Rice Anne - Dzieje czarownic z rodu Mayfair 01 - Godzina czarownic t.2.doc

(1492 KB) Pobierz
ANNE RICE

 

 

Anne Rice

 

GODZINA CZAROWNIC

(The witching hour)

 

 

Tom 2

1

 

Pierwsze cztery części akt zawierają materiał, który Petyr van Abel spisał specjalnie dla Talamaski, posługując się łaciną, a przede wszystkim łacińskim szyfrem stosowanym przez Talamaskę od czternastego do osiemnastego wieku, by uczynić treść listów i dzienników niedostępną wścibskim oczom. Wiele fragmentów zostało zapisane również w języku angielskim, bowiem Petyr van Abel, chcąc przekazać dialogi oraz pewne myśli i uczucia w sposób bardziej naturalny niż mógł na to pozwolić starożytny łaciński szyfr, miał zwyczaj używać angielskiego, gdy przebywał wśród Francuzów, a francuskiego, gdy znajdował się wśród Anglików.

Niemal cały materiał ma formę listów, która była w owym czasie i aż po dzień dzisiejszy podstawową formą raportów kierowanych do archiwów Talamaski.

Zgromadzeniu przewodził wówczas Stefan Franck. Większość zawartych w aktach listów kierowana jest właśnie do niego i charakteryzuje się swobodnym, osobistym, niekiedy zupełnie nieoficjalnym tonem. Petyr van Abel nie zapominał jednak nigdy, iż jego pisma są przeznaczone do archiwów; starannie wyjaśniał wszelkie szczegóły na użytek niepoinformowanego czytelnika. Dlatego opisywał kanały Amsterdamu, chociaż zwracał się do osoby mieszkającej nad jednym z nich.

Tłumacz niczego nie pominął. Adaptacji oryginalnego materiału dokonano jedynie tam, gdzie tekst listów i zapisów w dziennikach uległ zniszczeniu i jest nieczytelny lub, gdy słowa i frazy starożytnego łacińskiego szyfru są niejasne dla współczesnych uczonych Zgromadzenia czy też, gdy archaiczne angielskie zwroty utrudniłyby dzisiejszemu odbiorcy właściwe zrozumienie znaczenia. Oczywiście, pisownia została unowocześniona.

Współczesny czytelnik powinien wziąć pod uwagę, że język angielski używany w owym czasie - w końcu siedemnastego wieku - miał niemal to samo brzmienie co obecnie. Zwroty i wyrażenia, takie jak „całkiem niezły”, „wydaje mi się” czy „przypuszczam”, były w powszechnym użyciu. Nie zostały zatem wprowadzone przez tłumacza, lecz znajdujemy je w oryginalnym tekście.

Jeżeli odniesiemy wrażenie, że świat, który opisuje Petyr, jest zaskakująco „egzystencjalny” jak na tamtą epokę, wystarczy ponownie poczytać Szekspira tworzącego siedemdziesiąt pięć lat wcześniej od naszego autora by uświadomić sobie, jak głęboko zakorzeniony był w świadomości ateizm i egzystencjalizm myślicieli owych czasów i z jaką ironią odnosili się oni do otaczającej ich rzeczywistości. To samo można by powiedzieć o stosunku Petyra van Abla do spraw płci. Wielkie zahamowania dziewiętnastego stulecia sprawiają, że zapominamy niekiedy, iż wieki: siedemnasty i osiemnasty były o wiele bardziej liberalne w sprawach ciała.

Wracając do Szekspira warto powiedzieć, że Petyr darzył go szczególnym uczuciem i z ogromną przyjemnością czytywał zarówno jego sztuki jak i sonety. Często nazywał go „swoim filozofem”.

Pełna historia Petyra van Abla, warta opowiedzenia sama dla siebie, zawarta jest w siedemnastu opatrzonych jego imieniem tomach, w których znajdziemy komplet napisanych przez niego raportów dotyczących wszystkich spraw, jakie kiedykolwiek badał. Przeznaczeniem wszelkich przekazów van Abla od początku było znalezienie się w archiwach Talamaski.

W naszym posiadaniu znajdują się również dwa powstałe w Amsterdamie jego portrety. Pierwszy, namalowany przez Franza Halsa specjalnie dla Roemera Franza, w owym czasie głowy Zgromadzenia, przedstawia wysokiego jasnowłosego młodzieńca o nordyckiej urodzie, z owalną twarzą, wydatnym nosem, wysokim czołem i wielkimi przenikliwymi oczyma. Drugi, pędzla Thomasa de Keysera powstały około dwudziestu lat później, ukazuje mężczyznę o cięższej budowie i pełniejszej, chociaż wciąż charakterystycznie pociągłej twarzy, ze starannie przystrzyżonymi wąsami, brodą i długimi blond lokami opadającymi na ramiona spod kapelusza z szerokim rondem. Na obu portretach Petyr sprawia wrażenie człowieka bardzo swobodnego i w pewien szczególny sposób pogodnego, co zresztą jest charakterystyczne dla wielu wizerunków mężczyzn portretowanych w owym czasie przez holenderskich malarzy.

