Poręczenie - Scott Amanda.pdf
(
976 KB
)
Pobierz
Border Storm
AMANDA SCOTT
PORĘCZENIE
1
Granica szkocka, sierpień 1596
Poranna mżawka wzmagała posępny nastrój tego pochmurnego dnia w Liddesdale,
gdy nagle, tuż przed świtem, angielska armia bez ostrzeżenia przystąpiła do ataku.
Nie zapłonęła ani jedna pochodnia, nie rozległ się ani jeden krzyk. Wróg podkradł się
niepostrzeżenie pod osłoną nocy z niezwykłą - jak na Anglików - skrytością.
Szarżę rozpoczął sygnał rogu. Rozpętało się istne piekło. Dwa tysiące ciężkozbrojnych
żołnierzy pod dowództwem Thomasa, lorda Scrope, wyznaczonego przez królową Elżbietę na
strażnika zachodniego pogranicza, spadło na zaskoczonych mieszkańców Liddesdale.
Większość nie miała możliwości obrony, gdy żołnierze w stalowych zbrojach
taranowali drzwi ich domostw, bez litości siekając mieczami mężczyzn, kobiety i dzieci. Ci,
którzy chcieli pobiec, by ostrzec sąsiadów, zostali zabici.
Najeźdźcy spływali ze wzgórz niedającą się powstrzymać falą. Rozległy się odgłosy
strzałów i uderzeń stali o stal, gdy mężczyznom - mieszkańcom doliny - w ostatniej chwili
przed nieuniknioną śmiercią udało się pochwycić pistolet, miecz lub sztylet. Kobiety i dzieci
krzyczały, podobnie jak umierający mężczyźni. Zdychające konie rżały przeraźliwie.
Z początku napastnicy nie zwracali uwagi na żywy inwentarz.
Kierowała nimi wyłącznie żądza ukarania mieszkańców, podpalali więc ich domostwa
i zabijali bez litości, nie bacząc na to, czy ofiara jest mężczyzną, kobietą, dzieckiem czy też
starcem.
Dalej w dolinie, na porośniętym trawą wzgórzu obserwacyjnym położonym między
Liddel i potokiem Tarras Burn, dziesięcioletni chłopiec pasł stado owiec. Ojciec powiedział
mu, że zwierzętom nie zaszkodzi deszcz, lecz nie dbał o to, czy chłopcu spodoba się
przebywanie na otwartej przestrzeni w czasie niepogody. Chcąc nie chcąc, mały Sym zagonił
stado na pastwisko. Deszcz mu nie przeszkadzał, chociaż dla zasady ojcu powiedział co
innego. Lubił samotność pośród swoich owiec. Mimo że Sym i towarzyszące mu dwa psy
musieli pilnować stada, to mieli dużo czasu na o wiele ciekawsze zajęcia.
Pierwszy sygnał o nadciągających kłopotach dały właśnie psy - o niewybrednych
imionach Kum i Kuma. Oba zatrzymały się gwałtownie i postawiły uszu, spoglądając na
południowy wschód. Chłopiec również stanął i zaczął nasłuchiwać. Z początku dobiegał go
jedynie szum deszczu i beczenie owiec, lecz zmysły miał równie wyostrzone jak jego psy i po
chwili rozróżnił wyraźny, dochodzący z oddali dźwięk rogu.
- Bierz ich, Kum! Bierz ich, Kuma! - rzucił komendy przez ramię i ruszył biegiem.
Nie wątpił, że dobrze wytresowane owczarki collie usłuchają wydanego rozkazu i przypilnują
stada. Bose stopy uderzały twardymi podeszwami w mokre trawiaste zbocze, gdy chłopiec
pędził ku potokowi Tarras Burn. W pewnej chwili pośliznął się na błotnistej ścieżce i
przejechał kawałek na plecach, lecz szybko wstał, by nie tracić cennego czasu. Nic, nawet
ostre krawędzie otoczaków, nie spowolniły jego biegu. Znał tam każdą przeszkodę, więc
pewnie i szybko stawiał stopy na ziemi.
Na dole przebył strumień, przeskakując z kamienia na kamień. Teraz, w środku lata,
było to dość bezpieczne, lecz w czasie wiosennych powodzi woda płynęła z taką szybkością,
że łatwo się było w niej utopić - prąd przewróciłby i pozbawił przytomności dorosłego
mężczyznę, zanim jeszcze ten poszedłby pod wodę.
Teren w pobliżu potoku był raczej błotnisty, stanowił część cieszącego się złą sławą
torfowiska Tarras. Razem z pobliskim dziewiczym lasem dobrze zabezpieczał mieszkańców
po tej stronie gór przed angielskimi najeźdźcami. Jednak tu i tam chaty stały na wyżej
położonej, suchej ziemi.
Sym bezceremonialnie otworzył pokryte bydlęcą skórą drzwi pierwszej chałupy. W
środku przy palenisku siedziała kobieta i troje dzieci.
- Najeźdźcy! - krzyknął chłopiec. Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z powrotem na
dwór i zobaczył dwóch mężczyzn, stojących w zagrodzie dla owiec, którzy mimo deszczu
zajęci byli znakowaniem jagniąt. - Słychać rogi! Najeźdźcy w dolinie! - zawołał do nich.
- Na koń, Will - rozkazał starszy z mężczyzn. - Jedź do Hermitage!
- Ale tamtejszy pan jest teraz w Blackness! - zaprotestował Will.
- Dowódca jego straży będzie wiedział, jak postąpić. Ja udaję się do Broadhaugh.
Nie zwracając dłużej uwagi na ich rozmowę, Sym ruszył dalej. Wiedział już, co
mężczyźni zrobią, dokąd pojadą. Nie po raz pierwszy w czasie swojego krótkiego życia był
świadkiem ataku Anglików na Liddesdale i najbliższych sąsiadów.
Spostrzegł więcej chat, stojących na błoniu w pobliżu jednej z wielu wież
strażniczych, rozsianych wzdłuż szkockiego pogranicza. Czworokątna baszta stała na
skalistej, wystającej podstawie nad strumieniem. Sym ujrzał mężczyzn, kobiety i dzieci.
- Najeźdźcy! - zawołał. - Słychać trąby!
Mieszkańcy wioski zareagowali w dający się przewidzieć sposób: kobiety wołały
swoje dzieci i biegły do chat, by zabrać z nich niezbędne rzeczy, mężczyźni chwytali za broń,
wyprowadzali konie.
Sym biegł dalej. Teraz widział innych ludzi, po drugiej stronie potoku, którzy
rozpierzchli się, by zaalarmować sąsiadów. Mimo mżawki na szczytach wzgórz zapłonęły
pochodnie, zrobione z drewna nasączonego baranim sadłem. Zapasowe łuczywa czekały na
swoją kolej pod przykryciem, chroniącym je przed deszczem.
Chłopiec dyszał ciężko, lecz nie mógł się zatrzymać, by odpocząć. Musiał pędzić
dalej. Przy następnej chacie zdołał jedynie zawołać:
- ...waga... jeźdźcy!
Otworzyły się drzwi. Ludzie, spojrzawszy na niego, rzucili się z powrotem do
wnętrza, by po chwili pojawić się z dziećmi, z najcenniejszymi rzeczami, gotowi uciekać na
wzgórza i do pobliskiego lasu Tarras.
Sym zobaczył przed sobą kryjący się w szarej mgle ponury gąszcz lasu. Ruszył w
tamtą stronę i wtedy daleko w dolinie usłyszał głuchy odgłos, przypominający grom, oraz
krzyki ludzi. Najeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza i rzucili się w dolinę.
Czuł ból w piersi, jednak nie zatrzymał się, by zaczerpnąć tchu. Miał nadzieję, że pod
osłoną drzew uda mu się niezauważenie dotrzeć do kolejnych chat położonych w centralnej
części, że nie pognają za nim konni żołnierze. Jeśli dopisze mu szczęście, napastnicy, którzy
puszczą się w pościg, ugrzęzną w jednym z wielu bagien. Sym znał te miejsca od
najmłodszych lat i z łatwością znajdywał drogę w tym pełnym niebezpieczeństw labiryncie.
Wreszcie wybiegł spomiędzy drzew i znalazł się na polanie. Popędził trawiastym
zboczem do pierwszej z trzech kamiennych chałup.
- Tato! Dougald! Najeźdźcy!
Drzwi otworzyły się i ku wielkiej uldze chłopca ukazał się w nich ojciec - wysoki i
wymizerowany mężczyzna. Nim jeszcze Sym zdołał zaczerpnąć powietrza, ujrzał, jak Davy
Elliot zadziera głowę i nasłuchuje w taki sam sposób jak poprzednio owczarki.
Chłopiec wreszcie się zatrzymał, pochylił i opierając dłonie na kolanach, próbował
zaczerpnąć tchu. Z wnętrza chaty dobiegły go czyjeś głosy i krzyki. Gdy w końcu podniósł
głowę, ojciec już wychodził z drugiego domku, gdzie mieszkał wuj Syma, a potem
natychmiast pobiegł do trzeciego, do babci i dziadka chłopca.
Kuzynka Anna o jasnych jak słoma włosach już gnała po kuce.
Kiedy Sym podszedł do chaty rodziców, by pomóc matce przy malcach, ujrzał stojącą
w wejściu znajomą młodą, ciemnowłosą kobietę.
- Laurie! - zawołał. - Nie stój jak słup. Najeźdźcy będą tu lada chwila. Bierz kuca i
pędź do domu!
- Twoja matka trzyma dziecko, Sym - odparła spokojnie. - Chodź i zabierz małego
Fergusa, dobrze?
Bez słowa sprzeciwu wykonał polecenie, chociaż nadal z trudem chwytał powietrze.
Laurie była wyjątkową przyjaciółką. Po pierwsze, miała na tyle pogodne
usposobienie, by włóczyć się po okolicy tak jak on. A po drugie, nazywała go po prostu Sym,
nie zaś mały Sym, jak czyniła to rodzina. W obecności innych ludzi wołała na chłopca Sym
Davy'ego, podobnie jak jego ojca zwano: Davy Syma. Chłopiec nosił imię po dziadku, a
ponieważ tak wielu członków rodzin Elliotów i Halliotów miało takie same imiona, łatwiej
było ich odróżnić, odwołując się do imion ich najbliższych. Pełne imię chłopca brzmiało więc
Sym Davy'ego Syma; tak mówili ci, którym chciało się wypowiedzieć te wszystkie słowa
jednym ciągiem. Jeśli nie liczyć Laurie, w większości ludzie zwracali się doń mały Sym i tak
będzie, dopóki nie dokona jakiegoś chwalebnego czynu i tym sposobem nie zasłuży sobie na
bardziej znakomite imię.
Laurie Halliot przerwała potok jego myśli.
- Dasz radę utrzymać małego Fergusa, jeśli wsadzę was na mego kuca?
- Jasne - odparł, wciąż dysząc. - Ale co ty wtedy zrobisz? On nie udźwignie całej
trójki na swoim grzbiecie.
- Twój ojciec mi pomoże. A teraz pośpiesz się!
Gdy jednak ponownie wyszli na dwór i Laurie szykowała się, by pomóc Symowi
wsiąść na kuca, Davy Elliot powstrzymał ją. Podbiegł do niej szybko wraz ze swoim bratem
imieniem Dougald.
- Nie możemy zabrać twego kuca. Sama będziesz go potrzebować.
- Wcale nie, jeśli się uda wam posadzić mnie wysoko na drzewo w lesie - odrzekła
stanowczo.
- No tak, to mogę zrobić od razu, lecz jeśli nie będzie ci potrzebny kuc, pojedzie na
nim Lucy i dziecko. Mamy dość koni dla starszych, to znaczy dla Anny i Dougalda, i dla nas,
ale chłopak będzie musiał gonić na piechotę.
- Wobec tego nie zgadzam się - zaprotestowała. - Widzisz sam, że ledwie zipie.
Zostanie ze mną, by bronić mnie przed napastnikami. Możesz to zrobić, Sym?
Chłopiec kiwnął głową, gotów strzec jej przed każdym niebezpieczeństwem.
- Wyślij innych do jaskini, Davy - podjęła rzeczowo Laurie. - A gdy już wsadzisz nas
na drzewo, sam musisz podążyć ich śladem i dobrze pilnować. Będziesz im potrzebny, kiedy
najeźdźcy w końcu opuszczą naszą ziemię.
Plik z chomika:
ograzyna
Inne pliki z tego folderu:
Davidson Donna - Rywal.pdf
(1116 KB)
Heyer Georgette - Debiutantki.pdf
(1150 KB)
Alchemia - Quick Amanda.pdf
(1633 KB)
Aniołek - Palmer Diana.pdf
(983 KB)
Anons - Thornton Elizabeth.pdf
(1301 KB)
Inne foldery tego chomika:
01 - 27
028 - 100
401 - 500
Amber
Barbara Cartland
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin