Dickson Gordon R. - Smok i Jerzy 7 - Smok i sękaty król.pdf

(1286 KB) Pobierz
9280262 UNPDF
Gordon R. Dickson
Smok i sękaty król
Przełożył A. Królicki
Rozdział 1
– Schylić głowy! – krzyknął Jim. – Następny, który spojrzy na strzały, zostanie odesłany
z murów! Podać dalej.
Widział głowy obracające się na galeryjce biegnącej po wewnętrznej stronie blanków, gdy
przekazywano sobie jego rozkaz. Groźba odesłania z murów była chyba najskuteczniejszym
sposobem nakłonienia ich do posłuszeństwa.
Na tym odcinku muru, za którym sam się schował, zobaczył szybko pochylające się głowy.
W następnej chwili posypał się na nich grad ostrych strzał o szerokich grotach. Większość
pocisków spadła na kamienne ambrazury, galeryjkę lub dziedziniec zamku, nie czyniąc nikomu
krzywdy.
Tylko jeden mężczyzna siedzący w kucki teraz runął na wznak trafiony spadającą ze znacznej
wysokości strzałą która przebiła mu ramię.
– Hej, ty tam! – zawołał Jim. – Zejdź do piekarni, niech wyjmą ci strzałę. Nie próbuj sam tego
robić. Może ktoś... Mały Nedzie – to znaczy Nedzie Piekarczyku – pomóż mu zejść po schodach!
Oddajcie jego hełm i włócznię temu, kto zajmie jego miejsce!
– Tak, milordzie! – usłyszał głos Neda Piekarczyka, nieco zbyt pulchnego starszego brata
Małego Neda, również służącego na zamku. Wywołany, kuląc się, przebiegł po galeryjce, spiesząc
wykonać rozkaz co też było ze wszech miar właściwe, skoro wydał go sam baron, sir James Eckert,
pan nie tylko zamku Malencontri, ale również rozległych okolicznych ziem hrabstwa Somerset
(aczkolwiek w osiemdziesięciu procentach porośniętych lasami).
Na szczęście ranny był dzierżawca, a niejeden z nielicznej gromadki zbrojnych czy zamkowych
sług. Z pewnością nie dlatego trafiła go strzała, że na nią patrzył. Po prostu miał pecha. Jednak
wszyscy na murach uznają to za karę za nieposłuszeństwo i pochylą głowy, tak jak kazał im Jim
oraz doświadczeni zbrojni.
Trzeba przyznać, że pokusa była naprawdę duża. Jim rozumiał tych, którzy podnosili głowy. Ten
widok był wprost hipnotyzujący. Sam z trudem powstrzymywał chęć podziwiania go.
Z daleka chmura strzał wyglądała jak mnóstwo czarnych zapałeczek unoszących się w niebo, aby
nagle obrócić się w dół i z niewiarygodną szybkością pomknąć z powrotem ku ziemi. Jeśli będziesz
patrzył, jak się wznoszą, możesz oberwać w twarz lub gardło, kiedy strzały zaczną opadać. Jeżeli
będziesz miał pochyloną głowę, to metrowe drzewce z trzycentymetrowym bojowym grotem też
może cię trafić, ale ześlizgnie się po hełmie lub uwięźnie w ramieniu. Nawet w tym drugim
wypadku masz szanse przeżyć.
Problem Jima nie polegał jedynie na tym, aby zmusić sługi i dzierżawców do schylenia głów.
Siły atakujące Malencontri mogły stać się naprawdę groźne tylko wtedy, jeśli pozwoli im się
rozzuchwalić. Na przykład jeśli zauważą, że widoczne nad murami włócznie i hełmy noszą
zwyczajni wieśniacy, a nie doświadczeni woje.
W przeciwieństwie do sir Petera Carleya, który w trakcie łupieskiej wyprawy zaatakował zamek
zeszłej zimy, ci napastnicy na pewno wiedzieli, że jest to siedziba czarodzieja. Kiedy spotka się
paru przedstawicieli niższych klas, zaraz wiedzą wszystko o wszystkich – a tych stu pięćdziesięciu
ludzi pod murami zamku to wieśniacy, zapewne reszta jakiegoś dużego chłopskiego marszu.
Z historii, której się uczył, zanim przybył tu z dwudziestego wieku, Jim pamiętał, że
w czternastym stuleciu miało miejsce sporo takich buntów chłopskich. Najsłynniejszym był bunt
Wata Tylera, który skończył się po tym, jak podczas potyczki pod murami miasta jego przywódca
został zrzucony z konia przez burmistrza Londynu, sir Williama Walwortha, a następnie stracony.
Po każdym buncie wielu pozostałych przy życiu wieśniaków nie mogło wrócić do domów.
Niektórzy zbierali się w zbrojne kupy i krążyli po kraju, żyjąc z grabieży. Byli to ci, którzy nie
mieli do czego wracać – albo wygnano ich z dzierżawionej ziemi, albo byli zbiegłymi sługami, albo
wiedzieli, że pan nie przyjmie ich z powrotem. Niektórzy już wcześniej byli rabusiami lub
banitami. Teraz – bezdomni, ścigani i zdesperowani – nie przywiązywali większej wagi do swojego
życia i dlatego ośmielili się zaatakować zamek znanego maga, wierząc jak wszyscy wieśniacy że
czarodzieje i smoki posiadają niewyobrażalne skarby.
Taka tłuszcza banitów i innych wyrzutków społeczeństwa raczej nie miała szans zdobyć
Malencontri. Staliby się poważnym zagrożeniem dopiero wtedy, kiedy dostrzegliby jakąś lukę
w obronie. Chyba że gorycz i zapiekła nienawiść tych bezdomnych nieszczęśników doprowadziła
ich do stanu, w jakim gotowi byli piąć się na mury tylko dlatego, że za nimi mieszkali tacy sami
ludzie jak ci, którzy odpowiadali za ich nędzę, poniewierkę, a nawet utratę bliskich. Dla takich
śmierć nie była ważna, jeśli tylko mogli zabrać ze sobą do piekła jakiegoś grubego lorda.
Wprawdzie nie mieli machin oblężniczych, lecz na pewno wielu z nich było dawnymi
rzemieślnikami umiejącymi wykonać drabiny, za pomocą których mogliby rzucić do ataku więcej
ludzi, niż miał ich Jim dysponujący zaledwie tuzinem zbrojnych i około czterdziestoma
niewyszkolonymi sługami. Również z tego powodu powinni trzymać głowy pochylone, tak aby nad
kamiennymi blankami były widoczne tylko groty włóczni i stalowe hełmy. Chociaż trzeba
przyznać, że niektórzy z nich, mimo iż jeszcze nigdy nie brali udziału w walce, po otrzymaniu
włóczni i hełmów zapalali prawdziwym bitewnym entuzjazmem.
– Milordzie?
Jim wstał, odszedł od krenelażu i odwrócił się.
– Och, to ty, John – powiedział, z niemiłym zaskoczeniem spoglądając na wysokiego krępego
mężczyznę w średnim wieku, który był jego majordomusem i zarządzał całą służbą. Obowiązki nie
wymagały obecności Johna na murach, ale w zamku, gdzie powinien na wszystko mieć baczenie.
Jim zaniepokoił się. – Co tu robisz?
– Milordzie – powiedział Jon głębokim, złowieszczym głosem. – Kołatania!
– Ach, to! – mruknął Jim.
Te tajemnicze odgłosy rozlegały się na zamku już wtedy, gdy pierwsi wieśniacy zaczęli osiedlać
się w tym zakątku Somersetu. Sam tak je nazwał, nie doceniając przesądnej natury pracujących dla
niego ludzi, czego później szczerze żałował. Nazwę zaczerpnął ze starej szkockiej modlitwy, którą
znalazł, pisząc artykuł naukowy w odległej o setki lat przyszłości:
Od ghuli, duchów i długonogich bestii, I od stworów, co kołaczą po nocy, Zachowaj nas Panie!
To słowo aż nazbyt dobrze oddawało charakter tych dźwięków i mieszkańcy zamku natychmiast
je podchwycili. Oczywiście pan i rycerz będący zarazem magiem znał bezpieczną nazwę tych
odgłosów, które najczęściej nazywano nawoływaniami. Ludzie woleli używać takiego
ogólnikowego określenia, aby nie przywołać tego, co powoduje te dźwięki.
Szeroka gładko wygolona twarz Johna trochę przybladła. Jego zdaniem właśnie przyniósł
okropne wieści, które powinny zaalarmować słuchacza.
W przeciwieństwie do Jima i Angie (czyli lady Angeli) zarówno jego, jak i resztę zamkowych
sług przerażał}’ te tajemnicze odgłosy w ścianach. Mieszkańcy zamku prześcigali się w roztaczaniu
okropnych wizji tego, co je powodowało, a większość z nich była przekonana, że to przybywa coś,
by ich pożreć, jednego po drugim. Teraz John przyszedł tu z okropną wieścią która jego zdaniem
zasługiwała na jakąś reakcję nawet podczas oblężenia. Jego mina wyraźnie zdradzała, że jest
bezradny i zrozpaczony, a Jim nie mógł pozwolić na to, aby jego najważniejszy sługa podupadł na
duchu. Wszyscy zobaczyliby to i wpadliby w panikę.
– John, nie ma powodu do zmartwień. Zajmiemy się tymi kołataniami, a do tego czasu nikomu
nie zrobią krzywdy.
Wciąż powtarzał to służbie, ale te zapewnienia niewiele pomagały. Powinien działać jak
panowie, rycerze, magowie i inni dzielni ludzie, a nie gadać. Gadali tylko ci, którzy nie potrafili
działać.
– Kto słyszał je tym razem? – zapytał.
– Meg i Beth – odparł słabym głosem John. – Przed chwilą. Były w warzelni i usłyszały to
w ścianie tuż obok. Inni, którzy byli w pobliżu, również to słyszeli. Obie zasłabły i zemdlały.
Przeniesiono je do gotowalni, a tam powachlowano i dano coś do picia.
Jim zastanawiał się przez chwilę.
Mury Malencontri jak większości dużych kamiennych zamków miały grubość od jednego do
sześciu metrów, najszersze były u podstawy, aby udźwignąć swój ciężar, a warzelnia znajdowała
się na parterze. Tam ściana była dostatecznie gruba, aby można było wydrążyć w niej tunel.
Oczywiście, jeśli potrafiło się robić to bezgłośnie, nie licząc sporadycznego kołatania.
– Na razie zostawmy to – rzekł Jim ze znużeniem. – Na razie kołatki nie wychodzą ze ścian. I nie
wyjdą a gdy tylko znajdę czas, zajmę się nimi. Daję ci słowo honoru maga.
Twarz Johna rozjaśnił niepewny uśmiech i równie słaby błysk nadziei. Na słowie rycerza można
polegać, a słowo czarodzieja musi być warte dwukrotnie więcej.
– Tak, milordzie.
John odwrócił się i ruszył ku najbliższym schodom wiodącym na dziedziniec.
– Och, możesz też powiedzieć Beth i Meg, że przykro mi, iż znalazły się w pobliżu kołatków, ale
teraz możemy być pewni, że już nikt nie usłyszy ich w warzelni, ponieważ te dźwięki nigdy nie
powtarzają się w tym samym miejscu.
– Tak, milordzie – poddał się John.
Kiedy w pobliżu nie było nikogo obcego, mieszkańcy Malencontri mieli zwyczaj i przywilej
połykać głoski formalnego tytułu Jima. Tylko w obecności szlachetnie urodzonych gości – a także
w chwilach wzburzenia – zwracali się do niego tak, jak zrobił to teraz John. Jim bacznie spojrzał na
majordomusa. Twarz Johna odzyskała normalny kolor, a głos brzmiał prawie spokojnie.
Majordomus odwrócił się i odszedł, a Jim natychmiast zapomniał o zajściu, mając na głowie
ważniejsze sprawy. Zamieszanie spowodowane dziwnymi odgłosami podsunęło mu pomysł, jak
rozprawić się z oblegającymi. Jeśli byli równie przesądni jak jego słudzy, to z pewnością nadal
uważali maga za przerażającego przeciwnika. Wielu z nich być może nie przejmowało się tym, co
się z nimi stanie, lecz strach przed nadprzyrodzonym, zaszczepiony im w kołysce, mógł wziąć górę
nawet nad desperacją i nienawiścią. Na przykład gdyby z okolicznych lasów zaczęły dobiegać
dźwięki podobne do tego kołatania...
– Theolufie! – zawołał.
– Tak, milordzie? – natychmiast usłyszał za plecami glos giermka. Nie wiadomo dlaczego, tego
dnia wszyscy wyrastali mu za plecami.
– Przejmij dowodzenie. Ja muszę odejść. Przez cały czas miej przy sobie gońca i w razie
potrzeby pchnij go z wiadomością do lady Angeli.
– Tak, milordzie.
– Zamierzam wylecieć z zamku. – Wymawiając z naciskiem słowo „wylecieć”, Jim dal mu do
zrozumienia, że zamierza zmienić postać.
Malencontri jak wszystkie zamki otaczał szeroki krąg ziemi, na której wycięto wszystkie drzewa
i krzaki, żeby atakujący musieli wyjść na otwartą przestrzeń.
– Obserwuj i mów mi, co robią ci pod murami. Gdyby zaczęli uciekać do lasu, sprawiając
wrażenie, że rejterują, bądź gotowy powiedzieć mi, ilu ich zbiegło i dokąd. Teraz odsuń się.
Theoluf i najbliżej stojący słudzy cofnęli się, robiąc miejsce dla znacznie większego ciała, i Jim
natychmiast przybrał postać bardzo dużego i groźnie wyglądającego smoka. Zanurkował z murów
ku stojącym na dole ludziom.
Desperacja i nienawiść być może uodporniła ich na paraliżujący strach przed wpojoną im od
dziecka obawą przed nadprzyrodzonym i magią, ale wcale nie pozbawiła ich instynktu
samozachowawczego. Czmychnęli przed pozorowanym atakiem jak kury z podwórka przed
spadającym jastrzębiem.
Jim oczywiście nie zamierzał atakować żadnego z nich. Próba podjęcia walki z tak licznym
przeciwnikiem oznaczałaby pewną śmierć nawet dla najsilniejszego ze smoków. Tak więc poderwał
się w ostatniej chwili, robiąc wiele hałasu, gdy jego skrzydła wydęły się jak spadochron, a potem
błyskawicznie śmignął w górę.
W mgnieniu oka prawie pionowo wzbił się w niebo jak myśliwiec z jego rzeczywistości, tylko
ograniczony energią zmagazynowaną w mięśniach. Był niczym śpiewak operowy, który
zdumiewająco długo potrafi utrzymać najwyższą nutę, lecz nie może przekroczyć granic swoich
fizycznych możliwości. Wzbił się tak wysoko, że stał się zaledwie małą plamką na niebie.
Zdyszany, rozpostarł potężne skrzydła, złapał w nie pierwszy napotkany prąd powietrzny i zaczął
spokojnie krążyć w powietrzu lekko jak szybowiec.
Leciał na zachód, w kierunku zamku Smythe, siedziby jego najlepszego przyjaciela, sir Briana
Neville’a-Smythe’a, który w tych krwawych czternastowiecznych czasach kilkakrotnie ratował mu
życie. Jim ostatnio martwił się o niego, ponieważ Brian za często mówił o rosnących podatkach.
Z pewnością nie był osamotniony w swoich odczuciach, ale podczas gdy tacy ludzie jak earl
Oksfordu byli dość potężni, aby bezkarnie roztrząsać tę kwestię publicznie, Brian i ci, z którymi ją
omawiał – nie.
Jim odpędził tę myśl. Teraz miał inne zmartwienia.
Spojrzał w dół i zobaczył, że chociaż nie zdołał przepłoszyć napastników, cofnęli się spod
murów i zebrali w gromadę, najwyraźniej spierając się o coś. Od czasu do czasu dostrzegał ich
uniesione twarze, jak talerze schnące w jasnym słońcu. Dobrze. Zobaczą, jak odlatuje na zachód,
i zaczną się zastanawiać. Dokąd się udał i dlaczego? Co może na nich sprowadzić?
Właściwie nie podążał dokładnie na zachód, ale zaczął zataczać szeroki krąg w odległości prawie
dwóch kilometrów od Malencontri. Smoki, podobnie jak większość drapieżnych ptaków, miały
doskonały wzrok. Sam będąc niewidoczny, mógł przez cały czas mieć oblegających na oku,
i zastanowić się nad sposobem wyjścia z opresji.
Szkoda że nie przychodzi mu do głowy żaden pomysł, jak wywołać te straszliwe odgłosy
w miejscu, gdzie stoją wieśniacy. To przepłoszyłoby co najmniej połowę z nich...
– Milordzie! – usłyszał z oddali głos, brutalnie wyrywający go z zadumy. – Milordzie! Och,
milordzie!
Jim zgrzytnął zębami, nie patrząc w kierunku wołającego. Głos był zbyt głęboki – jakby dobry
bas usiłował śpiewać barytonem – i rozlegał się o wiele za wysoko nad ziemią, aby mógł należeć do
innego niż to jedyne stworzenie, które mogło przeszkadzać mu w powietrzu, a o którym zupełnie
zapomniał.
– Milordzie, milordzie!
Tym razem głos wzniósł się jeszcze o pół oktawy, do przeraźliwego wrzasku.
Jim westchnął i obejrzał się. No oczywiście, niecałe sto metrów dalej, unosząc się w strumieniu
powietrza łączącym się z jego prądem, leciał inny smok. Młody i niedorosły. Niewątpliwie
przedstawiciel młodego pokolenia smoków z Cliffside, z wyobraźnią nadmiernie pobudzoną
ubarwionymi opowieściami o przygodach Jima. Ubarwiaczem był Secoh, egzaltowany karłowaty
smok, który towarzyszył Jimowi, Brianowi, Dafyddowi ap Hywelowi, Aarghowi i Smrgolowi –
prawujowi Gorbasha, którego ciało przyjął Jim – kiedy razem zwyciężyli w słynnej bitwie
z Ciemnymi Mocami przy wieży Loathly.
Może ten młody smok z Cliffside przybywał w roli posłańca?
Jeśli nie, to był niezwykle odważnym młodym smokiem, skoro śmiał z własnej inicjatywy
zbliżyć się do Jima. Przybysz był prawie dwukrotnie mniejszy od dorosłego osobnika,
prawdopodobnie miał zaledwie sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat i jeszcze nie przeszedł mutacji –
w przeciwnym razie Jim usłyszałby go ze znacznie większej odległości.
– To ja, Garnacka, milordzie! – powiedział młody smok.
Już przeniósł się na ten sam prąd powietrzny i lekko uderzając skrzydłami, podleciał bliżej na
odległość nie większą niż piętnaście metrów. Przez kilka minut w milczeniu szybował obok Jima,
najwyraźniej uważając, że jego imię powinno całkowicie wyjaśnić powód jego obecności. Kiedy
Jim nie odzywał się, Garnacka pokornie wyznał:
– Właściwie jestem Garnacka, ponieważ tak nazwano mnie po dziadku, ale wszyscy wołają na
mnie Acka.
– Czego chcesz, Acka? – zapytał Jim.
– No cóż, milordzie – rzekł Acka i znów zamilkł.
Zrobił przymilną minę jak młody smok zamierzający poprosić rodziców o coś, co niemal na
pewno zostanie przyjęte grzmiącym „Nie ma mowy!”
Mimika smoków zdecydowanie różni się od ludzkiej. Cztery wystające kły Acki były mocno
przyciśnięte do zamkniętego krokodylego pyska, w ślepiach miał błysk podniecenia i lekko
poruszał końcami nastawionych uszu.
– Błagam o wybaczenie, że ci przeszkodziłem, milordzie. Taki sposób mówienia był czymś
niespotykanym u smoków.
Acka musiał nauczyć się go od Secoha, który z kolei podczas wizyt u Jima przejął go od służby
w Malencontri.
– W porządku – powiedział Jim jak najuprzejmiej, ale bardzo stanowczo. – Czego chcesz?
– Chciałem tylko powiedzieć waszej lordowskiej mości – odparł Acka – że milord w każdej
chwili może mnie wezwać. Ani Secoh, ani żaden inny smok nie muszą mnie szukać. Wystarczy
zawołać albo przesłać mi wiadomość, a zaraz przylecę, szybciej niż ktokolwiek inny!
– Dobrze – rzekł Jim. – Tak też zrobię. Dziękuję ci, Acka. Do widzenia.
– Bez względu na okoliczności – powiedział z naciskiem Acka. – Obojętne, jak byłoby to
niebezpieczne, można na mnie liczyć.
A gdyby milord mógł przenieść mnie w magiczny sposób, to czemu nie? Zaoszczędzilibyśmy
mnóstwo czasu.
– Pomyślę o tym – obiecał Jim. – A teraz żegnaj, Acka!
– Żegnaj, milordzie – rzekł Acka, z żalem odlatując. – To zaszczyt móc cię spotkać...
Jim odprowadził go wzrokiem. Acka opadł na niżej przepływający prąd powietrzny, ale również
lecący na zachód. Cliffside Eyrie, dom Acki, znajdował się w przeciwnym kierunku. W biały dzień,
kiedy większość dorosłych osobników szukała chłodu w swych tunelach i jaskiniach, młody smok
przeleciał aż za Malencontri.
Zapewne chciał pokazać, jaki jest nieustraszony. No nic, Jim już oddalał się od Acki, a poza tym
i tak nie miał nad nim żadnej władzy. Kiedy Jim zniknie mu z oczu, młody szybko znudzi się tą
zabawą i wróci do domu.
Teraz trzeba wracać do oblegających. Przyszło mu do głowy, że mógłby wykorzystać Ackę, aby
sprawić wrażenie, że zamierza wezwać na pomoc inne smoki. Nie – zapomniał o łucznikach.
Podczas jego błyskawicznego przelotu byli zbyt zaskoczeni, aby do niego strzelać, ale to się już nie
powtórzy.
Martwy, naszpikowany strzałami Acka, wyglądający jak poduszeczka do igieł... Jim wolałby nie
tłumaczyć się z tego przed jego rodziną w Cliffside.
Nagle zauważył, że mała plamka, w jaką zmienił się Acka, znów rośnie. Z jakiegoś powodu
smok wracał. Dziesięć do jednego, że znalazł jakiś pretekst, aby przedłużyć rozmowę. Trzeba temu
zapobiec, póki czas.
Jim nabrał tchu w pojemne smocze płuca. Acka wciąż był za daleko, aby Jim mógł usłyszeć jego
słaby głos, ale wyostrzony słuch młodego smoka z pewnością wychwyci donośny ryk dojrzałego
osobnika. W ten sposób Jim na szczęście zdoła odesłać go do domu, nie musząc wysłuchiwać jego
wykrętów.
– Acka! – ryknął. – Wracaj do domu!
Plamka, która już powiększyła się i przybrała kształt lecącego smoka, zatrzymała się. Smok
niepewnie bił skrzydłami powietrze, a potem odkrzyknął coś, co zgodnie z przewidywaniami było
zupełnie niezrozumiałe.
– Wracaj do domu! – powtórzył Jim. Jednak Acka wciąż się zbliżał. – Milordzie! Milordzie! –
wołał.
– Co jest? – spytał gniewnie Jim.
– Mnóstwo Jerzych zbliża się traktem od zamku Smythe do Malencontri! – odkrzyknął
stosunkowo cienkim głosem Acka. – Mnóstwo Jerzych, milordzie!
Wiadomość była wprost niewiarygodna. Oczywiście Jerzymi smoki nazywały ludzi, ale sir Brian
Neville-Smythe nigdy nie wydawał przyjęć w swojej nieco podupadłej siedzibie, więc nie... Nagle
Zgłoś jeśli naruszono regulamin