Petyr należał do Talamaski od wczesnego dzieciństwa aż do swojej śmierci, która położyła kres jego czterdziestotrzyletniemu życiu. Zginął podczas wykonywania swoich obowiązków - o czym dowiemy się z ostatniego raportu, jaki van Abel sporządził dla Talamaski.

Wszystkie relacje są zgodne, co do faktu, że Petyr był nie tylko gawędziarzem i słuchaczem z prawdziwego zdarzenia, lecz także urodzonym pisarzem, a oprócz tego namiętnym i impulsywnym człowiekiem. Kochał artystyczny świat Amsterdamu i chętnie spędzał długie godziny w pracowniach malarzy. Nigdy jednak nie odrywał się od swoich badań, a jego komentarze bywają rozwlekłe, przesycone szczegółami, czasem nieumiarkowanie emocjonalne. Niektórych czytelników mogą irytować. Dla innych zapewne okażą się bezcenne, gdyż oprócz barwnych opisów wydarzeń, których był świadkiem, autor przekazał nam również wyraźny ślad własnej osobowości.

Petyr posiadał pewną ograniczoną zdolność odczytywania myśli (sam przyznawał, iż niechęć i obawa, jaką budził w nim ów talent, przeszkodziły mu rozwinąć go w pełni); potrafił także wprawiać w ruch niewielkie przedmioty, zatrzymywać zegary i wykonywać podobne „sztuczki”.

Pierwszy kontakt z Talamaską Petyr nawiązał wtedy, gdy, jako ośmioletni sierota wędrował po ulicach Amsterdamu. Przeczuwając, że Dom jest schronieniem dla dusz podobnie jak on „innych”, kręcił się w pobliżu, by w końcu pewnej zimowej nocy zasnąć na frontowych schodach, gdzie niechybnie by zamarzł, gdyby Roemer Franz nie znalazł go i nie zabrał do środka. Później odkryto, iż Petyr otrzymał był staranne wykształcenie i potrafi czytać zarówno po łacinie jak i po holendersku, a także rozumiał język francuski.

Zachował jedynie mgliste i rozproszone wspomnienia o rodzicach i spędzonych z nimi najwcześniejszych latach życia; podjął jednak samodzielną próbę zbadania swojego pochodzenia, w wyniku której udało mu się nie tylko ustalić tożsamość ojca, Jana van Abla, słynnego chirurga z Lejdy, lecz także odnaleźć liczne jego dzieła, zawierające jedne z najwspanialszych medycznych i anatomicznych ilustracji owych czasów.

Petyr często powtarzał, że Talamasca jest mu matką i ojcem. Nikt nigdy nie był bardziej oddany Zgromadzeniu niż on.

AARON LIGHTNER

Talamasca, Londyn, 1954 rok

* * *

CZAROWNICE MAYFAIR

Część I / Transkrypcja pierwsza

Z pism Petyra von Abla dla Talamaski

1689 rok

Wrzesień 1689 roku, Montecleve, Francja

Drogi Stefanie, Nareszcie przybyłem do Montecleve, położonego na samym skraju gór Cevennes - to jest na ich przedgórzu - by ujrzeć to ponure warowne miasteczko o dachach krytych dachówką i w rzeczy samej przerażających bastionach, gotujące się do egzekucji potężnej wiedźmy.

Panuje tu teraz wczesna jesień; powietrze w dolinie jest rześkie, choć wciąż jeszcze czuć w nim tchnienie śródziemnomorskiego żaru, a od bram miasta rozpościera się radujący serce widok winnic rodzących miejscowe wino, Blanquette de Limoux.

Jako iż dzisiejszego wieczoru wypiłem ponad moją zwykłą miarę, mogę zaświadczyć, że istotnie jest ono tak doskonałe, jak utrzymują tutejsi nieszczęśni mieszczanie.

Lecz, wiesz o tym Stefanie, iż w sercu moim nie ma miłości do owej okolicy, bowiem pobliskie góry wciąż jeszcze rozbrzmiewają echem lamentów mordowanych katarów, których tak wielu spalono tu przed wiekami. Ileż stuleci musi upłynąć, zanim krew ich wsiąknie w ziemię dość głęboko, by móc o niej zapomnieć?

Talamasca będzie zawsze pamiętać. My, którzy żyjemy w świecie ksiąg i kruchego pergaminu, migocących świec i mrużonych w półmroku oczu, nigdy nie oddalamy się od przeszłości. Dla nas dzieje się ona teraz. W mojej pamięci wciąż rozbrzmiewają, usłyszane wcześniej niż słowo „Talamasca”, opowieści ojca o spalonych na stosach heretykach i rozpowszechnianych przeciw nim oszczerstwach. Bowiem wiele owych kłamliwych wydawnictw trafiło również i do jego rąk.

Jednak jakiż to ma związek z tragedią komtessy de Montecleve, która jutro umrzeć ma na stosie wzniesionym przed katedrą świętego Michała? Z kamienia jest to obronne miasto, lecz nie serca jego mieszkańców, jednako nic nie zdoła zapobiec kaźni komtessy. Pojmiesz to zaraz z dalszej części listu.

Serce moje krwawi, Stefanie. Nie ma dla mnie nadziei, bowiem zawładnęły mną wizje i wspomnienia. Historia, którą ci opowiem, zaiste jest zadziwiająca.

Dołożę jednak wszelkich starań, by przedstawić Ci ją w zgodzie z biegiem wydarzeń; jak zawsze spróbuję - i jak zawsze nie zdołam - ograniczyć się jedynie do tych aspektów owej smutnej przygody, które godne są zanotowania.

Pozwól mi wpierw powiedzieć, iż nie mogę zapobiec tej okrutnej egzekucji. Komtessę bowiem uznano nie tylko za zatwardziałą i potężną wiedźmę, lecz także oskarżono o użycie trucizny i zamordowanie małżonka, a obciążające ją świadectwa są nad wyraz poważne, o czym się przekonasz z dalszych moich słów.

Nie kto inny, lecz świekra oskarżyła swoją synową o spółkowanie z Szatanem i dokonanie morderstwa; dwaj malutcy synkowie nieszczęsnej komtessy poparli babkę, zaś jedyna córka obwinionej, imieniem Charlotte, licząca sobie lat dwadzieścia i niezwykle urodziwa, zbiegła wraz ze swym pochodzącym z Martyniki młodym małżonkiem i z maleńkim synkiem do Zachodnich Indii, uchodząc w ten sposób oskarżenia o czary.

Lecz w rzeczywistości nie wszystko jest takie, jakim się może wydawać. Odsłonię ci, co udało mi się odkryć, proszę tylko, byś uzbroił się w cierpliwość, albowiem zacznę od samego początku, zagłębiwszy się wprzódy w mroki przeszłości. Znajdziesz tu opowieść o wielu rzeczach interesujących dla Talamaski. Nie ma jednak nadziei, byśmy zdołali coś uczynić.

Piszę te słowa w udręce, znam bowiem komtessę; zdążałem tu z podejrzeniem, iż mogę ją znać, modląc się iżbym się mylił.

Kiedy ostatni raz pisałem do ciebie, gotowałem się właśnie do opuszczenia państw niemieckich, znużon śmiertelnie szalejącymi w nich straszliwymi prześladowaniami i boleśnie świadom, jak mało jestem w stanie uczynić, by im zapobiec. W Trewirze byłem świadkiem dwóch masowych kaźni na stosie; okrutne cierpienia zadawali swym ofiarom duchowni protestanccy, równie fanatyczni jak katoliccy i całkowicie z nimi zgodni w wierze, iż Szatan nawiedził owe strony i odnosi swe zwycięstwa wybierając sobie wśród mieszczan najbardziej nieprawdopodobnych wspólników - niekiedy zwyczajnych kpów, chociaż w większości przypadków po prostu szacowne gospodynie, piekarzy, cieśli, żebraków i owym podobnych.

Jakżeż zadziwiająca jest wiara pobożnych ludzi, iż diabeł jest tak głupi, by zwodzić jedynie ubogich i pozbawionych władzy - dlaczego nie choćby króla Francji? - i w to, że lud niezdolny jest mu się oprzeć.

Lecz my obaj niejednokrotnie już rozważaliśmy te sprawy.

Udałem się tutaj, stłumiwszy w sercu gorącą tęsknotę za Amsterdamem, albowiem wyjątkowe okoliczności owego procesu były szeroko rozpowszechnione i zadziwiło mnie ogromnie, iż tym razem zamiast wiejskiej znachorki czy półgłówka - jąkały, co to zwykle wymienia jako swoich wspólników kogo popadnie, oskarżono o czary potężną komtessę.

Jednak w tej historii odnajdujemy również wiele typowych elementów, spotykanych zawsze w podobnych przypadkach, a w ich liczbie obecność cieszącego się wielką popularnością inkwizytora, ojca Louvier, przechwalającego się od lat dziesięciu, iż spalił setki wiedźm i że wytropi czarownice również i w Montecleve, jeżeli tylko takowe się znajdują w tej okolicy. Mamy tu także popularne dzieło o czarach i demonologii, pióra wyżej wspominanej osoby, szeroko rozpowszechnione we Francji i chętnie czytywane przez półanalfabetów zagłębiających się w przydługie opisy demonów z taką fascynacją, jakby to były słowa Pisma Świętego, gdy w rzeczywistości to głupie sprośności.

Och, i obym nie omieszkał wspomnieć o rycinach zdobiących owo arcydzieło przekazywane z rąk do rąk z taką rewerencją. Powodują one bowiem wielkie poruszenie, będąc niezwykle umiejętnie uczynionymi podobiznami diabłów pląsających przy świetle księżyca i starych wiedźm fruwających na miotłach i pożerających niewinne dzieciątka.

Księga ta rzuciła czar na miasto i nie zaskoczy nikogo w naszym Zgromadzeniu, gdy powiem, iż to właśnie stara komtessa sprowadziła ją tutaj; oskarżycielka swojej synowej, która ze schodów katedry oświadczyła wszem i wobec, że gdyby nie ta cenna publikacja, nie potrafiłaby rozpoznać czarownicy mieszkającej pomiędzy jej domownikami.

Ach, Stefanie, pokaż mi mężczyznę lub kobietę: którzy przeczytali tysiąc ksiąg, a będzie mi interesującym towarzyszem. Lecz pokaż mi człowieka, który przeczytał, powiedzmy, trzy - zaiste, dasz mi niebezpiecznego wroga.

Lecz znowu odbiegam od mojej opowieści.

Przybyłem do miasta o czwartej godzinie dzisiejszego wieczora, przekroczywszy góry i zjechawszy konno ku południowi na dno doliny; zaprawdę powolna to i męcząca podróż. Gdy tylko w zasięgu mojego wzroku ukazało się miasto, jakoby zawieszona w powietrzu potężna twierdza, którą istotnie niegdyś było, natychmiast pozbyłem się wszelkich dokumentów mogących zdradzić, iż nie jestem tym, za kogo się podaję - katolickim duchownym badającym plagę czarownic, podróżującym po kraju, by przyjrzeć się schwytanym wiedźmom, by tym lepiej wypleniać je potem ze swojej własnej parafii.

Umieściwszy mogące mnie wydać przedmioty w okutej skrzynce, zakopałem je w bezpiecznym, leśnym ustroniu. Następnie odziany w najświetniejszą z mych duchownych sukien, ze srebrnym krucyfiksem na piersi i z pełnym ekwipunkiem zamożnego kapłana, podjechałem ku bramom miasta mijając po drodze wieże Chateau de Montecleve, gdzie niegdyś zamieszkiwała nieszczęsna komtessa, znana mi wówczas jedynie pod imieniem Narzeczonej Szatana lub Czarownicy z Montecleve.

Nie zwlekając począłem rozpytywać napotykanych ludzi, dla jakiej przyczyny wzniesiono tak ogromny stos na samym środku placu przed katedrą; i dlaczego kramarze rozstawili stragany z napojami i słodyczami, choć nie widać, by była to pora jarmarku; i czemu wybudowano owe trybuny na północ od kościoła i z boku, pod ścianą więzienia? I co spowodowało, że cztery gospody położone wiele jardów od miasta są zapełnione po brzegi końmi i powozami; i co ma oznaczać to całe zamieszanie i gadanina, i wskazywanie palcami na wysokie okratowane okno więzienia, ponad trybunami, i w końcu ów obmierzły stos?

Czyżby to wszystko miało mieć związek z Fiestą świętego Michała, przypadającą nazajutrz, dniem nazywanym tu Michaelmas?

Żadna, z osób, do których przemówiłem, nie ociągała się ani przez chwilę z udzieleniem mi wyjaśnień, iż nie ma to nic wspólnego ze Świętym - chociaż oto jest jego katedra - lecz dzień fiesty został wybrany ku tym większej chwale Boga i wszystkich jego aniołów i świętych na jutrzejszą kaźń pięknej komtessy, która ma zostać żywcem spalona, bez dobrodziejstwa uprzedniego uduszenia; a to, by pokazać wszystkim czarownicom w okolicy, jakżeż licznym, że choć komtessa nie wydała współwinnych, mimo poddania jej niewypowiedzianym torturom - tak wielką władzę ma nad nią diabeł - to i tak inkwizytorzy je wszystkie wytropią.

I od owych rozmaitych osób, które, jeślibym im pozwolił, zagadałyby mnie na śmierć, dowiedziałem się następnie, że trudno by znaleźć w tej kwitnącej okolicy choć jedną rodzinę, która nie doświadczyłaby na własnej skórze wielkiej potęgi komtessy, wspaniałomyślnie uzdrawiającej złożonych niemocą, przygotowującej dla nich napoje z ziół, przykładającej dłonie do cierpiących członków, a za to wszystko nie proszącej o nic, tylko iżby pamiętano o niej w modlitwach. Cieszyła się też wielką sławą w zwalczaniu czarnej magii pośledniejszych czarownic i ci, na których rzucono urok, przychodzili do niej po chleb i sól mające moc odpędzania demonów.

Nigdzie nie ujrzałbyś bardziej kruczoczarnych włosów, powiedziano mi i, ach, jakżeż była piękna, zanim ją złamali, usłyszałem od kogoś innego, i „moje dziecko żyje tylko dzięki niej”, i że komtessa potrafiła uleczyć najcięższą gorączkę, a także iż w dni świąteczne rozdawała swoim poddanym złoto, i że miała dla wszystkich tylko uprzejme słowa.

Stefanie! Pomyślałbyś, iż miałem ujrzeć kanonizację, a nie egzekucję. Bowiem od nikogo, z kim bym rozmawiał podczas tej pierwszej godziny spędzonej w mieście, kiedy zawracałem konia tu i tam w wąskich uliczkach, jakbym nie mógł odnaleźć drogi, i zatrzymywałem go, by przemówić do każdej napotkanej osoby, zaprawdę od nikogo nie usłyszałem o komtessie ani jednego złego słowa.

Lecz nie łudźmy się co do prawdziwej natury ich uczuć. To, że ta dobra i wielka pani zginie w płomieniach na ich oczach, wstrząsnęło tak bardzo tym prostym ludem, gdyż uroda i dobroć komtessy czynią z jej śmierci tym wspanialszy spektakl ku ich rozrywce. Trzeba ci wiedzieć, iż wymowne pochwały, jakimi obdarzali tę kobietę, budziły lęk w moim sercu; gorliwość, z jaką ją opisywali i błysk w oku, gdy mówili o jej śmierci sprawiły, że wkrótce miałem dosyć; skierowałem konia w kierunku stosu i czas jakiś objeżdżałem go wokół. Dziwowałem się jego niezwykłym rozmiarom.

Zaprawdę, wiele potrzeba drewna i węgla, by spalić istotę ludzką całkowicie i bez śladu. Patrzyłem na ten widok, jak zawsze z przerażeniem, zastanawiając się dlaczego wybrałem to zajęcie, przez które nigdy jeszcze nie przybyłem do miasta jak to, z jego surowymi kamiennymi domami i starą katedrą o trzech strzelistych wieżach inaczej, jak tylko by wypełnić uszy hałasem motłochu, trzaskiem płonącego stosu, kaszlem, jękami i, w końcu, krzykiem konającego. Wiesz o tym, że bez względu na to, jak często bywam świadkiem tych nikczemnych kaźni, nigdy nie zdołałem się do nich przyzwyczaić. Cóż takiego w duszy mojej zmusza mnie, bym wciąż na nowo szukał tych samych okropności?

Czyżbym pokutował za jakąś zbrodnię? A jeśli tak, to kiedyż moja pokuta się dopełni? Nie sądź, iż bez przyczyny gubię wątek. Mam w tym swój cel, o czym się wkrótce przekonasz. Otóż stanąłem tu twarzą w twarz z młodą kobietą którą niegdyś kochałem bardziej niż kogokolwiek i wciąż żywsza od jej urody jest w mej pamięci bladość pięknej twarzy, gdy ujrzałem to dziewczę po raz pierwszy na samotnej szkockiej drodze, przykutą łańcuchem do wozu, ledwie w parę godzin po tym jak własnymi oczyma oglądała śmierć swej matki na stosie.

Być może, o ile ją w ogóle pamiętasz, domyśliłeś się już, o kim mówię. Nie spiesz się jednak do dalszych stronic tego listu. Przejdź przez to wraz ze mną. Bowiem, gdy tak jeździłem w tę i z powrotem przed stosem, przysłuchując się głupiej rozmowie pary miejscowych handlarzy winem przechwalających się, iż oglądali inne kaźnie, jakby był to powód do dumy, nie znałem jeszcze całej historii komtessy. Znam ją teraz.

W końcu, a mogła to być piąta godzina, udałem się do najświetniejszej z miejscowych gospod, a przy tym najstarszej, wybudowanej dokładnie naprzeciw kościoła. Z jej frontowych okien rozciągał się doskonały widok na drzwi katedry i miejsce egzekucji, tak jak ci je przed chwilą opisałem.

Jako że miasto wypełnione było po brzegi przybyszami chcącymi obejrzeć jutrzejszą egzekucję, przygotowany byłem, iż zostanę odesłany z niczym. Możesz sobie wyobrazić, z jakim zaskoczeniem odkryłem, że zajmujących trzy najlepsze izby od frontu właśnie wyrzucono, ponieważ, mimo bogatych strojów, okazali się byli nie posiadać grosza przy duszy. Natychmiast zapłaciłem fortunę żądaną za owe „świetne pokoje” i poprosiwszy o dostateczną liczbę świec, by móc pisać do późnej nocy, co właśnie w tej chwili czynię, wspiąłem się po krzywych schodkach, by znaleźć się w całkiem znośnym pomieszczeniu z przyzwoitym, nabitym słomą materacem, nie zanadto plugawym, zważywszy wszystkie okoliczności, z których jedną jest, iż to nie Amsterdam, i z niewielkim kominkiem, zupełnie mi zbędnym z racji pięknej wrześniowej pogody. Okna, choć niewielkie, istotnie dają widok na stos.

