Pisarzewska Katarzyna - Halo, Wikta.doc

(599 KB) Pobierz
Lena zbiegła ze schodów w ślad za mężem

 

Katarzyna Pisarzewska

 

 

Halo, Wikta

 

 

Ukochanej Babci Mariannie,

której mrożące krew w żyłach opowieści

ciągle pobudzają moją wyobraźnię

 

 

 

 

 

Lena zbiegła ze schodów w ślad za mężem.

- Przecież mogę iść z tobą! - zawołała.

- Tłumaczyłem ci tyle razy, że to spotkanie w interesach. Tylko byś nam przeszkadzała.

- Akurat! Odkąd to spotkania w interesach kończą się nad ranem?

Fabian zignorował pytanie i otworzył drzwi.

- Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś! Ożeniłeś się ze mną tylko ze względu na mojego ojca i jego pie­niądze. Już nawet nie zaprzeczasz! Fabiaś! - zawołała płacz­liwie, wieszając się u jego ramienia.

- Przestań skomleć - wysyczał przez zęby, odepchnął ją gwałtownie i wyszedł.

Lena zacisnęła dłoń na zimnej klamce i oparła głowę o drzwi. Poczuła, że zaczyna brakować jej tchu, i osunęła się w ciemność.

 

 

 

Otworzyłam oczy i uniosłam głowę. Omal nie zemdla­łam. Co za ból! Chyba ktoś przyłożył mi w czaszkę. Deli­katnie obmacałam głowę i rzeczywiście, z tyłu wyczułam niewielką ranę. Trzeba będzie poczekać z gwałtownymi ru­chami. Na razie rozejrzę się w koło i spróbuję sobie przypo­mnieć, co doprowadziło mnie do tak rozpaczliwego stanu.

 

Leżę w dosyć dużym, jasnym pokoju, na wielkim łóżku.

Okna są zasłonięte, trudno ocenić, jaka to pora dnia. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam. Co się ze mną dzieje? Może umieram?

Z pokoju obok wychodzi facet o włosach blond i ogrom­nej szczęce. W ręku trzyma krawat. Wpatruję się weń prze­rażona. Najpierw mnie pobił, a teraz chce dodusić, to jasne. Kątem oka dostrzegam lampkę na nocnym stoliku. Jeśli tyl­ko ta wynaturzona kreatura zbliży się do mnie, to chwycę lampkę i wyrżnę go w głowę. No, nie wiem, czy wceluję akurat w głowę, ale w szczękę na pewno.

Facet patrzy na mnie z niesmakiem i zaczyna wiązać kra­wat. Trochę mnie to uspokaja.

- Wróciłem bardzo późno i znalazłem cię pod drzwiami. Znowu miałaś atak.

Atak? Jaki atak? I dlaczego on mówi do mnie na ty? Prze­cież go nie znam!

- Jak się czujesz? - pyta.

- Bardzo źle - odpowiadam zgodnie z prawdą. W oczach faceta zapala się iskierka radości.

- No, tak - mówi, odwracając się do mnie plecami, na pewno po to, żeby ukryć uśmiech. - Powiem Wikcie, żeby wezwała doktora Maja. Wrócę dopiero na kolację.

- Dobrze - zgadzam się obojętnie.

Facet rzuca mi zdziwione spojrzenie i wychodzi. Wikta? Doktor Maj? Kim są ci ludzie? Co to wszystko znaczy? O co tu chodzi?

 

Biorę głęboki oddech. Tylko spokojnie. Tylko bez ner­wów.

Ale jak mogę być spokojna, skoro nic nie pamiętam! Na­wet tego, jak się nazywam! O mój Boże, to jakiś koszmar. Z pewnością jeszcze śnię. Zaraz się obudzę.

Mija kwadrans, jednak w moim stanie świadomości nie zachodzi zmiana na lepsze. Nie wiem, gdzie jestem, kim je­stem, co tu robię. Przez głowę przelatują mi dziwne wspomnienia, chyba z wczesnego dzieciństwa: jadę na wiel­błądzie przez gorącą pustynię. Potem wieszam się na trąbie słonia i karmię go gałęziami drzew. Niestety, całą zabawę psuje mi upierdliwy smarkacz, pewnie starszy brat albo ku­zyn. Ciągle mnie strofuje, a w dodatku morduje bez opamię­tania wszystko, jak leci: flamingi, Arabów, lwy, gazele, an­tylopy i gepardy.

Próbuję zapomnieć o strasznym kuzynie i skupić się na bliższych członkach rodziny.

Mamą poniewierał chudy facet z wąsem. Na szczęście nie udało mu się skraść jej cnoty. Zapowiadająca się tak dobrze mama zachowała się bardzo nie fair w stosunku do taty, zdradzając go z osobą duchowną, zdaje się z arcybiskupem. Tymczasem tata udał się na wojnę, gdzie z rozpaczy rzucał się w ramiona różnych kobiet, przy okazji cudem unika­jąc pułapek, zastawianych przez podstępnego Bruneta czy też Brunera. Potem uciekł w góry i tam radykalnie zmienił image; prowadząc partyzantkę przeciw tak zwanemu Mar­grabiemu, postradał życie w bardzo haniebnych okoliczno­ściach.

Teraz ja... Mam już całe szesnaście lat, gdy poznaję męż­czyznę swego życia. Na zewnątrz zimny jak lód, w środku uczuciowy, delikatny wrażliwiec. Jest chyba trzy razy ode mnie starszy, co jednak zbyt późno budzi moje obawy. Otóż on uwielbia nieletnie. Stąd właśnie jego pseudonim Pogrom­ca Dziewic. Kiedy przestaję być nieletnią dziewicą, rzuca mnie bez żalu, zostawiając w mym sercu wielką, niezagojoną ranę.

No dobrze, ale to wszystko jeszcze nie wyjaśnia, czemu leżę tu z dziurą w głowie, a facet z przerostem dolnej żu­chwy mówi do mnie per ty i traktuje chłodno. Co robić? Niech pomyślę. Potrzebny mi jakiś plan działania, jakaś tak­tyka. Na razie nie będę się zdradzać ze swoim zanikiem pamięci. Mam dziwne przeczucie, że Szczękonośny łatwo i chętnie się mnie pozbędzie, jeśli się dowie, że mam po-

ważne zaburzenia umysłowe. Rozglądam się po sypialni i dochodzę do przekonania, że reszta mieszkania musi być równie przyjemna. Nie dam się stąd wyrzucić. Nie dam się zamknąć w szpitalu wariatów. Przypomniało mi się, że trafił tam jeden mój wuj, niezły rozrabiaka i facet z jajami. Leka­rze zrobili z niego roślinę.

Podniosłam się bardzo powoli. Szum w głowie ustał. Po­deszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Byłam w pokoju na pierwszym piętrze. Okno wychodziło na ogród, niezbyt duży i bardzo wypielęgnowany. Za ogrodzeniem, przy któ­rym kwitły bzy, widać było sąsiedni dom: staroświecką, nie­co zaniedbaną willę. Prawdę mówiąc, ten widok nie wy­wołał we mnie żadnych skojarzeń.

A widok mnie samej? Zapomniałam nawet, jak wy­glądam! Bez trudu znalazłam łazienkę i z niecierpliwością stanęłam przed lustrem. Zamknęłam jednak oczy, napawając się słodką chwilą niepewności. Jak wiadomo, wszystkie bo­gate kobiety są piękne. Wystarczy, jeśli jestem podobna do jednego ze swoich przystojnych rodziców. Nie ulega wątpli­wości, że ze złotowłosego aniołka, jakim byłam (to pamię­tam), musiała przecież wyrosnąć nieodparcie czarująca anielica. Oceniając po ubraniu, bardzo szczupła, ale dzięki temu pełna wdzięku, eteryczna i delikatna.

Wreszcie otworzyłam oczy i dech zaparło mi w piersiach. Z lustra spoglądała przerażająco chuda istota o aparycji Baby-Jagi. Policzki zapadnięte, włosy cienkie, matowe, skołtunione, oczy w ciemnych obwódkach, warga przegry­ziona i napuchnięta, skóra bladożółta i jak gdyby pomarsz­czona. A figura... Jak w transie ściągnęłam z siebie ubranie. To nie figura, to modelowy szkielet do nauki anatomii! Nie stwierdziłam obecności piersi, pośladków czy ud. Najwyraź­niej cierpię na jakąś straszliwą, śmiertelną chorobę, która podstępnie i nieubłaganie niszczy mój organizm. Patrzyłam na tę biedną kobietę, jaką się okazałam, i ogarnęła mnie okropna żałość. Nim się jednak w niej pogrążyłam, dopadło

mnie wrażenie całkowicie odmienne. Oto ktoś zaczął łomo­tać do drzwi, jakby chciał wyrwać je z zawiasów. Jedno­cześnie chrapliwy głos o skali grzmotu wdarł się w mą znę­kaną czaszkę:

- Pani Lenooo! Pani Lenooo!

O mój Boże, a to co? Zaczęłam trząść się ze strachu. Gdyby w łazience było okno, wyskoczyłabym przez nie bez wahania. Co robić? Może schowam się w koszu na brudną bieliznę? Za mały! Co tu robić, co robić?

- Pani Leno! Niech pani otworzy! Co pani robi?!

Co ja robię? Co robi ta po drugiej stronie, to lepsze py­tanie!

Na pewno jest bardzo zdeterminowana. Może przyszła za potrzebą? A może tak naprawdę nie jestem u siebie, może jestem kochanką Szczękonośnego, a ta za drzwiami to jego żona?

Tylko kto wziąłby sobie na kochankę Babę-Jagę? A może ten śmiercionośny ryk nie odnosi się do mnie? Nie przypominam sobie, żebym miała na imię Lena. Oczy­wiście, nie jest to żaden poważny argument... ale jakoś do­daje mi odwagi. Zresztą drzwi zaczynają niebezpiecznie trzeszczeć, zaraz i tak runą do środka. Raz kozie śmierć, otworzę je i stanę oko w oko z przeznaczeniem.

A więc otwieram. W tej samej chwili silny cios w pierś zwala mnie z nóg. W ostatnim przebłysku świadomości do­strzegam ogromną twarz z nieproporcjonalnie małym no­sem, z błękitnymi oczkami rozstrzelonymi w dwie strony świata i z wielką paszczą, uzbrojoną w wąsy i dwa zęby. Je­stem zgubiona.

I znowu budzę się w wielkim łóżku, w tym samym poko­ju z zaciągniętymi zasłonami w oknach. Oprócz bólu głowy czuję równie silny ból w piersiach. Tym razem nie ma faceta ze szczęką. Jest za to dwuzębne monstrum. Na jego widok aż kulę się w sobie.

 

- Mój Boże! Bałam się, czy nie zrobiłam pani krzywdy -wykrzyknęła straszliwa walkiria, zrywając się z krzesła. -Waliłam pięścią w drzwi, a pani  je akurat otworzyła.

Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa.

- Mam nadzieję, że zdążyła pani do toalety - wykrztu­siłam.

- Co, co? - Zdumiała się, rozdziawiając usta. - Chyba źle się pani czuje. Całe szczęście jest tu doktor Maj. Myje ręce. Zaraz go przyprowadzę.

Doktor Maj okazał się starszym, siwym mężczyzną w okularach. Po jego fioletowym nosie zgadłam, że nie stro­ni od mocnych trunków.

- Moja biedna Leno! - zawołał.  - Bardzo wystraszyłaś mnie i Wiktę. Jak się czujesz?

- Ledwie żyję - mruknęłam płaczliwie, spoglądając z wyrzutem na walkirię.

A więc to Wikta. Stworzenie domowe, a nie rodzaj ma­chiny oblężniczej skrzyżowanej z węgierskim huzarem. Jak mogłam zapomnieć tę zdumiewającą twarz?

Doktor uważnie obejrzał moją głowę.

- Musiałaś stracić dużo krwi. Dlaczego twój mąż nie we­zwał od razu pogotowia?

Aha, więc to mój mąż. Chyba mam pecha.

- Pewnie chciał, żebym się wykrwawiła - odparłam bez zastanowienia.

Doktor ze zmieszaniem spojrzał na Wiktę. Trudno powie­dzieć, na co spojrzała Wikta i czy była zmieszana, ponieważ od samego początku wyglądała na kompletnie ogłupiałą, a jej oczy wykonywały wprost niepojęte akrobacje.

- Ktoś powinien być zawsze w domu - kontynuował doktor Maj. - Ciągle to powtarzam, a ty nie słuchasz. Powinnaś mieć całodobową opiekę, chociażby w postaci Wikty.

- Muszę to rozważyć - rzekłam oględnie.

- Głowę trzeba zszyć. Zaraz to zrobimy. Zadzwonię po doktor Żurawską. To bardzo zdolna stażystka. Cudownie szyje. Niestety, ja już tak nie potrafię.

Tu doktor Maj zademonstrował, jak trzęsą mu się ręce. Z wrażenia przełknęłam ślinę.

- Panie doktorze. Niech mi pan powie, w jakim jestem stanie? Czuję, jakbym miała nie dożyć jutra. Co ze mną bę­dzie?

- Droga Leno. - Doktor Maj westchnął głęboko i złożył ręce jak do modlitwy. - Epilepsja to nie przelewki.

A więc cierpię na epilepsję! Robi mi się strasznie smutno. Chyba z dwojga złego wolałabym lanie od Szczękonośnego niż jakieś niekontrolowane, nieobliczalne w skutkach ataki.

- Wszystko byłoby dobrze, gdybyś chciała, naprawdę chciała być zdrowa - kontynuował doktor Maj. - Twój stan można w stu procentach kontrolować. Co z tego, skoro zapo­minasz o lekach i lekceważysz moje zalecenia? Twoja dieta... Nie denerwuj się tylko, jak zwykle, kiedy o tym mówię... Za­bijasz się dietą. To nie są żarty. Powinnaś jak najszybciej znaleźć się pod opieką psychologa. Skorzystaj z mojej rady i idź do doktora Wierzbickiego. To świetny specjalista.

- Dobrze, zastanowię się. - Muszę się zastanowić nad wieloma rzeczami.

- Zastanów się, moje dziecko, zastanów koniecznie -zalecił doktor Maj, jakby w sukurs moim myślom. - Dam ci teraz coś na wzmocnienie.

 

Niestety, nie chodziło o kieliszek koniaku, tylko o strzy­kawkę. Zamknęłam oczy, żeby nie widzieć prób wcelowania igły w żyłę.

Dziesięć minut później przybyła doktor Żurawska. Oka­zała się rumianą, wesołą brunetką.

- Oto mój ideał kobiecej urody. Doktor Maj był wy­raźnie rozczulony.

No, tak. Moje parametry mogłyby służyć za wzorzec w świecie kostuch, strachów na wróble oraz przesuszonych ideału.

Po szyciu zapadłam w sen. Czułam się bardzo, ale to bar­dzo zmęczona.

Następny ranek był jak deja vu. Obudziłam się w wielkim łóżku, w tym samym pokoju z zasłoniętymi oknami. Po chwili pojawił się facet ze szczęką. Wiązał krawat.

- Jak się czujesz? - spytał.

- Jak zbity pies.

- Aha. Będę na kolacji.

- Na kolacji. Dobrze.

Facet spojrzał ze zdziwieniem i wyszedł.

Co prawda, czułam się znacznie lepiej niż poprzedniego ranka i postanowiłam zrobić z tego właściwy użytek. Dałam Szczękonośnemu kwadrans na opuszczenie domu, po czym wyjrzałam na korytarz. Z dołu dochodziły niejednoznaczne dźwięki.

- Halo, Wikta! - zawołałam.

- Słucham panią? - odkrzyknęła Wikta głosem jak spod ziemi.

- Biorę kąpiel.

Usłyszałam, że wolno człapie na górę i w chwilę później ujrzałam jej zdumiewającą fizys.

- Co pani mówiła? - sapnęła.

- Jeśli chcesz wejść do łazienki, to zrób to teraz, zamiast mnie nachodzić i straszyć, kiedy jestem w środku.

- Eee... Przepraszam... Ja wczoraj myślałam, że pani, że pani...

- Co takiego?

- Chciała sobie zrobić krzywdę i dlatego się zamknęła i nie odpowiadała, kiedy wołałam.

- Panikujesz - burknęłam niepewnie. Kto wie, co mogło przychodzić do głowy kobiecie, którą

byłam, zanim obudziłam się z zanikiem pamięci.

 

Co jej mogło przychodzić do głowy? Kiedy wreszcie zna­lazłam garderobę, zrozumiałam, że obawy Wikty są całko­wicie uzasadnione. Garderoba była ogromna i pełna czarnej bielizny, czarnych rajstop, czarnych pończoch, takich sa­mych sukienek, spodni, spódnic, bluzek i butów. Ani jednej rzeczy w innym kolorze. Czyżbym przeżyła wielką tragedię, która zaowocowała trwałą żałobą? A może w ten sposób szykuję się na tamten świat? Może chodzę po sklepach i za­stanawiam się, czym zrobić wrażenie na ludziach, którzy przyjdą zerknąć na moje truchło na katafalku? Wyzwolę się z tego szaleństwa. Jeśli nawet doktor Maj nie powiedział całej prawdy, jeżeli cierpię na jakąś śmiertelną chorobę, to od tej chwili nie będę o tym myśleć.

Tymczasem musiałam ubrać się w to, co było, i zejść na

śniadanie.

Z łatwością trafiłam do jadalni. Niestety, ani śladu poży­wienia. Może jadam gdzie indziej? Ruszyłam jakby po omacku, zaglądając do różnych pomieszczeń, w tym do szafki na szczotki i szafy na wierzchnie okrycia. Wreszcie dotarłam do kuchni. Przy stole siedziała zaczytana Wikta. Na mój widok gwałtownie odłożyła książkę. Zerknęłam na okładkę: Tajemnice pięknych kobiet. No, tak. Nic dziwnego, że zapomniała o moim śniadaniu.

- Wikto, co ze śniadaniem? - spytałam ostro.

- Pani woda stoi w jadalni.

- Moja woda?!!!

Osłupiałam. Wikta również, ale najwyraźniej z powodu mojej reakcji. Zdaje się, że picie wody na śniadanie należało do moich zwyczajów.

- Woda?! - powtórzyłam, nadając głosowi ton oburze­nia. - Sądzisz, że po całym dniu bez jedzenia mam teraz ochotę na wodę?

- A na co ma pani ochotę? - spytała potulnie Wikta. - Na sałatę, marchew, bakłażany, rzodkiewki, brokuły, kiełki soi, soczewicy, paprykę, ogórki, pomidory, groszek?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin