LEONARD CARPENTER CONAN RENEGAT (PRZE�O�Y�: MAREK MASTALERZ) SCAN-DAL Dla Cheryl I PR�BA STALI - Kto idzie? Ostry g�os wartownika sprawi�, �e kary rumak bojowy zmyli� krok. Zirytowany je�dziec wbi� pi�ty w boki konia, zawr�ci� go wok� stra�nika i zatrzyma� si� na wprost niego. - Nazywam si� Conan, pochodz� z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Kt�r�dy do obozu Hundolfa? Je�dziec m�wi� po kotyjsku z barbarzy�skim akcentem. By� okaza�ym m�czyzn� u progu doros�o�ci. Jego czarne jak smo�a, r�wno przyci�te w�osy wygl�da�y r�wnie wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywa�a g��boka, r�wna opalenizna - zapewne dzie�o blasku s�o�ca odbitego od p�nocnych p�l lodowych. Wzrost przybysza i ci�ar bojowego rynsztunku t�umaczy�y wyb�r tak krzepkiego wierzchowca. Cymmerianin by� wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opina�a imponuj�ce mi�nie. Do ko�skiego siod�a przytroczone by�y miecz i top�r oraz tarcza, he�m i w��cznia; przy jukach zwisa�y zrolowane futra. Wartownik, Koryntianin z rozwidlon� brod�, siedz�cy w ko�skim siodle, przerzuconym przez napr�dce sklecon� zapor�, tarasuj�c� b�otnist� drog�, zmierzy� Conana uwa�nym spojrzeniem. Nie spieszy� si� z odpowiedzi�. Chocia� �o�nierz przybra� swobodn�, pozbawion� karno�ci poz�, jego r�ka wspiera�a si� na zakrzywionym �uku prze�o�onym przez kolana ze znamionuj�c� do�wiadczonego wojownika pewno�ci�. U jego boku wisia� ko�czan pe�en strza�. - Skoro jeste� cz�owiekiem Hundolfa, gdzie podzia�e� p�aszcz? - Nie nale�� do jego kompanii. - Ko� Conana prychn�� nie- spokojnie. - Przynajmniej na razie. - Rozumiem. - Wartownik nie spuszcza� z przybysza wzroku. - Jeszcze jeden wyg�odnia�y s�p zjawi� si� na polu bitwy. No dobrze, wje�d�aj. - Wzruszy� ramionami. - Ob�z Hundolfa jest na pi�tym tarasie. Jed� na wprost, p�niej skr�cisz w lewo. - Najemnik poprawi� si� na niewygodnym siedzeniu. - Je�eli wola�by� zaci�gn�� si� do pewniejszej kompanii, spr�buj pogada� z Bragiem, prosto przed tob�. Jego ludzie zawsze zdobywaj� wi�cej �up�w. Cymmerianin kiwn�� niezobowi�zuj�co g�ow� i zawr�ci� konia. - Znam Hundolfa z dawnych czas�w - rzuci� i szybko ruszy� w g��b obozowiska. Ob�z Wolnych Kompanii znajdowa� si� na tarasach winnic u mur�w Tantuzjum, prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, kt�ry dopiero co powr�ci� z odludnych krain, by� zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpo�cieraj�cego si� na skalistym zboczu zbiorowiska namiot�w. Pasma siwego dymu wzbija�y si� z dziesi�tk�w ognisk pod bladob��kitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzg�rzami na horyzoncie. Ob�z rozbito bez �adnego planu. Od do�u ogranicza�y go najni�sze tarasy i przecinaj�cy je p�ytki w�w�z. Conan dostrzeg� jednak, �e naturalne otoczenie obozowiska - niskie wa�y, usypane ze stert kamieni i gruzu - zapewnia�y mu jak� tak� obron�. Wydawa�o si�, �e nawet Tantuzjum liczy�o na swe naturalnie obronne po�o�enie na skalnej grz�dzie, nie za� na dzie�a r�k ludzkich. Nad namiotami i pn�cymi si� w g�r� p�dami winoro�li wida� by�o skraj miasta: bia�y mur, znad kt�rego wystawa�a z�bata linia krytych dach�wkami i �upkiem domostw. Z tej odleg�o�ci mo�na by�o dostrzec, �e mury miejskie zbudowano z obrzuconych zapraw� nier�wnych g�az�w. Nie by�y zbytnio wysokie czy strome, lecz mia�y na szczycie w�ski parapet dla stra�y. Jedynym solidnym umocnieniem w polu widzenia by� krzepki szaniec z r�wno ociosanych szarych blok�w skalnych. Znajdowa� si� on w najbardziej stromej cz�ci urwiska; pozosta�� cz�� mur�w miejskich dobudowano do jego bok�w. By� od nich znacznie wy�szy, a jego szczyt zaopatrzony by� w z�bate blanki. Najprawdopodobniej by�a to zewn�trzna �ciana prastarej cytadeli lub dzielnicy pa�ac�w. Conan kontynuowa� taktyczn� ocen� okolicy w miar�, jak jego ko� wspina� si� po brukowanym podje�dzie. Wierzchowiec min�� pawilon z dekoracjami w krzykliwych barwach i sztandarem z podobizn� smoka - siedzib� Braga. Po obydw�ch stronach zrobi�o si� g�sto od namiot�w. Tarasy z winoro�lami, obramowane niskimi, sko�nymi skarpami z polnych g�az�w ust�pi�y miejsca ba�aganowi n�dznego obozowiska, pe�nego prowizorycznych ludzkich siedzib. Par� stratowanych, odgrodzonych sznurami placyk�w s�u�y�o za zagrody dla koni, lecz wsz�dzie indziej panowa�a odstr�czaj�ca ciasnota. Mo�na by�o odnie�� wra�enie, �e z jej powodu wi�kszo�� mieszka�c�w obozu sp�dza bezczynnie czas na drodze. W obozowisku najemnik�w panowa� br�d, ha�as i ca�kowity brak dyscypliny. Wsz�dzie dooko�a czyniono u�ytek z plon�w winnicy: z r�k do r�k kr��y�y chlupocz�ce dzbanki i kamionkowe garnce z napr�dce p�dzonym napitkiem. Z namiot�w dobiega�y przekle�stwa, grzechot ko�ci w drewnianych kubkach pospo�u z piskami i gard�owymi �miechami markietanek. M�czy�ni w osza�amiaj�co r�norodnych strojach - kompletnych lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych - rozmawiali, spierali si� i mocowali po�r�d kamieni i rachitycznej trawy. Conanowi przysz�o wymin�� par� piegowatych Gundarczyk�w, odzianych wy��cznie w sanda�y i kr�tkie sp�dniczki - kilty, ok�adaj�cych si� zr�cznie owini�tymi w futra kijami. Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zwa�aj�c na zagrzewaj�ce ich do walki k�ko gapi�w. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich m�odzik�w w kaftanach z owczych sk�r rzuca�a w��czniami w ledwie trzymaj�c� si� kupy bel� s�omy. Niech�tnie rozst�pili si� przed Cymmerianinem i wr�cili do swojej rozrywki natychmiast, gdy ko�ski ogon znalaz� si� poza celem. Ci, kt�rym nie odpowiada�o pa��tanie si� po drodze, siedzieli przed namiotami, rozmawiaj�c, poleruj�c rynsztunek lub ostrz�c bro�. Wi�kszo�� obrzuca�a przeje�d�aj�cego Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali si� przed siebie. Cymmerianin przygl�da� si� uwa�nie w�a�nie tym ostatnim, gdy� dobrze zna� kapry�ne, niebezpieczne charaktery niekt�rych ludzi, zaci�gaj�cych si� w najemnicze szeregi. Barbarzy�ca rozgl�da� si� w t�umie za znajomymi twarzami na po�y z nadziej�, na po�y za� z obaw�. S�py, zlatuj�ce si� nad �wie�� ofiar�, pomy�la� Cymmerianin. Uwaga wartownika trafnie oddawa�a natur� tego zgromadzenia. Sam Conan czu� pragnienie dzia�ania po niedawnej wizycie u kuzyn�w i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzg�rza i dzikie urwiska rodzinnej krainy wyda�y si� mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny przez kupc�w wie�ci o buncie i zamieszkach w Koth zareagowa� jak na wo� kusz�cego, egzotycznego pachnid�a. Gdy tylko �nieg staja� na prze��czach, barbarzy�ca zabra� bro�, zapasy oraz z trudem zdobyt� kies� ze srebrem i ruszy� na po�udnie. Powtarza� sobie, �e nie zamierza wie�� �ywota takiego jak wi�kszo�� zgromadzonych w obozie uciekinier�w przed prawem i wyg�odzonych wie�niak�w, dla kt�rych szansa �atwego zdobycia bogactwa przewa�a�a nad o wiele wi�kszym ryzykiem krwawej �mierci. Nie przyby� tutaj r�wnie� w czczym poszukiwaniu daremnej chwa�y czy za spraw� mira�u odra�aj�cych rozrywek, przywabiaj�cych do miejsc bitew zdeprawowane dusze. Conan przeczuwa� niejasno, �e jest stworzony do wi�kszych rzeczy. Pragn�� sprawdzi� swe si�y, chcia� podda� pr�bie zdobyte w pocie czo�a umiej�tno�ci. Zamierza� dowiedzie� si�, czy zapewnianiu przetrwanie i powodzenie w tym surowym �wiecie. Z nag�ej zadumy wytr�ci� go rozlegaj�cy si� na wysoko�ci kolan g�os: - Conan, stary, podst�pny z�odziejaszku! Przyjecha�e� przy��czy� si� do nas? Zaiste, roztaczaj� si� przed nami wspania�e widoki! - No prosz�! Bilhoat, nie myl� si�? - Conan pochyli� si� w siodle i u�miechn�� do chudego m�czyzny o pomarszczonej twarzy, unosz�cego ku niemu g�ow�. - Po Arenjunu zaj��e� si� uczciw� prac�, tak jak ja, co? - Owszem! S� tu te� inni znajomkowie z Mordowni: Pavlo i Tranos! - Na sk�rzastym obliczu starszego m�czyzny pojawi� si� u�miech. - Musimy znowu urz�dzi� sobie wsp�ln� popijaw�! - Na pewno, i to wkr�tce, na wypchan� sakiewk� Bel! Te� wst�pili�cie do kompanii Hundolfa? - Nie, Conanie. - Bilhoat pokr�ci� g�ow�. - Zaci�gn�li�my si� do Vilezzy. �le zrobili�my, bo to zatwardzia�y zingara�ski �otr o wrednym charakterze. Ten szubrawiec o czarnym sercu winien mi jest jednak za du�o �o�du, �ebym go teraz porzuci�. �a�uj�, �e nie jestem z Hundolfem. - O co w og�le chodzi w tej kampanii? Powiedziano mi, �e popieramy buntuj�ce si� ksi���tko z Koth. - Tak, ksi�cia Ivora. - Bilhoat potar� nozdrza wierzchowca Conana. - To ulubieniec mieszka�c�w tych stron. Ma mn�stwo nowomodnych idei i jest �miertelnym wrogiem swojego wuja, Strabonusa. - Tak, znam tego ��dnego krwi �otra, kt�ry mieni si� kr�lem. - Cymmerianin zmarszczy� brwi. - Powiadasz, �e Ivor pragnie zmian? Z rado�ci� b�d� s�u�y� mu z mieczem w walce z przekl�tym Strabonusem. A Wolne Kompanie - wskaza� gestem kr�c�cych si� dooko�a zapijaczonych najemnik�w - stan�y po jego stronie, poniewa� te� pragn� sprawiedliwych rz�d�w? - Sk�d�e! - Bilhoat roze�mia� si� i pog�adzi� czarn� grzyw� konia. - Niekt�rzy z naszych kamrat�w nie mog� ju� usiedzie� w miejscu. Powiadaj�, �e brakuje im walki, a jeszcze bardziej �up�w. - Mrugn�� porozumiewawczo. - Mnie nie zale�y na chwale, a widoki na przysz�o�� wydaj� si� niez�e. Kr��y pog�oska, �e po zwyci�stwie buntownik�w ka�dy ch�tny najemnik otrzyma ziemi� lub rang� w regularnej armii. My�l�, �e to smakowity k�sek. Klepn�� konia po karku. Conan �ci�gn�� wodze i odpar�: - Smakowity czy nie, chc� si� zaci�gn��. Jad� do Hundolfa. Mi�o zn�w ci� ujrze�, Bilhoat. - Spi�� konia ostrogami i zawo�a� jeszcze przez rami�. - Poszukaj mnie, kiedy b�dziesz mia� woln� chwil�! Cymmerianin ruszy� w dalsz� drog�, licz�c tarasy. Na pi�tym skr�ci� mi�dzy dwa rz�dy namiot�w. Przed sob� ujrza� spiczasty pawilon o kwadratowej podstawie, udekorowany sztandarem ze z�otym toporem na szary...
ZuzkaPOGRZEBACZ