego, co wiem, koszmar, który nie miał się zakończyć przez całe dwadziecia osiem lat (jeSeli się w ogóle skończył), zaczšł się od małej łódki, zrobionej z gazety i puszczonej w rynsztoku. Okręcik zakołysał się na wodzie, ponownie podniósł się, ominšł dzielnie zdradzieckie wiry i kontynuował swój rejs przez Witcham Street w stronę wiateł przy skrzySowaniu Witcham i Jackson. Tego jesiennego popołudnia 1957 roku zarówno wiatła na skrzySowaniu, jak i w domach były wyłšczone. Padało przez dobry tydzień, a dwa dni temu do ulewy dołšczyła jeszcze silna wichura. Od tej pory w większej częci Derry nie było wiatła i jak dotšd stan ten się nie zmienił. Mały chłopiec w Sółtej kurtce i czerwonych kaloszach biegł radonie obok gazetowego okręcika. Deszcz nie przestał padać, ale stracił nieco na sile. Nareszcie. Wielkie krople bębniły w Sółty kaptur nieprzemakalnej kurtki chłopca, a odgłos ten przypominał mu odgłos deszczu tłukšcego w dach szopy... Lubił ten dwięk. Chłopiec nazywał się George Denbrough. Miał szeć lat. Jego brat William, znany dzieciom ze szkoły podstawowej w Derry (oraz nauczycielom, którzy jednak nigdy nie zwróciliby się do niego w ten sposób) jako Bill Jškała, leSał w łóSku, pokasłujšc, złoSony fatalnš grypš, która na szczęcie powoli zaczynała juS mijać. Tej jesieni 1957 roku, osiem miesięcy przed rozpoczęciem prawdziwego koszmaru, dwadziecia osiem lat przed ostatniš jego odsłonš, Bill miał dziesięć lat. To Bill zrobił okręcik, obok którego biegł teraz George. Zrobił go, siedzšc na łóSku oparty plecami o stos poduszek, podczas gdy ich matka grała w salonie na fortepianie Dla Elizy, a deszcz bębnił nieustannie o szyby okna sypialni. Mniej więcej na wysokoci trzech czwartych ulicy w stronę skrzySowania i wyłšczonych wiateł Witcham Street była zablokowana dla ruchu przez grudy błota i cztery pomalowane na pomarańczowo drewniane kozły. Na kaSdym z nich widniał napis: Wydział Robót Publicznych Derry. Za nimi moSna było dostrzec wydobyte z kanałów przez deszcz gałęzie, kamienie i wielkie, lepkie sterty jesiennych lici. Woda z poczštku poczynała sobie ostroSnie i z umiarem, dopiero na trzeci dzień zaczęła przebierać miarę. Do południa czwartego dnia przez skrzySowanie Jackson i Witcham zaczęły przepływać odwalone kawałki asfaltu, przypominajšce maleńkie tratwy poród strumieni białej, spienionej wody. Do tego czasu wielu ludzi w Derry zaczęło opowiadać nerwowe dowcipy o budowie arki. Departament Robót Publicznych zdołał utrzymać Jackson Street otwartš, ale Witcham była nieprzejezdna od kozłów aS do centrum miasta. Wszyscy jednak zgodnie stwierdzili, Se najgorsze juS minęło. Poziom Kenduskeag w Barrens obniSył się znacznie i sięgał parę cali poniSej cementowych brzegów kanału, przepływajšc przez centrum miasta. Teraz więc grupka męSczyzn - a poród nich równieS Zack Denbrough, ojciec Georgea i Billa - zaczęła usuwać worki z piaskiem, którymi dzień wczeniej w popiechu obłoSono brzegi kanału. Jeszcze wczoraj podwySszenie stanu wód, a co za tym idzie, fala powodzi, wydawały się niemal nieuniknione. Bóg wiedział, Se to juS miało miejsce w 1931 roku. Katastrofa, która wówczas nastšpiła, kosztowała miliony dolarów i prawie dwa tuziny istnień ludzkich. To było dawno temu, ale wcišS jeszcze Syło sporo ludzi, którzy pamiętali to wydarzenie na tyle dobrze, aby móc wystraszyć pozostałych. Jednš z ofiar powodzi znaleziono dwadziecia pięć mil na wschód, w Bucksport. Ryby wySarły temu nieszczęnikowi oczy, trzy palce, penis oraz większš częć jego lewej stopy. W rękach, a właciwie w tym, co z nich pozostało, ciskał kurczowo kierownicę forda. Teraz jednak poziom wody opadał, a kiedy w górze rzeki ruszy nowa hydroelektrownia z tamš, rzeka przestanie być zagroSeniem. Tak w kaSdym razie twierdził Zack Denbrough, który pracował dla Bangor Hydroelectric. Nie było sensu martwić się przyszłymi powodziami. NaleSało przetrwać obecnš, przywrócić miastu pršd, a potem zapomnieć o wszystkim. W Derry zapominanie o tragediach i katastrofach było nieomal sztukš, o czym Bill Denbrough dowie się z czasem. George zatrzymał się tuS za drewnianymi kozłami, na skraju głębokiej szczeliny, wyrwanej z asfaltowej nawierzchni Witcham Street. Biegła ona niemal dokładnie ukonie. Kończyła się po drugiej stronie ulicy, nieco na prawo, około czterdziestu stóp w dół wzgórza od miejsca, w którym się teraz znajdował. Rozemiał się w głos - radosny, samotny miech dziecka rozjanił nieco szaroć tego ponurego popołudnia, podczas gdy pršd płynšcej wody wprowadził jego papierowy okręcik na serię małych katarakt, tworzonych przez wyrwy w asfalcie. Rwšca woda wycięła kanał, który biegł wzdłuS ukonej szczeliny, toteS okręcik zaczšł przepływać z jednej strony Witcham na drugš, a pršd niósł go tak szybko, Se George musiał podbiec, aby za nim nadšSyć. Woda bryzgała spod jego kaloszy błotnistymi strumieniami. Ich zapięcia brzęczały radonie, podczas gdy George Denbrough biegł na spotkanie swojej dziwnej mierci. Uczuciem, które go w tej chwili przepełniało, była czysta i prosta miłoć do swego brata, Billa... miłoć i Sal, Se Bill nie mógł tu być, aby to zobaczyć i stać się częciš tego. Oczywicie spróbuje mu to opisać, kiedy wróci do domu, ale wiedział, Se nie będzie w stanie zrobić tego tak obrazowo, jakby to zrobił Bill, będšc na jego miejscu. Bill był dobry w czytaniu i pisaniu, ale nawet majšc szeć lat, George wiedział, Se jego brat zbierał same pištki nie tylko z tego powodu i nie tylko dlatego, Se nauczyciele lubili jego styl. Opowiadanie to była tylko jedna strona medalu. Poza tym Bill był wietnym obserwatorem. Okręcik przemknšł miało wzdłuS przekštnego kanału i mimo iS była to tylko strona wyrwana z lokalnej gazety, ale George wyobraSał sobie, Se to prawdziwy okręt marynarki wojennej z jednego z filmów wojennych, które czasami oglšdał z Billem na sobotnich seansach filmowych. Z filmu, w którym John Wayne walczył z Japońcami. Spod dziobu okrętu trysnęły strugi wody, kiedy łódka przyspieszyła, a potem dotarła do rynsztoka, po lewej stronie Witcham Street. W tym miejscu wieSy strumień spływajšcy po wyrwie w asfalcie tworzył spory wir i chłopiec miał wraSenie, Se okręcik musi się tu przewrócić i zatonšć. Papierowa łódka przechyliła się na bok, a kiedy znów powróciła do pionu, na twarzy Georgea pojawił się radosny umiech. Okręcik za popłynšł dalej, w stronę skrzySowania. George pobiegł za nim. Nad jego głowš szumiał padziernikowy wiatr, przemykajšc poród gałęzi drzew, pozbawionych juS niemal całkiem - wskutek wichury - brzemienia róSnokolorowych lici. O tak, w tym roku wiatr był bezwzględnym i surowym Sniwiarzem. 2 Siedzšc na łóSku Bill skończył okręcik, ale kiedy George sięgnšł po niego, Bill odsunšł go na bok. - Teraz daj mi p-p-parafinę. - Co to jest? Gdzie to jest? - W p-p-piwnicy n-na d-dole - rzekł Bill. - W p-pudełku z napisem G-g-gulf. Przynie mi to i nóS, i m-miseczkę. I p-paczkę z-z-zapałek. George posłusznie poszedł po Sšdane przedmioty. Słyszał, jak matka nadal gra na fortepianie, tym razem nie Dla Elizy - lecz co, co nie podobało mu się tak bardzo, a deszcz nadal brzdškał miarowo o szyby. To były odgłosy, ale schodzenie do piwnicy wcale nie było miłe. Ani trochę. Nie lubił piwnicy ani schodzenia po schodach do piwnicy, bo zawsze wyobraSał sobie, Se tam, na dole, w ciemnociach, co czyha na niego. Rzecz jasna, to było głupie tak myleć - co zgodnie twierdzili jego ojciec, matka, a nawet Bill - ale pomimo wszystko... Nie lubił nawet otwierać drzwi, aby włšczyć wiatło, bo zawsze mu się zdawało (a to było juS tak irracjonalne, Se nie zwierzył się z tego absolutnie nikomu), iS kiedy będzie sięgał w stronę kontaktu, jaka potworna, zakończona szponami łapa wcišgnie go w tę ciemnoć, cuchnšcš kurzem, wilgociš i zapachem gnijšcych warzyw. Bzdura! Istoty o palcach zakończonych szponami, pokryte futrem i przepełnione Sšdzš mordu nie istniejš! Zdarzały się wypadki, kiedy kto dostawał ataku morderczego szału i zabijał parę osób - o takich rzeczach opowiadał czasem Chet Huntley w Wiadomociach - no i rzecz jasna byli teS komunici, ale w ich piwnicy na pewno nie mieszkał Saden niezwykły i krwioSerczy potwór. Mimo to zawsze było tak samo. W tych trwajšcych bez końca chwilach, kiedy sięgał w stronę kontaktu prawš rękš (lewa zaciskała się kurczowo na framudze), woń z piwnicy zdawała się przybierać na sile i wypełniać cały...
marlon791