- Świetnie stąd wszystko zobaczycie, panie - rzekł z dumą oberżysta. Ogarnęła mnie ciekawość, jak wiele razy oglądał podobne widowiska i co myślał o tego rodzaju poczynaniach, lecz nim zdążyłem zadać pytanie, zaczął opowiadać o niezwykłej urodzie komtessy Debory, ze smutkiem kiwając głową w ten sam sposób, co wszyscy mówiący o niej i o tym, co miało się wydarzyć jutrzejszego dnia.

- Zwą ją Debora, mówicie?

- Tak właśnie - odpowiedział - Debora de Montecleve, nasza piękna pani, chociaż nie pochodzi z Francji, och gdybyż tylko jej czarodziejskie moce były trochę potężniejsze... - po tych słowach zamilkł, zwiesiwszy głowę.

Wierz mi Stefanie, sztylet przeszył moje serce. Gdy zrozumiałem kim była, nie mogłem już znaleźć w sobie sił, by dalej ciągnąć go za język. Jednak zmusiłem się do tego.

- Mówcie dalej, jeśli łaska, dobry człowieku - rzekłem.

- Powiedziała, gdy małżonek umierał na jej oczach, iż nie może go uratować, jej moc jest zbyt mała... - znowu przerwał z ciężkim westchnieniem.

Stefanie, widzieliśmy już bez liku podobnych historii. Wiejska znachorka zostaje wiedźmą dopiero wtedy, gdy jej moc uzdrawiania zawodzi. Póki to się nie stanie, jest dla wszystkich dobrą czarodziejką i nikt nie gada o piekielnych potęgach. I oto znowu ta sama opowieść.

Przygotowawszy pulpit do pisania, przy którym siedzę właśnie, i odłożywszy na bok świece, zszedłem na dół do wspólnej sali, gdzie płonący w kominku niewielki ogień zmagał się z wilgocią i mrokiem tego kamiennego miejsca. Kilku miejscowych filozofów grzało członki, czy też osuszało przemoczone ciała, jedno z dwojga. Usadziwszy się wygodnie za stołem i zamówiwszy wieczerzę, starałem się odpędzić obsesyjną myśl, przynoszoną zawsze przez miłe ciepło paleniska, myśl, że nim przyjdzie agonia i ogień strawi ciała potępionych, czują oni wpierw to samo przytulne ciepło.

- Niech podadzą najlepsze wino - zażądałem - a wy, dobrzy panowie, uczyńcie mi łaskę i radujcie się nim wraz ze mną. Chciałbym usłyszeć od was historię wiedźmy, wielka bowiem może dla mnie stąd popłynąć nauka.

Moje zaproszenie zostało przyjęte bez zwłoki i wieczerzałem w samym środku sejmiku, który natychmiast jął obradować - a wszyscy mówili równocześnie - tak, że za każdym razem wybrawszy tego z nich, którego w owym momencie życzyłem sobie słuchać, łatwo mogłem uciszyć pozostałych.

- Jak to się stało, iż przeciw komtessie wysunięto oskarżenia? - zapytałem, nie tracąc czasu.

Chór różnorodnych głosów rozpoczął bezładnie przedstawiać tragiczny wypadek komta, który jechał był poprzez las i spadł z wierzchowca, po czym pokuśtykał do domu. Tam, po sutym posiłku i mocnym śnie wstał z łoża w pełni sił i właśnie gotował się do łowów, gdy naszedł go ból wielki i musiał ponownie lec w łożu.

Przez całą noc komtessa czuwała u jego posłania i wraz ze świekrą słuchała jęków chorego.

- Rana jest zbyt głęboko w ciele - wyznała komtessa. - Nie mogę nic uczynić. Wkrótce na ustach pokaże się krew. Musimy podać mu coś, co zmniejszy jego cierpienia.

I wtedy, tak jak przepowiedziała, na ustach pojawiła się krew, jęki stały się bardziej przejmujące i komt począł wzywać żonę, która tak wielu uzdrowiła, by przyniosła mu swe najpotężniejsze remedia.

I znowuż komtessa wyznała świekrze i dzieciom, iż czary jej bezsilne są wobec owej rany. Łzy trysnęły z jej oczu.

- No proszę, czyż czarownice mogą płakać? - zapytał oberżysta, który, wycierając stoły, przysłuchiwał się rozmowie.

Przyznałem, iż nie sądzę, by było to możliwe.

Dalej jęli opisywać, jak to komt począł jęczeć, a w końcu krzyczeć, gdyż ból się wzmógł, mimo wina zmieszanego z ziołami, które podawała mu żona, by stępić ostrze cierpienia i przywrócić mężowi swobodę umysłu.

„Ratuj mnie, Deboro”, krzyczał, odmawiając przyjęcia księdza. Lecz w ostatniej swojej godzinie, pobladły i rozpalony gorączką, krwawiący z trzewi i z ust, wezwał do łoża księdza i oświadczył mu, iż jego żona jest i zawsze była wiedźmą, że jej matka spłonęła na stosie oskarżona o czary i że teraz on cierpi za wszystkie ich zbrodnie.

Przerażony kapłan odsunął się od łoża, sądząc iż to brednie umierającego, bowiem przez wszystkie lata, które tu spędził, wielbił Deborę za jej wspaniałomyślność. Lecz stara komtessa chwyciła syna za ramiona, posadziła go wsparłszy o poduszki i rzekła: „mów, mój synu.”

„Wiedźma, oto kim jest i zawsze była. Wyznała mi to, gdy oczarowawszy mnie sztuczkami panny młodej, szlochała na mej piersi. Diabelskim podstępem związała mnie ze sobą. W szkockim mieście Donnelaith nauczyła się czarnej magii od matki, której śmierć na stosie oglądała tamże własnymi oczyma.”

I zawołał do swojej żony, szlochającej przy łożu z twarzą ukrytą w ramionach: „Deboro, przez miłość Boga! Jestem w agonii. Ocaliłaś od śmierci żonę piekarza i córkę młynarza - czemu nie chcesz uratować mnie?!”

Tak oszalały, iż kapłan nie mógł podać mu viaticum, wyzionął ducha miotając przekleństwa; zaiste, straszliwa śmierć.

Ujrzawszy, że zamknął oczy, młoda komtessa poczęła odchodzić od zmysłów, wołała go po imieniu, zapewniając o swej doń miłości; na koniec upadła bez ducha, jakby sama była martwa. Synowie, Chretien i Philippe, a także nadobna córka Charlotte usiłowali pocieszyć matkę tuląc się do jej ciała rozciągniętego na posadzce.

Lecz stara komtessa nie straciła przytomności umysłu. Natychmiast udała się na prywatne pokoje synowej, by odkryć w sekretnych szafkach nie tylko niezliczone maści, oleje i napoje, mające moc uzdrawiania i zadawania śmierci, lecz także dziwną laleczkę niezdarnie wyrzeźbioną z drewna, której głowa, uczyniona z kości, miała namalowane oczy i usta, i przyczepione czarne włosy z wplecionymi weń jedwabnymi kwiatami. Komtessa z odrazą i przerażeniem upuściła na ziemię ową podobiznę, domyślając się, iż niechybnie służy ona diabelskim celom i widząc jej podobieństwo do kukiełek z kolby kukurydzy, używanych przez kmieci podczas starożytnych celtyckich obrzędów zakazanych przez Kościół. W następnej komnacie znalazła złoto i klejnoty w ilości przekraczającej wszelkie wyobrażenie, w stosach, szkatułach i w małych woreczkach z jedwabiu, co niechybnie oznaczało - oświadczyła stara komtessa - że owa niewiasta miała zamiar ukraść je po śmierci małżonka.

Młoda komtessa została aresztowana bez zwłoki, podczas gdy babka zabrała na swoje komnaty wnuki, pragnąc wyjaśnić im naturę owego potwornego zła, by występując przy jej boku przeciw czarownicy nie doznali od niej żadnej krzywdy.

- Jednak wszyscy dobrze wiedzą - odezwał się syn oberżysty, biorący żywszy od innych udział w rozmowie - iż klejnoty należały do młodej komtessy. Przywiozła je z Amsterdamu, skąd przybyła jako zamożna wdowa i że nasz komt, zanim wyruszył na poszukiwanie bogatej żony, nie posiadał nic oprócz urodziwej twarzy, wyświechtanych szat oraz zamku i ziem odziedziczonych po ojcu.

Ach, nie pojmujesz nawet Stefanie, jak bardzo zraniły mnie te słowa. Poczekaj do końca mojej opowieści.

Chóralne westchnienie rozległo się przy stole.

- Jakżeż wspaniałomyślnie używała swojego złota! - rzekł któryś z nich. - Starczyło, byś się udał do niej prosić o pomoc i już było twoje.

- To potężna wiedźma, nie ma wątpliwości - powiedział następny. - Jakby inaczej mogła przywiązać do siebie tak wielu ludzi, podobnie jak komta? - Lecz nawet te słowa zostały wypowiedziane bez nienawiści i lęku.

Stefanie, wierz mi, świat zawirował wokół mnie.

- Więc teraz skarby te są w rękach starej komtessy - zauważyłem, jasno ujrzawszy nagi szkielet całej intrygi. - A cóż, za pozwoleniem, stało się z laleczką?

- Zniknęła - rzekli chórem, jakby odpowiadali w katedrze na słowa litanii. „Zniknęła”. Lecz Chretien przysięgał, iż widział na własne oczy ową odrażającą rzecz i słyszał, że pochodzi ona od Szatana, a także był świadkiem, jak matka przemawiała do niej, jakoby do jakiegoś bożka.

I sypali dalej, jeden przez drugiego, niczym budowniczowie Wieży Babel. Szermowali wojowniczymi diatrybami, iż z pewnością piękna Debora, zanim komt spotkał ją po raz pierwszy, uśmierciła w Amsterdamie poprzedniego małżonka, gdyż tak zwykle czynią czarownice, a czyż nie była ona czarownicą? I czyż mógłby ktoś osądzić ją inaczej po tym, jak wyszedł na jaw przypadek jej matki?

- Lecz czy zostało udowodnione, że historia ta jest prawdziwa? - nalegałem.

- Parlament Paryża, do którego odwołała się komtessa, wysłał pisma do Tajnej Rady Szkocji i nadeszło potwierdzenie, iż istotnie, przed dwudziestu laty spalono na stosie w Donnelaith szkocką wiedźmę, która pozostawiła córkę imieniem Debora, zabraną stamtąd przez człowieka duchownego.

Moje serce zamarło, gdy usłyszałem te słowa, bowiem odebrały mi one wszelką nadzieję. Bo czyż mogły być przeciw niej poważniejsze dowody, niż to że jej matka zginęła na stosie jako wiedźma? Nie musiałem nawet pytać, czy Parlament Paryża odrzucił jej apelację.

- Tak, i wraz z oficjalnym listem z Paryża nadeszła ilustrowana broszura, wciąż wielce rozpowszechniona w Szkocji, opowiadająca o niegodziwej wiedźmie z Donnelaith, która cieszyła się wielką sławą jako akuszerka i znachorka, dopóki jej diabelskie praktyki nie zostały ujawnione.

Stefanie, jeżeli po tej relacji nie rozpoznałeś, kim jest córka szkockiej czarownicy, to znaczy, że nie pamiętasz owej historii. Lecz ja nie miałem już najmniejszej wątpliwości. „Moja Debora”, wyszeptałem w sercu. Nie było szansy, bym się mylił.

Twierdząc, iż w swoim czasie byłem świadkiem wielu kaźni, a miałem nadzieję ujrzeć jeszcze liczniejsze, spytałem o nazwisko owej szkockiej wiedźmy, jako że, być może, przeglądałem niegdyś w trakcie własnych studiów dokumenty z jej procesu.

- Mayfair - odrzekli. - Zuzanna z Mayfair, którą dla braku innego nazwiska zwali również Zuzanna Mayfair.

Debora. Nie mógł to być nikt inny, lecz tylko to dziecko, które uratowałem i uwiozłem z gór Szkocji przed tylu laty.

- Ach, ojcze, straszliwe fakty były opisane w owej broszurce o szkockiej wiedźmie. Wzdragam się o nich mówić.

- Księgi takie to nie Biblia - odparłem. Lecz ci jęli oświecać mnie, iż cały proces Zuzanny z Mayfair przesłany został tu za pośrednictwem Parlamentu Paryża i znajduje się obecnie w rękach inkwizytora.

- Czy znaleziono truciznę w komnatach komtessy? - zapytałem, próbując wyciągnąć z nich choć odrobinę prawdy.

Nie, odrzekli, lecz tak poważne dowody wysunięto przeciw niej, iż było to bez znaczenia, świekra bowiem słyszała ją zwracającą się do niewidzialnych istot, a także widzieli to jej synowie Chretien i Philippe, a nawet Charlotte - chociaż ta wolała zbiec raczej niźli świadczyć przeciw matce - i inne osoby również wiedziały o potędze komtessy, która potrafiła poruszać przedmioty nie dotykając ich, przepowiadać przyszłość i znała wiele niemożliwych rzeczy.

- Jednak nie przyznała się do niczego?

- Sam diabeł wprowadzał ją w trans, gdy była poddawana torturom - rzekł syn oberżysty. - W jakiż inny sposób mogłaby istota ludzka popaść w odrętwienie, gdy przykładają do ciała rozpalone żelazo?

Po tych słowach poczułem się niezdrów, śmiertelnie znużony i niemal pokonany. Nie przestałem jednak ich wypytywać.

- Czy wymieniła jakichś współwinnych? - spytałem. - Wiem, że do wydania współwinnych zawsze najusilniej je nakłaniają.

- Ach, to najpotężniejsza wiedźma, jaką kiedykolwiek widziano w tych okolicach, ojcze - odrzekł handlarz winem. - P...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin