Żemajtis Sergiusz - Pływająca wyspa.doc

(1255 KB) Pobierz
SERGIUSZ ŻEMAJTIS





 

 

 

SERGIUSZ ŻEMAJTIS

Pływająca wyspa

Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź 1987

przekład

KONRAD FREJDLICH


Tytuł oryginału rosyjskiego: Pławajuszczij ostrów

Projekt okładki, strony tytułowej i ilustracji:

Janusz Szymański-Glanc

Redaktor:

Helena Kucabowa

Redaktor techniczny:

Bożenna Kostrzewa-Nowicka

Korektor:

Anna Piliehowska

© Copyright for the Polish Edition by Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź 1987

RSW Prasa-Książka-Ruch

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA ODDZIAŁ W ŁODZI

Łódź 1987

Wydanie I. Nakład 99.650+350 egz.

Ark. wyd. 17.56, ark. druk. 15.5

Papier offsetowy ki. V. 70 g, rola 61 cm.

Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Łodzi,

ul. Armii Czerwonej 28

Zam. nr 1406/86

Cena zł 220,-

ISBN 83-03-.01747-0


Wieczór pożegnalny

W dole leżało wielkie miasto. Ściśnięta łukami mostów gibko prę­żyła się rzeka Moskwa. W promieniach zachodzącego słońca różowiły się kopuły Kremla. Skupiska budynków, jakby w nieładzie rozrzuco­nych wśród drzew, przypominały archipelag wysp na zielonym morzu. Jak szare stalagmity wznosiły się stareńkie drapacze chmur, zimne i sa­motne. Staliśmy pod dachem ich bliźniaka, budynku uniwersyteckiego na Leninowskich Wzgórzach. Ten wysoki, tarasowaty dom nie wydaje się zimny ani samotny, ma rozumne zamyślenie starego nauczyciela, troszkę zdziwaczałego ze względu na niezrozumiałe przyzwyczajenia, lecz drogiego i bliskiego.

Niebo nad miastem było wolne od latających aparatów - bardzo mądra decyzja Moskiewskiej Rady, zabraniająca lotów w godzinach wieczornych. Tylko daleko, gdzieś na horyzoncie, przepłynął srebrny sterowiec, który utrzymuje łączność między Moskwą a satelickimi mia­stami.

U naszych stóp - białe budynki fakultetów z czerwonawymi boka­mi, boiska sportowe, stary park z fantastyczną siecią alei i ścieżek już prawie niewidocznych w wieczornych cieniach.

Na tarasie jest z nami wielu studentów. Zgodnie z tradycją po mi­nięciu wypełnionych nauką dni odbywaliśmy pielgrzymkę na starą wie­żę. Jutro większość poleci we wszystkie strony Ziemi, a nawet na Księ­życ. Jest z nami Biata. Dostała skierowanie na największy sputnik astronomiczny, prawdziwą sztuczną planetę. Na tym sputniku już pra­wie od roku prowadzi się obserwację wycinka nieba, gdzie powinna wy­buchnąć Supernowa Gwiazda. Biata jest zadowolona, że się tam znaj­dzie, w najbardziej niebezpiecznym miejscu, ale w głębi duszy czuje niepokój.

3


Wszystkim jest nieco smutno, żal się rozstawać, a jednocześnie chciałoby się jak najszybciej zatonąć w świecie nowych wrażeń. Mnie i Kosti udało się: wybieramy się na BS-1009 - biologiczną stację, praw­dziwą pływającą wyspę na Oceanie Indyjskim. Jest na niej cały kom­pleks przemysłowy i naukowe centrum o bardzo szerokim zakresie pro­blemów biologicznych. Wiele takich wysp znajduje się po obu stronach równika w strefie intensywnego morskiego przemysłu, wielorybich pa­stwisk i pól planktonowych.

Kostia i Biata stoją przy poręczy i szepczą o czymś, spoglądając w dół. Zdaje się, że wiem o czym. Kostia wspomina, jak spotkaliśmy ją dwa lata temu całkowicie przypadkowo na pomoście astronomicz­nym, i oczywiście nie zdradza się, że ten przypadek został przez nas sta­rannie przygotowany. Chociaż trudno zgadnąć, o czym rozmawia Ko­stia. A może mówią o mnie. Od jakiegoś czasu Biata jakby mnie unika­ła. Stanowi dla mnie zagadkę. Przy okazji powiedziałem jej o tym i wzięła moją szczerość za niezgrabny komplement. Rzeczywiście, po przeanalizowaniu swojego postępowania mogę się z nią zgodzić, cho­ciaż wcale tak nie uważam. Mój dziadek mówi, że kobiety są równie pe­łne zagadek jak warstwy pliocenu (dziadek jest paleobotanikiem), i ma absolutną rację.

Na przykład dzisiaj, kiedy wchodziliśmy po schodach do głównego wejścia, Biata oparła się na mojej ręce, chociaż Kostia szedł w takiej sa­mej odległości od niej. Co prawda teraz odwiodła go na bok, lecz to nic nie znaczy. Moje doświadczenie psychologa (wszyscy zauważają u mnie zadatki na psychoanalityka) mówi mi, że Kostia ma mniej szans. Nawet teraz Biata szuka mnie wzrokiem wśród tłumu.

-              Iw! - woła. - Co ty tam robisz samotnie?

-              Nie wiem, co się z nią dzieje - mówi Kostia, kiedy się do nich zbliżam. - Wyobraź sobie, że opanował ją kosmiczny smutek.

Biata, uśmiechając się, pokiwała głową:

-              Absolutnie nie. To tylko trzeźwe przewidywania i całkowicie uzasadnione zagrożenie. I przyznaję, że wasza lekkomyślność jest dla mnie niezrozumiała. Nikt nie wie, co się wydarzy, kiedy ona wybuch­nie.

Kostia wzruszył ramionami:

-              Supernowe gwiazdy wybuchały niejednokrotnie i jak widzimy, nie zdarzyło się nic szczególnego ani z planetą, ani z nami.

-              Teraz wiemy już coś niecoś o zmianach w biosferze w trakcie i po wybuchu supernowych gwiazd.

-              Jednakże nic strasznego, to są wszystko domysły.

-              A zagłada jaszczurów? A mutacje?

-              Ach, biedne brontozaury! Ach, mutacje! Przecież to wspaniale być mutantem! Czy to by było złe, gdyby wyrosły nam skrzydła i pojawiły się

4


skrzela albo jeszcze para nóg i zamienilibyśmy się w centaury, lecz z rękami? Jak wspaniale można się poruszać! Jakie rekordy ustano­wimy w biegach i skokach.

Biata mimo woli uśmiechnęła się:

-              Lecz mnie taka perspektywa nie urządza.

Było dość gwarno. Pojawiły się nowe grupy studentów zmierzają­cych ku barierom, rozlegały się entuzjastyczne okrzyki, śmiech, pozdrowienia.

Miasto w dole pociemniało, lecz na ulicach i placach jeszcze nie za­palono świateł, żeby nie zakłócić harmonii zmierzchu.

W głośnikach rozległo się znajome pokasływanie. Wszyscy od razu umilkli i odwrócili się do ekranów zamontowanych w ścianach wind. Operator pokazywał w bliskim planie twarz rektora. Niebieskawe ocz­ka rektora mrużyły się w uśmiechu. Zawsze się uśmiecha ten zagadko­wy człowiek, którego oglądaliśmy tylko na ekranach uniwersyteckiego telecentrum i z rzadka w kronikach nadawanych na wszystkie konty­nenty: Hipolit Iwanowicz Riepnin, jeden ze współprzewodniczących Wszechświatowego Stowarzyszenia Zdrowia i Szczęścia.

Uczony pomachał ręką, witając niewidoczne audytorium.

-              Moi drodzy przyjaciele! - jego głos brzmiał młodo i dźwięcznie.

-              Ja i wszyscy moi bliscy pozdrawiamy was z początkiem wakacji...

Operator pokazał całą, wieloosobową rodzinę rektora siedzącą przy dużym, okrągłym stole i robota trzymającego tacę z kielichami z przy­dymionego kryształu.

Hipolit Iwanowicz stał, opierając się rękami o krawędź stołu.

-              ...podczas których na pewno rozszerzycie i utrwalicie wiadomo­ści uzyskane w Alma Mater, i głębiej poznacie życie oraz dziedziny nau­ki i związaną z nimi produkcję, gdzie w przyszłości przyjdzie wam spra­wdzić swoje siły i zdolności. Coś podobnego mówię o tej porze co roku od wielu lat (szeroki uśmiech rektora i uśmiechnięte twarze siedzących przy stole), a nie myślcie, że z roztargnienia czy braku pamięci (figlarny uśmiech). Bynajmniej. Mam obowiązek czegoś was nauczyć, przekazać wam kilka prostych i znacznie więcej kontrowersyjnych prawd, które obalicie w przyszłości. A tu macie jedną z oczywistych prawd... - za­milkł wyczekująco.

A my zgodnie kontynuowaliśmy:

-              Powtarzanie jest matką wiedzy.

Kiwnął głową:

-              Właśnie tak: Powtarzanie jest matką wiedzy. Tak więc latem
zajmujcie się powtarzaniem, ale już zastosowanym praktycznie. Nie je­stem jednak przeciwny twórczym porywom i olśnieniom. Niech nas na­wiedzają, jak można najczęściej. Powtarzam: miejcie wątpliwości! I...

-              Riepnin wyczekująco umilkł unosząc palec.

5


My zaś zaśpiewaliśmy:

-              Obalajcie błyszczące z wierzchu, lecz zmurszałe prawdy.

Rozłożył ręce:

-              Całkiem słusznie. Nie mam już nic do dodania oprócz życzeń zdrowia i szczęścia - wyciągnął dłoń w stronę robota, tamten podtoczył się do niego, rektor wziął kielich z przydymionego kryształu i uniósł go wysoko.

Hipolit Iwanowicz coś jeszcze mówił. Zapewne niebanalne słowa - na zakończenie swoich krótkich przemówień rektor olśniewał niekie­dy improwizacją, która później długo krążyła wśród studentów prze­kształcana i przyjmująca formę anegdoty. Tym razem podniósł się taki gwar i śmiech, że dojrzeliśmy tylko jego uśmiechniętą twarz. Wszyscy zorientowali się, że już dawno powinni być w studenckiej stołówce albo w domu na uroczystej kolacji. Kiedy zjeżdżaliśmy windą, Kostia powie­dział:

-              Z pauzami półtorej minuty. To jest przemówienie! Ten czło­wiek pamięta, że sam był studentem. Szkoda, że nie dosłyszeliśmy pu­entującej i zasadniczej części jego mowy.

Bardzo wysoki student w modnych okularach zacytował nad na­szymi głowami:

-              Być użytecznym, to tylko być użytecznym, być doskonałym, to tylko być doskonałym, lecz być użytecznym i doskonałym, to znaczy być wielkim.

Towarzyszka studenta zauważyła:

-              Bez tego jesteś wielki, pozostaje ci stać się albo użytecznym, albo doskonałym.

Całe towarzystwo wybuchnęło głośnym śmiechem, a najgłośniej ze wszystkich chichotał głuchym basem student w modnych okularach.

Biata nawet się nie uśmiechnęła. Kiedy wysiedliśmy z windy i skie­rowaliśmy się ku wyjściu, powiedziała;

-              Zamiast dość wątpliwego aforyzmu mógł wspomnieć o ważniej­szych rzeczach.

Kostia spytał:

-              Uważasz, że powinien napomknąć o gwieździe?

-              Właśnie! Powinien powiedzieć, uprzedzić! On wiele wie. Wska­zać niebezpieczeństwa!

-              Wywołać panikę?

-              Nie, zjednoczyć wobec zagrożenia.

Kostia rozumiał, że wstępuje na zgubną drogę, lecz wierny sobie nie mógł się powstrzymać i posprzeczał się z Biatą. Wieczór był zepsu­ty. Pozwoliła nam zaledwie odprowadzić się do autokaru i odjechała do swojego Golicyna.

Kostia, zmarszczywszy się, powiedział z głębokim namysłem:

6


-              Tak to głupcy psują życie sobie i otoczeniu. - Po chwili milczenia
dodał: - Bliskim.

Zgodziłem się:

-              Dość wierny wynik samoanalizy.

Tym razem Kostia przyjął moje uszczypliwości jako coś należnego i pokornie kiwał głową, powtarzając jednocześnie:

-              Masz słuszność, Iw! Absolutna racja! Ale dlaczego nie skiero­wałeś rozmowy na inny temat, nie odwróciłeś uwagi?

-              Próbowałem.

-              Tak, próbowałeś. Przeklęta gwiazda! Żeby tam spłonęła przed czasem.

-              Słaba pociecha.

-              Tak, masz słuszność, Iw! Przydałaby mi się twoja rozwaga.

Jego szczera skrucha i pokora doprowadziły do tego, że kiedy przy­szliśmy do siebie, do akademika, podawałem do stołu i chodziłem koło Kosti jak koło chorego. Nasz robot Charly wciąż jeszcze spoczywał we wnęce przy drzwiach. Na pierwszym semestrze Kostia próbował go udoskonalić, rozebrał i z braku czasu nie mógł złożyć do tej pory, toteż na domiar wszystkiego po uroczystej kolacji przyszło mi jeszcze posprzątać pokój, żeby nie robić tego jutro, w dniu odjazdu, chociaż powinien się tym zająć Kostia: przecież to on wypatroszył Charly'ego. Póki majstrowałem przy odkurzaczu, Kostia zniechęcony i pełen winy siedział przed ekranem, oglądając jakąś smętną audycję z serii Jeśli nie masz się czym zająć. Spieszyłem się, ponieważ około północy obie­całem być u rodziców.

A mimo wszystko wieczór skończył się wspaniale. Na ekranie wi­deofonu nieoczekiwanie pojawiła się Biata. I zwyczajnie, jakby nic się nie stało, zapytała:

-              Jesteście w domu, chłopcy?

-              W domu, w domu! - ryknął, zrywając się, Kostia.

-               Jak to dobrze, że was zastałam.

-              Olśniewający przypadek - znalazł się Kostia.

-              Naprawdę myślałam, że w żaden sposób was nie odnajdę.

Kostia umilkł. Obaj uśmiechnęliśmy się radośnie. A ona, krytycz­nie na nas spoglądając, po chwili milczenia spytała:

-              Jak sądzicie, nie przyjechalibyście teraz do mnie?

-              O-o-o! - było naszą odpowiedzią.

-              No to wspaniale. Siedzą we dwójkę w taki wieczór i jeszcze zaj­mują się sprzątaniem.

Kostia z udaną skromnością spuścił oczy:

-              Umiłowanie pracy jest jedną z naszych licznych zalet.

-              Szczególnie twoich. No, czekam. Potańczymy. U mnie w domu jest tylu ludzi - gości siostry. Patrząc na nich, przypomniałam sobie także o was.

7


Proszę, przyjeżdżajcie - obdarowała nas uśmiechem i rozpły...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin