Łarionowa Olga - Lampart ze szczytu Kilimandżaro.doc

(972 KB) Pobierz
Olga





Olga

Łarionowa

Lampart

ze szczytu

Kilimandżaro

Powieść

Planeta,

która nie może nic dać

Mała opowieść

Przetłumaczyła  z  rosyjskiego

Ryszarda  Wilczyńska

Wydawnictwo  Poznańskie

Poznań  1987


Tytuły oryginałów:

Leopard s wiersziny Kilimandżaro

Planieta, kotoraja niczego nie możet dat'

Okładkę projektował JÓZEF PETRUK.

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987

ISBN 83-210-0605-1


Lampart

ze szczytu Kilimandżaro

Powieść


Rozdział 1

Maleńka turkusowa jaszczurka, nie większa niż moja dłoń, patrzyła, jak się zbliżam, i przywiera­ła lękliwie do chropowatej powierzchni wapien­nej płyty. Przykucnąłem - jaszczurka nie ucieka­ła, tylko oddychała szybko, rozdymając jasne gardziołko.

-              Ech ty mikrokrokodylu - powiedziałem. - Ileż to już lat was nie tykają? Ze trzy tysiące. A wy wciąż się jeszcze boicie.

Jaszczurka patrzyła na mnie mrugając. I oto złapałem siebie na myśli, że przed tym jedynym stworzeniem nie czuję się winny. Słuchało mnie spokojnie i uważnie, bez tego pobłażliwego wszech-znawstwa, które zdawałem się dostrzegać w każdym moim rozmówcy.

-              No dobrze, popasaj sobie - rzekłem do jaszczurki. - W starożytności upiekliby cię i zjedli.

Nabrzeże było bezludne. Wyłożone różowawymi płytami i otoczone dziwaczną lekką barierą, ciągnę­ło się od suchumskich plantacji do samego Rezer­watu Dunajskiego, to opadając do poziomu morza, to wznosząc się nad złotymi łysinami niezliczonych plaż i niebieskawozieloną gęstwą podzwrotnikowych gajów. Nabrzeże nic się nie zmieniło. Było takie same, jak w latach moich szkolnych wakacji. Tak bardzo wtedy lubiłem spacerować po nim w naj­większy upał, i chodziłem po szerokich płytach, starając się nie następować na szczeliny. Czemu? Prawdopodobnie w dzieciństwie bardzo łatwo jest powiedzieć sobie: tak trzeba. I robić coś, choćby to było zwyczajną bezsensowną zabawą. Trzeba przejść od tego drzewa do tego i ani razu nie nadepnąć na szczelinę. Jeśli nadepnę, będzie źle. Trzeba przejść i nie nastąpić.

Kiedy ludzie stają się dorosłymi, bardzo wiele w nich zostaje z tego dziecięcego tak trzeba. Pewnie dlatego i Sana ograniczyła się

7


tylko do poprawnego zapytania o stan mego zdrowia. Zapytania bez odwrotnych sygnałów wywoławczych. Tak trzeba. Tak trzeba - po tych jedenastu latach, w ciągu których budziłem się z jedną myślą: czy ona żyje?

Kontury skamieniałych muszli rysowały się wyra­ziście na chropowatej powierzchni płyt. Nazbyt wyraziście. Jak to się stało, iż w dzieciństwie się nie domyśliłem, że te płyty są syntetyczne?

Z jakąś niebywałą zaciętością zacząłem głośno tupać i deptać po wszystkich szczelinach i stykach tych przeklętych płyt. Niech będzie źle. I tak jest mi już źle. A gorzej... czy może być gorzej?

U siebie na boi czytałem, że kiedyś, dawno temu, ludzie w podobnej sytuacji po prostu splunęliby na wszystko i szybko zmienili sferę swego działania. Pewnie u źródeł takiego postępowania leżały dawne wyobrażenia o nieszczęściach jako przejawach istnienia sił wyższych. Ale starczyło splunąć na wszyst­ko - i siły wyższe, zaskoczone takim wyrazem lekceważenia ich mocy, zamieniały gniew na łaskę. Obejrzałem się i nie spostrzegłszy w pobliżu nikogo prócz dalekiej dziecięcej, sylwetki, splunąłem w sam środek pięknego liliowego odcisku, przypomina­jącego jeża morskiego. A masz! Potem obróciłem się, podszedłem do pierwszej lepszej tablicy obsługi i wezwałem mobil.

I po co tak się tu rwałem? Nic się tu nie zmieniło, tylko stało się dziwnie bezludnie. Dawniej, kiedy się jeszcze uczyłem, nawet w najbardziej upalne dni snuły się tu chmary brązowych, opalonych ludzi, ssących wolno suik i co godzina zmieniających swoje plażowe kostiumy.

Pewnie tymczasem medycy doszli do wniosku, że w pasie podzwrotnikowym nie ma idealnych warun­ków klimatycznych dla wypoczynku. Ot, zwyczajna historia.

Kiedyś, jakieś dwieście lat temu, strefę podzwrot­nikową poczęto spiesznie rozszerzać na obu półkulach. Mówią, że unicestwiono

8


podówczas wspaniałe plantacje suiku wenusjańskiego na Wielkich Solniskach, i oto teraz - proszę: bezludzie. Co prawda przyleciało tu skądś rano kilkaset mobili, wszystkie siadły na wodzie, tak że ludzie, nie wychodząc na plażę, nurkowali wprost z płaszczyzny przedniego skrzydła. Ale mobile niebawem uniosły się i znów pozostałem sam jeden. Ten pośpiech tu irytował mnie. W ciągu ostatnich jedenastu lat przywykłem do powolnego rytmu. Z początku myślałem, że to właśnie owo przyzwyczajenie sprawia, iż odczuwam wokół gorączkową krzątaninę, lecz po jakimś czasie przekonałem się, że tempo życia rzeczywiście wzros­ło w porównaniu z tym, jakie zaobserwowałem przed swoim nieszczęsnym odlotem.

No cóż. Ale bywało kiedyś i tak. Dawno temu. Z całym entuzjazmem, właściwym dla pierwszego półtorawiecza postępu technicznego, ludzie zaczęli oszczędzać każdą sekundę laboratoryjnego czasu, nierzadko opłacając to długością własnego życia; oddychali oparami różnych eterów i kwasów, a rtę­cią posługiwano się niemal w każdym laboratorium! Czyżby nie można było wyprodukować milionów manipulatorów? Trudno to dziś sobie wyobrazić. Kopali sobie grób - od młodości do starości, od laborantów do członków Akademii Nauk. I wcale nie uważali siebie za bohaterów. I ginęli... I zniszczy­li atmosferę ziemską. Przez dwieście pięćdziesiąt lat potem nie można było przywrócić jej dawnej czy­stości. A kosztowało to tak wielką ilość energii, że aż strach pomyśleć nawet dziś, wobec współczesnych nieograniczonych jej zasobów. Chociaż nieograni­czonych - to za wiele powiedziane. Pamiętam, Sana mówiła, że w celu uruchomienia Oweratora trzeba było gromadzić energię w kondensatorach wokół Plutona bez mała osiemnaście lat... Tak, osiemnaście. Eksperyment musiał być rozpoczęty krótko po moim odlocie, nic dziwnego, że start małego statku remontowo zaopatrzeniowego pozostał niezauważony. A były czasy, kiedy o starcie

9


nawet mało znaczącej rakiety cały świat mówił co najmniej przez tydzień! Myśmy odlecieli bez rozgło­su, gdzieś na boi ratunkowej - cóż za ironia! - straciliśmy statek i ludzi, i dopiero po jedenastu latach znaleziono czas, żeby sobie o nas przypo­mnieć. A może ratowano wciąż daremnie? Został­bym tam, i Elefantus miałby dziś spokój. A teraz najprawdopodobniej staruszek nie może znaleźć sobie miejsca z niepokoju o mnie. Zabiegał, cackał się i oto proszę: pacjent zabrał się i z wdzięczności uciekł!

Mobil dawno już zawisł nade mną jakieś dzie­sięć metrów, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy się zjawił. Dawniej mobile opuszczały się na zie­mię i podpełzały do samej tablicy obsługi. Też mi modernizacja! Co tu należy zrobić?... Aha! Pewnie trzeba tak... Klawisz ze strzałką w dół - i mobil siadł obok mnie. Odruchowo szarpnąłem się, choć powinienem był pamiętać, że żaden, nawet najprostszy mobil nie wyląduje na żywym orga­nizmie.

Rozwarł się i zaraz zamknął za mną trójkątny otwór bocznego luku. Opadłem na oparcie prze­wiewnego białego fotela. Zgoda. Będę się uczył być wdzięcznym.

Na alfografie znalazłem współrzędne Jegerhauenu północno-wschodniej bazy Elefantusa. Wykrę­ciłem szyfr i mobil pomknął najpierw po przybrze­żnej szosie, potem raźno nabrał wysokości i uniósł się nad Płaskowyżem Krymskim, wybierając krót­szy i wygodniejszy kurs.

Dziesięć minut później drugi mobil wzbił się kilkaset metrów od miejsca, z którego odleciałem. Wszystkie mobile służby transportu powszechnego miały identyczne urządzenia dyspozycyjne, toteż i drugi mobil poleciał tą samą trasą, co mój, i z tą samą lokalną szybkością.

I on także przybył do Jegerhauenu.

10


Widocznie odpowiadało Elefantusowi spotkać mnie z taką, powiedziałbym - powściągliwością. Kręcił swoją ptasią główką patrząc, jak zbliżam się do małego domku służbowego, i jego długie rzęsy żałośnie drgały niczym u zasypiającego dziecka. Podszedłem i zatrzymałem się pośrodku dróżki, obrzucając go spojrzeniem z góry na dół. Wciąż milczał i nie mogłem tego znieść.

-              Proszę mnie zapytać o cokolwiek, doktorze Elia. Czyż nie ciekawi pana, gdzie mnie goniło?

Elefantus podniósł oczy i znów je spuścił.

-              Goniło mnie po nabrzeżu. Czarnomorskim.

Znowu przemilczał moje słowa. Stanąłem w roz­kroku i założyłem ręce w tył. W dzieciństwie, kiedy chciałem okazać swoją niezależność, przybierałem taką właśnie pozę.

-              Czy pan pamięta swoje szkolne wakacje? Dwa rude, słoneczne miesiące, dwa miesiące wolności i morza... A czy pan wie, na co traciłem te dwa błogosławione miesiące? Poświęcałem je płytom, którymi wyłożone jest nabrzeże. Kroczyłem po nich, starając się nie nadepnąć na linie styku dwu płyt. Twardo wierzyłem, że jeśli nadepnę, spotka mnie nieszczęście. Taka była umowa między mną i tymi różowymi płytami. Były niewiele dłuższe niż mój krok i czasem musiałem brać je w biegu. A dziś nagle okazały się dla mnie za krótkie. Głęboka filozofia, nieprawdaż? Ponadto odkryłem, że one są...

-              Proszę zadać sobie trud i wymienić tych ludzi, z którymi pan rozmawiał - rzekł Elefantus.

-              Byłem sam. Mobil, nabrzeże, mobil.

-              Taak - powiedział Elefantus i obróciwszy się podreptał ku domowi. Ruszyłem za nim. Zatrzy­mał się.

-              Proszę mi wybaczyć - rzekł cicho.

Zrozu­miałem, że nie chce, abym mu towarzyszył.

Wygląda na to, że uraziłem staruszka. Ale jakim sposobem? Czyżbym coś palnął? Oto skutki jedena­stoletniego przebywania w towarzystwie automatów. Moje „gnomy” przyjmowały tylko fizyczną

11


stronę wszelkiej informacji, nie można im było opowiadać o ciepłych wapiennych płytach. I oto pierwszy człowiek, przed którym spróbowałem od­kryć coś swojego, coś ludzkiego, nie zrozumiał mnie i pewnie przyjął wszystko za niezręczny żart czter­dziestotrzyletniego draba.

Malutki słonecznożółty mobil wynurzył się spoza ostrego wierzchołka góry, splanował stromo i osiadł za domem Elefantusa. Uspokoiłem się nieco. To nie ja tak poruszyłem staruszka. Po prostu na kogoś czekał.

Pateri Pat wyszedł z domku i ciężko kroczył w moją stronę. Jego pąsowa twarz była nachmurzona, do czego przywykłem już w ciągu tych dziesięciu dni, które spędziłem w domu Elefantusa. Pateri Pat zrobił ruch głową, co najpewniej musiało znaczyć chodźmy. Poszedłem za nim. Milczał jak i Elefantus.

-              Pateri, druhu - rzekłem bez przekonania - i bez twego chmurnego pyska rozumiem, że jestem świnią. Po co to podkreślać?

Pateri Pat szedł dalej w milczeniu. Skręciliśmy w stronę malutkiej zgrabnej willi z lądowiskiem dla mobili na dachu. Mój towarzysz obrócił ku mnie wolno swoją masywną głowę.

-              Straciłeś pół dnia - wygłosił z przerwami jak automat.

Stanąłem jak wryty. Nie od razu dotąd do mnie pełny sens tych słów. Potem zacząłem się śmiać.

Miękko i zwinnie jak kotka Pateri Pat odwrócił się do mnie. Niepojęta wprost wściekłość mignęła mi w jego oczach, w jego plecach lekko podanych do przodu, w szyi pochylonej więcej niż zwykle. Przez moment wydawało mi się, że się zaraz na mnie rzuci. Ale Pateri Pat wyprostował się, wskazał ręką willę i rzekł krótko:

-              Twoja. - Po czym odwrócił się i szybko znikł za zakrętem ścieżki.

12


Szedłem po skrzypiącym żwirze i śmiałem się. Kochany, niedorzeczny świat! Od razu stał mi się jak dawniej. Czyż można człowiekowi, który stracił jedenaście lat, mówić, że stracił pół dnia?

U wejścia wyczekiwał na mnie malutki szaroniebieski robot. Niewielka liczba kończyn - tylko dwie - naprowadziła mnie na myśl, że to nie jest zwykły gnom do prac mechanicznych. Założyłem ręce do tyłu i obejrzałem go krytycznym okiem od stóp do głów.

-              Pan sobie życzy? - spytał mnie szybko mę­skim głosem.

-              Życzę sobie wiedzieć, kim jesteś i po co?

-              Robot typu ERO-4-MM - odtrajkotał spie­sznie.

Myślał pewnie, że w szkole uczyłem się wszystkich typów robotów. Zgoda. Zobaczymy, do czego jesteś zdolny.

-              Czy nie możesz mówić wolniej? spytałem go.

-              To niecelowe. Muszę w krótkim czasie wyu­czyć pana na mechanika-energetyka prostszych urządzeń.

-              Aha - rzekłem - teraz rozumiem. Jajo uczy kurę.

-              Nie całkiem słuszne - obraził się nieoczeki­wanie ten typ.

-              A robić uwagi starszym to słuszne? - obru­szyłem się. W stosunku do swoich gnomów przy­wykłem był odnosić się bez ceremonii.

-              Przepraszam - krótko odpowiedział robot.

-              Aa - przyszło mi do głowy - jak mam ciebie nazywać?

-              Jak pan sobie życzy.

-              Wobec tego będę cię nazywał Pedel. Nie masz nic przeciwko temu?

-              Nie mam. Ale co to znaczy?

-              W języku starożytnych znaczyło to nauczy­ciel, wychowawca.

13


-              Dziękuję. Muszę jednak uprzedzić, że staro­żytne języki nie wchodzą w zakres mojego progra­mu.

Diabli z tobą - pomyślałem, ale już nie powie­działem tego głośno. Pragnę odpocząć. Dwadzieścia kilometrów, bądź co bądź, dziś przespacerowałem; to dużo dla odwykłego.

-              Jesteś wolny, Pedel - rzekłem.

-              Na jak długo? ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin