Sołżenicyn - Jeden dzień Iwana Denisowicza.doc

(527 KB) Pobierz
SOŁŻENICYN ALEKSANDER

Sołżenicyn Aleksander

Jeden dzień Iwana Denisowicza

Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych

Warszawa 1996

Warszawa 1989

Pisała: K. Pabian

Korekty dokonały: E. Chmielewska i I. Stankiewicz


O piątej rano, jak zawsze, młotkiem o szynę koło baraku komendy wydzwonili pobudkę. Drgający dźwięk słabo przenikał przez szyby, oszronione na dwa palce, i rychło zacichł - było zimno i strażnikowi nie chciało się za długo machać ręką.

Dźwięk ucichł, a za oknem nadal, jak nocą, kiedy Szuchow wstawał na kibel, było ciemno i tylko wpadało w okno żółte światło trzech latarń, dwu na zonie i jednej w samym łagrze.

Jakoś nikt nie przychodził otworzyć baraku, ani nie było słychać, żeby dyżurni brali paraszę na drągi, do wylania.

Szuchow nigdy nie przesypiał pobudki, zawsze wstawał natychmiast. Do rozprowadzania więźniów było półtorej godziny czasu własnego, nie państwowego, i każdy, kto się nauczył żyć w łagrze, może sobie dorobić: uszyć komu ze starej podszewki pokrowiec na rękawice, zamożnemu więźniowi podać na pryczę suche walonki, żeby się tamten nie musiał fatygować na bosaka, wyszukiwać je ze sterty, albo przelecieć się pod magazyny, a nuż się komu uda przysłużyć, może co podnieść albo polecieć do stołówki zbierać ze stołów miski i znosić je do mycia - można podjeść, ale tam chętnych wielu, walą tłumem, a najgorsze, że jeśli co zostało, to nie strzymasz, zaczniesz miski wylizywać. A Szuchow dobrze sobie zapamiętał słowa pierwszego swego brygadzisty, Kuziemina - starego wygi łagrowego, w czterdziestym trzecim siedział już dwunasty rok, i kiedyś przy ognisku na pustym wyrębie powiedział do swoich przywiezionych z frontu i uzupełnień:

- Tutaj, chłopcy, jest tylko jedno prawo - tajga. Ale ludzie i tutaj żyją. Wiecie, kto w łagrze zdycha? Ten, co miski wylizuje, ten, co liczy, że się w szpitalu zadekuje, a także kapuś.

Co do kapusiów, to oczywiście zasunął. Ci to się uchowają. Ale uchowają się za cenę ludzkiej krwi.

Na pobudkę Szuchow zawsze wstawał natychmiast, a dziś nie wstał. Już z wieczora czuł się nie najlepiej, ni to go trzęsło, ni to łamało. Nawet w nocy nie zdołał się zagrzać. We śnie raz mu się zdawało, że się na dobre rozchorował, raz że mu się polepsza. Bardzo nie chciał, żeby nadszedł ranek.

Ale nadszedł o zwykłej porze.

No i jakże się tu ugrzać? Okno lodem zaszło, po ścianach na styku z sufitem przez cały barak - a barak nie byle jaki! - biała pajęczyna. Szron.

Szuchow nie wstawał. Leżał na górnej pryczy, przykryty z głową kocem i buszłatem - a w podwinięty rękaw waciaka wsunął obie stopy naraz. Nie patrzył, ale słyszał wszystko, co się działo, tam gdzie spała jego brygada i w całym baraku. Oto ciężkie kroki w korytarzu, dyżurni wynoszą jeden z osiemdziesięciolitrowych kibli. Lekka niby robota, jak raz dla inwalidów, ale spróbuj no wynieść, żeby się nie przelało! Teraz w siedemdziesiątej piątej brygadzie zwalili na podłogę przyniesione z suszarni walonki. A teraz w naszej. (Bo i naszej wypadła kolej suszyć walonki). Brygadzista i zastępca brygadzisty ubierają się w milczeniu, tylko prycza skrzypi. Zastępca brygadzisty pójdzie teraz do magazynu po chleb, a brygadzista do baraku, do dyspozytorów.

Ale nie ot tak, po prostu po przydział pracy, jak chodzi co dzień. Szuchow przypomniał sobie, że dziś ważą się losy - ich, sto czwartą brygadę, chcą z budowy warsztatów wykopać na nowy obiekt - Socgorodok. A ten Socgorodok to szczere pole, zaspy śnieżne i zanim coś się tam zacznie, trzeba będzie robić wykopy, ustawiać słupy, naciągać drut kolczasty - dla samych siebie, żeby nikt nie uciekł. A potem budować.

Jasna sprawa, że przez miesiąc nie będzie się tam gdzie zagrzać, nic tylko szczere pole. I ogniska się nie rozpali, bo i z czego? Tyraj do upadłego - jedyny ratunek.

Brygadzista zatroskany, idzie załatwiać. Żeby tam jakąś inną, mniej roztropną brygadę wepchnąć zamiast naszej. Jasne, że nie dogadasz się przychodząc z pustymi rękami. Pół kilo słoniny starszemu dyspozytorowi trzeba zanieść. Albo i kilogram.

Spróbować nie kosztuje, a nuż się uda w izbie chorych urwać chociaż jeden dzień? Łamie we wszystkich kościach.

I jeszcze jedno: który strażnik ma dzisiaj służbę?

Przypomniał sobie - służbę ma Półtora Iwana, chudy i długi czarnooki plutonowy. Na pierwszy rzut oka aż strach patrzeć, a kiedy pozna się go bliżej - najbardziej ludzki ze wszystkich strażników: do karceru nie wsadza, nie donosi na więźniów. Więc można jeszcze poleżeć, póki dziewiąty barak nie wyjdzie do stołówki.

Prycza zatrzęsła się, zachwiała. Dwóch wstawało naraz - nad Szuchowem baptysta Aloszka, a na dole Bujnowski, kapitan żeglugi wielkiej, były.

Staruszkowie dyżurni wynieśli już obydwa kible i zaczęli się wykłócać, który ma iść po wrzątek. Wykłócali się jazgotliwie jak baby. Spawacz z dwudziestej brygady warknął:

- Ej, zdechlaki! - i rzucił w nich walonkiem. - Ja was pogodzę!

Walonek głucho stuknął o słup.

Zamilkli.

W sąsiedniej brygadzie burczał zastępca brygadzisty:

- Wasyl Fiodorycz! W żywnościowym podpieprzyli, gady - były cztery dziewięćsetki, a są tylko trzy. Komu urwać?

Powiedział to cicho, ale cała brygada dobrze usłyszała, przytaiła się komuś wieczorem, od gęby odejmą.

A Szuchow leżał i leżał na sprasowanych trocinach swojego siennika. Żeby się jakoś przemogło: albo niech już na dobre zacznie trząść, albo niech przestanie łamać. A to ni tak, ni siak.

Póki baptysta szeptał modlitwy, Bujnowski wrócił z dworu, gdzie chodził za małą potrzebą, i oświadczył, niby do nikogo, ale złowieszczo:

- No, trzymajcie się, matrosy!

Trzydzieści stopni gwarantowane!

I Szuchow zdecydował - pójdzie do ambulatorium.

W tym momencie czyjaś uprawniona do tego ręka zerwała z niego waciak i koc. Szuchow ściągnął buszłat z głowy, uniósł się. Stał przy nim chudy Tatarin, sięgający głową górnej pryczy.

Miał widać służbę poza kolejką i skradał się po cichu.

- Sz-osiemset pięćdziesiąt cztery! - przeczytał Tatarin z białej łaty na grzbiecie czarnego buszłatu. - Trzy doby karcu z wychodzeniem do pracy!

I jak tylko się rozległ jego charakterystyczny przytłumiony głos, w całym mrocznym baraku, w którym nie wszystkie żarówki się paliły i w którym na pięćdziesięciu zapluskwionych pryczach spało dwustu ludzi, wszyscy, którzy dotąd nie wstali, od razu ożyli i zaczęli się śpiesznie ubierać.

- Za co, obywatelu naczelniku? - zapytał Szuchow, przydając swemu głosowi więcej żałości, niż odczuwał.

Z wychodzeniem do pracy to jeszcze pół karceru. I jedzenie gorące, jak dla wszystkich, i za bardzo myśleć nie ma kiedy. Prawdziwy karcer to taki bez wychodzenia do pracy.

- Nie wstałeś na pobudkę?

Idziemy do komendantury - leniwie wyjaśnił Tatarin. I on, i Szuchow, i wszyscy dobrze wiedzieli, za co karcer.

Wymięta, pozbawiona zarostu twarz Tatarina nie wyrażała niczego. Rozejrzał się szukając następnej ofiary, ale już wszyscy, jedni w półmroku, inni przy żarówce, na dole prycz, i na górze, naciągali czarne watowane spodnie z numerem na lewym kolanie, a już ubrani opatulali się i spieszyli do wyjścia, żeby Tatarina przeczekać na dworze.

Gdyby Szuchow dostał karcer za co innego, jeśliby rzeczywiście zasłużył, nie byłoby mu tak przykro. A było mu przykro, bo przecież zawsze wstawał jeden z pierwszych. Wiedział, że u Tatarina żadne prośby nie pomogą. Więc nie przerywając próśb - po prostu dla zasady, naciągnął watowane spodnie (nad lewym kolanem także była naszyta przybrudzona, zniszczona szmatka, a na niej czarną zblakłą farbą wymalowany numer Sz-#854), włożył waciak (były na nim dwa takie numery - na piersi i na plecach), odnalazł swoje walonki w stercie na podłodze, włożył czapkę (z taką samą szmatką z numerem pośrodku) i wyszedł za Tatarinem.

Cała sto czwarta brygada widziała, jak wyprowadzano Szuchowa, ale nikt nie powiedział słowa - bo i po co? Brygadzista może mógłby się wstawić, ale już go nie było. Szuchow też do nikogo się nie odezwał, żeby Tatarina nie drażnić. Zostawią mu śniadanie, domyślą się.

I wyszli we dwóch.

Była mgła, mróz zapierał dech. Dwa silne reflektory z odległych krańcowych wieżyczek biły na krzyż po zonie. Paliły się latarnie zony i latarnie wewnątrz obozu. Było ich tyle, że całkiem zaćmiewały gwiazdy.

Skrzypiał śnieg pod walonkami, więźniowie szybko przebiegali załatwiając swoje sprawy - jedni do latryny, inni do magazynu, ten po paczkę, a tamten żeby oddać kaszę do indywidualnej kuchni. Wszyscy z głowami wciśniętymi w ramiona, zapatuleni w buszłaty, zimno im nie tyle od mrozu, co od myśli, że przez cały dzień oprócz mrozu nic ich nie czeka.

A Tatarin w starym szynelu z zaszarganymi błękitnymi naramiennikami szedł równym krokiem, jakby mróz się go nie imał.

Minęli wysoki płot z desek wokół Bur-u, murowanego wewnątrzłagrowego więzienia, minęli druty kolczaste zabezpieczające obozową piekarnię przed więźniami, narożnik baraku komendantury, gdzie na grubym drucie na słupie wisiała pokryta szronem szyna, minęli i drugi słup, na którym osłonięty od wiatru, żeby nie pokazywał za nisko, cały osypany igłami szronu wisiał termometr. Szuchow popatrzył z nadzieją na mlecznobiałą rurkę - gdyby pokazała czterdzieści jeden, nie pogoniliby do pracy. Ale dzisiaj na pewno nie dociągnęło do czterdziestu.

Weszli do baraku komendantury, prosto na wartownię. I tam się wyjaśniło - a Szuchow skapował to już po drodze - że o żadnym karcerze nie ma mowy, po prostu trzeba umyć podłogę na wartowni. Tatarin oświadczył teraz, że wybacza Szuchowowi, i kazał wyszorować podłogę.

Mycie podłogi na wartowni było obowiązkiem specjalnego zeka, który pracował w zonie, dyżurnego baraku komendantury, i niczyim innym. Ale dobrze już zadomowiony w baraku komendantury dyżurny miał dostęp do gabinetu majora i naczelnika reżymu, obsługiwał ich, nieraz słyszał takie rzeczy, o których nawet strażnicy nie wiedzieli, i od pewnego czasu uważał, że mycie podłóg u zwykłych strażników jest jakby poniżej jego godności. Strażnicy zawołali go raz i drugi, potem zrozumieli, w czym rzecz, i zaczęli ciągać do podłóg to tego, to owego z baraków.

Na wartowni buzował ogień. Rozebrani aż do brudnych koszul dwaj strażnicy grali w warcaby, a trzeci, jak przyszedł, w przepasanym tułupie i w walonkach, spał na wąskiej ławce. W kącie stało wiadro ze szmatą.

Szuchow ucieszył się i powiedział Tatarinowi, dziękując za łaskawość:

- Dziękuję, obywatelu naczelniku! Teraz już nigdy więcej nie będę się wylegiwał.

Prawo tu obowiązywało proste: skończysz - idziesz sobie. Teraz, kiedy Szuchow dostał robotę, jakby i łamać go przestało. Wziął wiadro i bez rękawic - w pośpiechu zostawił je pod poduszką - poszedł do studni.

Paru brygadzistów, którzy przyszli do Ppcz, skryło się przy słupie, a jeden, młodszy, były Bohater Związku Radzieckiego, wlazł na słup i przecierał termometr.

Z dołu radzili:

- Nie w bok chuchaj, bo się podniesie.

- Hujniesie!... Podniesie!... bez znaczenia.

Tiurina, brygadzisty Szuchowa, wśród nich nie było. Szuchow postawił wiadro, schował dłonie w rękawy i patrzył z ciekawością.

A tamten ochryple powiedział ze słupa:

- Dwadzieścia siedem i pół, gówno z chrzanem.

Jeszcze raz się przyjrzał dla pewności i zeskoczył.

- Do niczego, zawsze źle pokazuje - powiedział któryś. - Bo to w zonie dobry powieszą?

Brygadziści rozeszli się. Szuchow pobiegł do studni. Pod opuszczonymi, ale nie zawiązanymi nausznikami szarpał za uszy mróz.

Zrąb studni pokryty był grubo lodem, wiadro ledwie przeszło przez otwór. I linka była sztywna jak drąg.

Nie czując palców, wrócił Szuchow z dymiącym wiadrem na wartownię i zanurzył dłonie w studzienną wodę. Zrobiło się cieplej.

Tatarina nie było, za to strażników zeszło się już czterech, porzucili warcaby i spanie, dociekali, ile prosa dostaną za styczeń. W osiedlu z żywnością było kiepsko i choć kartki już dawno znieśli, niektóre produkty spożywcze sprzedawano strażnikom oddzielnie i taniej niż miejscowym.

- Drzwi szczelnie zamykaj, ścierwo! Wieje! - odezwał się któryś.

W żadnym razie nie należało z samego rana przemoczyć walonek. A przezuć się nie ma w co, choćby i do baraku pobiec. Różnie już z butami bywało, na niejedno napatrzył się Szuchow przez osiem lat odsiadki. Zdarzało się, że całą zimę trzeba było przetrwać w ogóle bez walonek, bywało, że nawet butów nie oglądali, tylko łapcie i gumiaki, ślad jak po oponach. Teraz z obuwem jakby się poprawiło. W październiku Szuchow dostał - a dostał, bo przyczepił się do zastępcy brygadzisty, jak tamten szedł do magazynu - buty nowe, z twardymi nosami, dość w nich było miejsca na dwie pary ciepłych onuc. Przez tydzień chodził jak solenizant, postukiwał nowiutkimi obcasami. A w grudniu na walonki przyszła pora, żyć nie umierać. Wtedy jakiś czort z buchalterii musiał szepnąć naczelnikowi: walonki niech sobie pobierają, ale buty muszą zdać. To nie w porządku, żeby zek miał dwie pary naraz. I musiał Szuchow wybierać - albo w butach całą zimę na okrągło, albo oddać buty i w walonkach, choćby w odwilż. Strzegł ich, towotem smarował, buty nowiuteńkie, eech, niczego nie było mu tak żal przez te osiem lat jak tych butów. Rzucili na stertę, wiosną już ich nie zobaczysz.

Teraz Szuchow tak się uchytrzył - migiem wylazł z walonek, odstawił je w kąt, ściągnął onuce - (łyżka brzęknęła o ziemię - jak szybko by się nie zbierał do karceru, łyżki przecie nie zapomniał) - i na bosaka, obficie rozlewając szmatą wodę, rzucił się pod walonki strażników.

- Ty! Bydlę! Ostrożniej! - zorientował się strażnik i podciągnął nogi na krzesło.

- Ryż? Ryż idzie według innej normy, z ryżem nie porównuj!

- Ile wody lejesz, durniu? Kto tak myje?!

- Inaczej nie da rady wymyć, obywatelu naczelniku! Brud się przecie wżarł...

- Widziałeś chociaż kiedyś, jak twoja baba podłogę myła, świniaku?

Szuchow wyprostował się trzymając ociekającą wodą ścierkę. Uśmiechnął się prostodusznie, pokazał resztki zębów przerzedzonych szkorbutem w Ust-Iżmie w czterdziestym trzecim, kiedy był trzy ćwierci od śmierci. Niewiele mu brakowało, miał krwawą biegunkę, wszystko przez niego przelatywało, wymęczony żołądek niczego nie przyjmował. A teraz z tamtych czasów tylko mu seplenienie zostało.

- Od baby odstawili mnie w czterdziestym pierwszym, obywatelu naczelniku. Już nawet nie pamiętam, co to baba.

- Jak to myją!... Nic, ścierwa, nie umieją robić, i nie chcą. Niewarci tego chleba, co się im daje. Gównem by ich karmić.

- Po kiego wała myć ją co dzień? Tylko wilgoć się wdaje. Wiesz, jak rób, osiemset pięćdziesiąty czwarty? Przetrzyj trochę po wierzchu, żeby tylko była wilgotna, i zjeżdżaj stąd.

- Ryż! Prosa z ryżem nie równaj!

Szuchow uwijał się.

Robota jak kij, ma dwa końce - dla ludzi robisz, rób porządnie, a robisz dla zwierzchności, to byle wygląd miało.

Inaczej wszyscy by dawno wyzdychali, wiadoma rzecz.

Szuchow przetarł deski, byle suchych miejsc nie zostawić, nie wyżętą szmatę rzucił za piec, naciągnął przed progiem swoje walonki, wodę wychlusnął na ścieżkę, którą władza zwykła chodzić, i na skróty koło łaźni, koło ciemnego budynku świetlicy popędził do stołówki.

Trzeba było jeszcze na izbę chorych zdążyć, znów cały był połamany. A jeszcze należało uważać, żeby przed stołówką nie nawinął się strażnikom na oczy. Było surowe polecenie naczelnika łagru: pojedynczych spóźniających się wyłapywać i sadzać do karceru.

Dziwna rzecz, przed stołówką nie gęstniał dziś tłum, nawet kolejki nie było. Wolna droga.

Wewnątrz parno jak w łaźni, kłęby zamrozu od drzwi mieszały się z parą znad misek z bałandą. Brygady siedziały przy stołach, tłoczyły się w przejściach, czekały na zwalniane miejsca. Przepychając się w tłoku dwaj albo trzej z każdej brygady nosili na drewnianych tacach miski z bałandą i z kaszą, wypatrując wolnego kawałka stołu. I proszę, jełop jeden, stoi jak słup, nic nie słyszy i masz, trącił tacę! Rraz, rrraz! - wolną ręką po karku go, po karku! Nie stawaj na drodze, nie wypatruj, gdzie by co wylizać.

Przy tamtym stole młody chłopak przeżegnał się, zanim jeszcze łyżkę zanurzył. To znaczy, że banderowiec, i to od niedawna w łagrze: starzy banderowcy, co długo tu siedzą, już o krzyżu nie pamiętają.

A Rosjanie to nawet zapomnieli, którą ręką się żegnać.

W stołówce ziąb, po większej części zeki w czapkach jedzą, ale bez pośpiechu, wyławiają spod czarnych liści kapusty rozpadające się kawałeczki rozgotowanych bezcielesnych drobnych rybek, ości wypluwają na stół. Kiedy już między miskami ości pełno, ktoś je zgarnie ze stołu, zanim siądzie następna brygada, i trzeszczą potem pod butami.

Wypluwanie ości wprost na podłogę uważa się za niestosowne.

Środkiem baraku biegły dwa rzędy ni to słupów, ni to wsporników, pod jednym siedział Fetiukow z brygady Szuchowa, pilnował jego śniadania. Fetiukow w brygadzie był jeden z ostatnich, niżej niż Szuchow. Na oko cała brygada jednakowa, czarne waciaki i numery na wszystkich takie same, ale w środku równości nie ma, każdy swoje miejsce zna. Bujnowskiego nie posadzisz, żeby miski pilnował, Szuchow też nie za każdą robotę się weźmie, są gorsi.

Fetiukow zobaczył Szuchowa i westchnął ustępując mu miejsca.

- Całkiem zakrzepło. Już miałem jeść, myślałem, żeś w bunkrze.

I poszedł. Nie miał po co czekać, wiedział, że Szuchow mu nie zostawi, sam obie miski wyczyści na glanc.

Szuchow wyciągnął łyżkę z walonka. Cenił sobie tę łyżkę, zwędrowała z nim całą Północ, sam ją odlał w piasku z aluminiowego drutu, sam na niej wyskrobał: „Ust-Iżma, 1944”.

Potem zdjął czapkę z ogolonej głowy - zimno nie zimno, nie pozwalał sobie jeść w czapce - i zamieszał ustałą bałandę, żeby sprawdzić, co trafiło do miski. Okazało się, że tak sobie, średnio. Nie z samego wierzchu kotła, ale i nie z dna. Fetiukowa stać na to, żeby powyławiać ziemniaki z miski, kiedy jej pilnował.

Tyle pociechy z bałandy, że gorąca, ale ta zupełnie wystygła. Mimo to Szuchow jadł jak zawsze powoli, w skupieniu. Żeby kije z nieba leciały, z jedzeniem śpieszyć się nie wolno. Zek, jeśli nie liczyć snu, żyje dla siebie tylko te dziesięć minut rano przy śniadaniu, przy obiedzie pięć i pięć przy kolacji.

Bałanda była dzień w dzień taka sama, zależała tylko od tego, jakie zielsko przygotowano na zimę. W zaprzeszłym roku samą marchew zasolili i od września do czerwca była na okrągło zupa marchwiana. A w tym roku - czarna kapusta. Najsytniej jada zek w czerwcu, wtedy kończy się wszelkie warzywo i dają zamiast niego kaszę. A najgorzej w lipcu, pokrzywę do kotła krają.

Z małych rybek zostały głównie ości, mięso od nich odpadło, rozgotowało się, tylko na głowie i przy ogonie trochę go jeszcze było. Na wątłym rybim szkieleciku Szuchow nie zostawił ani kawałeczka mięsa, ani łuseczki, a jeszcze miażdżył zębami kręgosłup, jeszcze wysysał i dopiero wypluwał na stół. W każdej rybie zjadał wszystko - i skrzela jadł, i płetwy, i oczy zjadał, jeśli były na swoim miejscu, ale kiedy wypadły w gotowaniu i pływały w misce oddzielnie - ogromne rybie oczy - nie jadł ich. Naśmiewali się z niego przez to.

Dzisiaj Szuchow przyoszczędził, nie zachodząc do baraku nie pobrał chleba i teraz jadł nie zagryzając. Chleb można potem zjeść osobno, nawet lepiej.

Na drugie była kasza z magary. Zastygła w jedną bryłę, Szuchow odłamywał po kawałku. Magara, nawet gorąca, jest całkiem bez smaku, najeść się nie można, a co dopiero zimna - trawa, jak trawa, tyle że żółta, wygląda jak proso. Wymyślili, żeby karmić nią zamiast kaszy, chińskie świństwo podobno. Ugotują, trzysta gramów dadzą i dobrze, kasza nie kasza, a biega za kaszę.

Szuchow oblizał łyżkę, wsunął ją po staremu za walonek, włożył czapkę i poszedł do izby chorych.

Niebo, z którego latarnie łagru przegoniły gwiazdy, nadal było ciemne. I niezmiennie dwa reflektory cięły szerokimi smugami obozową zonę. Kiedy zaczynano budować ten łagier, specjalny, straż miała do diabła i trochę rakiet świetlnych, jeszcze z frontowych zapasów, ledwie się ściemni - już się rakiety sypią, białe, zielone, czerwone, prawdziwa wojna. Później przestali strzelać rakietkami. Za drogo wychodziło, czy co?

Była wciąż taka sama noc, jak kiedy wstawał, ale łatwo można było wywnioskować z różnych drobnych szczegółów, że rychło zadzwonią na wyjście do pracy. Pomocnik Kulasa - Kulas, dyżurny w stołówce, na własny rachunek trzymał i żywił pomocnika - poszedł wołać na śniadanie barak szósty, inwalidów, tych co nie wychodzą na zonę. Stary malarz z bródką powlókł się do Kwcz po farbę i pędzelek, numery będzie malował, zaś Tatarin śpiesznie, wielkimi krokami przez plac apelowy poszedł do baraku komendantury. I w ogóle ludzi widać jakby mniej na dworze, znaczy leżą na pryczach, grzeją się wykorzystując ostatnie spokojne minuty.

Szuchow na widok Tatarina błyskawicznie schował się za węgieł baraku - drugi raz się napatoczysz - znowu się przypieprzy. Zresztą w ogóle nigdy nie wolno się zagapić. Trzeba uważać, żeby żaden strażnik nigdy nie widział cię w pojedynkę, zawsze w tłumie. Może właśnie szuka kogo do roboty, może nie ma na kim złości wyładować. Czy nie czytano w barakach zarządzenia: zdejmować czapkę na pięć kroków przed strażnikiem, a wkładać dwa kroki za nim? Poniektóry strażnik idzie jak ślepy, wszystko mu jedno, a znów dla innego to sam cymes. Ilu za te czapki do karceru posłali, psy przeklęte! Postójmy już lepiej za węgłem.

Tatarin przeszedł i już Szuchow ruszał w kierunku izby chorych, kiedy go olśniło, że przecież długi Łotysz z siódmego baraku kazał mu zajść dziś rano przed rozprowadzeniem po dwa kubki samosieja, co go miał kupić, ale Szuchow był taki zaganiany, że wyleciało mu to z głowy. Długi Łotysz dostał wczoraj wieczorem paczkę i do jutra może już nie mieć tytoniu, czekaj wtedy miesiąc na nową paczkę. A samosiej ma dobry, mocny w sam raz i w miarę pachnący. Bury jak trzeba.

Zirytował się Szuchow, aż przystanął, niepewny, czy nie zawrócić do siódmego baraku. Ale izba chorych była tuż, pobiegł truchtem w stronę ganku.

Głośno skrzypiał śnieg pod nogami.

Na izbie chorych, jak zawsze, w korytarzu było tak czysto, że aż strach brał stąpać po takiej podłodze. I ściany pomalowane olejną farbą na biało. I wszystkie sprzęty białe.

Ale drzwi gabinetów były pozamykane. Widać doktorzy jeszcze z łóżek nie powyłazili. A w dyżurce, przy czystym stoliku, w świeżutkim białym fartuchu siedział felczer, Kola Wdowuszkin, młody chłopak, i coś pisał.

Nikogo więcej nie było.

Szuchow zdjął czapkę jak przed władzą i z łagrowego przyzwyczajenia, żeby widzieć wszystko, czego widzieć nie powinien, nie mógł nie zauważyć, że Nikołaj pisał równiuteńko linijkami, jedna pod drugą, z odstępem od brzegu i każdą linijkę zaczynał z dużej litery. Dla Szuchowa oczywiście od razu było jasne, że to nie praca, tylko lewizna, ale co mu do tego.

- Więc... Nikołaj Siemionycz... coś jakbym zachorował... - powiedział Szuchow wstydliwie, jakby po cudze sięgał.

Wdowuszkin podniósł znad kartki wielkie, spokojne oczy. Miał białą czapeczkę i biały fartuch, numerów nie było widać.

- Czemu tak późno? Dlaczego nie przyszedłeś wieczorem? Przecież wiesz, że rano nie ma przyjęć. Lista zwolnionych już jest w Ppcz.

O tym wszystkim Szuchow wiedział. Wiedział też, że i wieczorem nie jest łatwiej się zwolnić.

- Ale widzisz, Kola...

Wieczorem, jak trzeba, to nie chce boleć...

- A co cię boli?

- Jak się tak zastanowić, to niby nic nie boli. Ale całego mnie rozbiera.

Szuchow był nie z tych, co się pchają na izbę chorych, i Wdowuszkin wiedział o tym. Ale miał prawo zwalniać rano tylko dwóch - i tych dwóch już zwolnił, pod zielonkawym szkłem na stole były zapisane dwa nazwiska i podkreślone grubą krechą.

- Dlaczego wcześniej nie pomyślałeś? Co ty tak, przed samym rozprowadzeniem? Trzymaj.

Wdowuszkin wyjął termometr ze słoika, do którego termometry były powtykane przez poprzecinaną gazę, otarł go do sucha i dał Szuchowowi.

Szuchow usiadł na ławce pod ścianą, na samym brzeżku, byle tylko nie przewrócić się razem z nią. Wybrał tak niewygodne miejsce nie naumyślnie nawet, a mimo woli okazując, że nie jest tu zadomowiony i przyszedł z powodu głupstwa.

A Wdowuszkin pisał dalej.

Izba chorych znajdowała się w najdalszej części zony, na uboczu, i żaden dźwięk tu nie docierał. Nawet zegarek nie tykał - zegarki więźniom nie przysługują, godzinę za nich zna naczalstwo. I nawet myszy nie skrobały - wszystkie wyłowił szpitalny kot, specjalista do tego wyznaczony.

Szuchow czuł się nieswojo w takim czystym pokoju, w takiej ciszy, przy jasnej lampie, przez całe pięć minut siedząc i nic nie robiąc. Obejrzał wszystkie ściany - były puste. Obejrzał swój waciak - numer na piersi wyblakł, trzeba poprawić, bo można podpaść. Wolną ręką potarł jeszcze zarost na twarzy, niezła szczecina, od ostatniej łaźni rośnie już przeszło dziesięć dni. A niech sobie. Za trzy dni znowu łaźnia, to wtedy i ogolą. Po co w kolejce do fryzjera czas niepotrzebnie tracić? Niby komu ma się tu Szuchow podobać.

A potem, patrząc na bieluteńką czapeczkę Wdowuszkina, przypomniał sobie Szuchow polowy szpital nad rzeką Łować, jak tam przyszedł, ranny w szczękę, i jak - wał nieszczęsny! - z dobrej woli wrócił do szeregów. A mógł z pięć dni poleżeć.

Marzy mu się teraz, żeby tak zachorować na dwa, trzy tygodnie - nie na śmierć i bez operacji, ale żeby wzięli do szpitala. Trzy tygodnie mógłby chyba leżeć i nie ruszyć się, a że karmią postnym rosołem - niech tam.

Ale przypomniał sobie Szuchow, że teraz i w szpitalu nie można się wyleżeć. Którymś transportem przyjechał nowy doktor, Stiepan Grygorycz, wszędzie go pełno, szumu robi od cholery, sam spokojnie nie usiedzi i chorym nie daje żyć, wymyślił, żeby gonić do roboty koło szpitala wszystkich chodzących, do stawiania płotków, do ubijania ścieżek, do noszenia ziemi na klomby, a w zimie do odwalania śniegu. Na chorobę najlepszym lekarstwem - powiada - jest praca.

Od roboty i koń zdycha. To trzeba rozumieć. Sam by się uszarpał przy budowie, siedziałby wtedy cicho.

A Wdowuszkin pisał swoje. W samej rzeczy zajmował się lewą robotą, nie do pojęcia dla Szuchowa. Przepisywał nowy długi wiersz, który wczoraj skończył, a dziś obiecał pokazać Stiepanowi Grygoryczowi, temu właśnie lekarzowi.

Jak to się tylko w łagrze może zdarzyć, Stiepan Grygorycz doradził Wdowuszkinowi, żeby się podał za felczera, i dał mu felczerską robotę. Wdowuszkin uczył się robić zastrzyki dożylne na ciemnych robociarzach oraz na spokojnych Litwinach i Estończykach, którym nawet do głowy nie przyszło, że felczer może w ogóle nie być felczerem. Bo naprawdę to Kola studiował filologię. Aresztowano go na drugim roku studiów. Stiepan Grygorycz chciał, żeby Kola za drutami napisał to, czego mu nie dali napisać na wolności.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin