Lampedusa Tomasi di Giuseppe - Lampart.doc

(1527 KB) Pobierz
Giuseppe Tomasi di Lampedusa

Giuseppe Tomasi di Lampedusa

 

Lampart

 

Giuseppe Tomasi di Lampedusa, pisarz włoski,

ur. 23.12.1896 r. w Palermo, zm. 23.07.1957 r. w Rzy-

mie. Pochodził ze starej arystokratycznej rodziny sycy-

lijskiej. Na Sycylii spędził lata dzieciństwa i młodość.

Ukończył studia prawnicze w Turynie. Brał udział

w I wojnie światowej. Wzięty do niewoli, przebywał

w obozie jenieckim w Poznaniu. W okresie dwudzie-

stolecia wiele podróżował po Europie. W II wojnie

światowej uczestniczył w randze kapitana artylerii.

Lampedusa zaczął pisać w 1954 r., nic jednak nie pu-

blikując. Przypuszcza się, że jego jedyna powieść Lam-

part powstała między 1955 a 1956 rokiem, a ukoń-

czona została tuż przed śmiercią pisarza. W 1957 r.

maszynopis trafił do rąk Bassaniego, pisarza włos-

kiego, który docenił wartość utworu i postarał się

o jego wydanie w 1958 r. Książka zyskała olbrzymią

popularność wśród czytelników włoskich (nagroda

"Strega" w 1959), osiągnęła rekordową liczbę na-

kładów, została przełożona na kilkanaście języków i

doczekała się także adaptacji filmowej. Oprócz Lam-

parta Lampedusa pozostawił Opowiadania (1961,

wyd. poi. 1964) oraz nie opublikowany zbiór szki-

ców o pisarzach francuskich XIX w.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa

Lampart

Rozdział I

Różaniec i prezentacja księcia - Ogród i zmarły żołnierz -Audien-

cje na królewskim dworze - Kolacja - Powozem do Palermo -

W drodze do Marianniny - Powrót do S. Loreozo - Rozmowa

z Tancredem - W pokojach administracji: rodowe włości i rozwa-

żania polityczne - Wobserwa tońum z ojcem Pirrone - Odprężenie

przy obiedzie - Don Fabrizio i chłopi - Don Fabrizio i jego syn

Paolo - Wiadomość o lądowaniu i znowu różaniec.

Maj 1860

- Nunc et in hora mortis nostrae. Amen.x

Codzienne odmawianie różańca było skończone.

Przez pół godziny spokojny głos księcia przypominał

Tajemnice Chwalebne i Bolesne; przez pół godziny

inne, pomieszane głosy rozsnuwały to narastający, to

gasnący szmer, w którym odcinały się niczym złocis-

te kwiaty ważkie słowa: miłość, dziewictwo, śmierć;

i gdy rozbrzmiewał ów szmer, rokokowa sala zdawa-

ła się odmieniona: nawet papugi rozwijając tęczowe

skrzydła na jedwabiu obicia robiły wrażenie onieś-

mielonych; nawet Magdalena, między dwoma okna-

mi, wyglądała na pokutnicę, a nie, jak zazwyczaj, na

piękną, o bujnych kształtach blondynkę, pogrążoną

w Bóg wie jakich marzeniach.

i Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.

Teraz gdy umilkły głosy, wszystko wracało do

porządku, do zwykłego nieporządku. Przez drzwi,

którymi wyszła służba, wsunął się przygnębiony

chwilowym wygnaniem brytan Bendicó i zaczął ma-

chać ogonem. Kobiety wstawały powoli, a ruch ich

fałdzistych spódnic odsłaniał po kolei mityczne na-

gości widniejące na mlecznych kaflach posadzki.

Zakryta pozostała jedna tylko Andromeda, której

sutanna ojca Pirrone, zapóźnionego w dodatkowych

modłach, nie pozwoliła jeszcze przez pewien czas

ujrzeć ponownie srebrzystego Perseusza lecącego

ponad falami i śpieszącego nieść jej ratunek i piesz-

czoty.

W górze, na freskach plafonu, budziły się bóstwa.

Gromady trytonów i driad gnały z gór i mórz wśród

różowych i liliowych obłoków ku Conca d'0ro1, by

głosić chwałę rodu Salina, i tryskały tak niepohamo-

waną radością, że zdawały się zapominać o najele-

mentamiejszych zasadach perspektywy. A potęż-

niejsi bogowie, książęta między bogami: gromo-

władny Zeus, zasępiony Mars, wiotka Wenus, postę-

powali na czele tej zgrai pomniejszych bóstw, dzie-

rżąc uroczyście lazurową tarczę z Lampartem. Wie-

dzieli, że znowu na dwadzieścia trzy i pół godziny oni

obejmują w posiadanie pałac. Na ścianach pocieszne

małpki znów zaczęły wykrzywiać się do papug.

1/ Lekka pochyłość opadająca od podnóża gór otaczających

Palermo ku morzu.

6

Pod tym palermitańskim Olimpem także i śmier-

telnicy domu Salina pośpiesznie opuszczali strefy

mistyczne. Dziewczęta poprawiały fałdy spódnic,

wymieniając błękitne spojrzenia i słowa z pensjona-

rskiej gwary. Od przeszło miesiąca, od dnia "rozru-

chów" czwartego kwietnia/1, kiedy dla ostrożności

odebrano je z klasztoru, przebywały w domu i tęsk-

niły za sypialniami o łóżkach pod baldachimem i za

życiem koleżeńskim w Salvatore. Młodsze dzieci

brały się już za czuby o obrazek ze św. Franciszkiem

a Paolo; pierworodny, spadkobierca, diuk Paolo,

miał wielką ochotę zapalić, ale bał się wyjąć papiero-

sa w obecności rodziców, więc tylko macał palcami

w kieszeni wyplataną ze słomki papierośnicę. Na

jego chudej twarzy malowała się metafizyczna me-

lancholia - dzień nie należał do udanych: Guiscardo,

kasztan irlandzkiej rasy, wydał mu się w złej formie

i Fanny nie miała okazji (albo ochoty?) przesłać mu

jak co dzień bileciku fiołkowego koloru. Po cóż,

wobec tego, wcielił się Zbawiciel?

Niecierpliwa i porywcza księżna machinalnie wy-

puściła z ręki różaniec, który wpadł z suchym

chrzęstem do obszytej dżetami torebki; piękne, nie-

spokojne oczy spoglądały to na dzieci-podnóżki, to

na męża-tyrana, ku któremu zwracała się jej drobna

1/  4 kwietnia 1860 r. w Palermo Francesco Riso próbował

wzniecić powstanie, które przeszło do historii jako "Powstanie

Gancia", nazwane tak od klasztoru Gancia, w którym wybuchło.

7

postać w próżnym, zachłannym pragnieniu, by do-

minować nad nim w miłości.

A tymczasem on, książę, podnosił się z klęczek:

pod jego potężnym ciężarem zadrżała posadzka,

a w niezwykle jasnych oczach mignęła duma z powo-

du tego efemerycznego potwierdzenia swojej władzy

nad ludźmi i martwymi przedmiotami.

Kładł teraz ogromny czerwony mszał na krześle,

które stało przed nim podczas modlitwy, podnosił

z podłogi chustkę, na której opierał przedtem kola-

no, i pewna doza niechęci błysnęła w jego spojrzeniu,

gdy padło ono na plamkę od kawy, która ośmieliła się

już od rana kalać biel jego kamizelki.

Nie był tęgi, tylko olbrzymiego wzrostu, a przy

tym niewiarygodnie silny; głowa jego sięgała (w

domach zamieszkanych przez zwykłych śmiertelni-

ków) aż do żyrandola; potrafił zwijać w trąbkę, jak

bibułkę, dukaty, a przy stole ofiarą jego powściąga-

nego gniewu padały łyżki i widelce, które zginał

w podkowę, tak że niemal dzień W dzień biegano

z pałacu do sklepu złotnika, gdzie oddawano je do

rpoeracji. Skądinąd zresztą te palce umiały być arcy-

delikatne w pieszczocie, co na swoje nieszczęście

dobrze pamiętała donna Maria Stella, żona; także

przeróżne odlane z metalu śrubki i zakrętki telesko-

pów, lunet oraz ,,poszukiwaczy komet", zapełniają-

cych najwyższe piętro pałacu w prywatnym obser-

watorium, pozostawały nietknięte pod lekkim muś-

nięciem jego palców. Promienie słońca, już skłania-

jącego się ku zachodowi, lecz stojącego jeszcze wyso-

ko na niebie w to majowe popołudnie, podkreślały

różową cerę księcia i jasne, koloru miodu włosy;

zdradzały one niemieckie pochodzenie jego matki,

owej księżnej Karoliny, której wyniosłość zmroziła

przed trzydziestu laty chaotyczny i beztroski dwór

Obojga Sycylii. Lecz cóż z tego, że ta różowa karna-

cja księcia i jego płowa czupryna wyglądały tak

efektownie i pociągająco tam, gdzie wszyscy inni

mieli oliwkowe cery i krucze włosy, cóż z tego, kie-

dy w jego zyiach fermentowały inne jeszcze soki ger-

mańskiej spuścizny, bardzo niewygodne dla tego

arystokraty sycylijskiego w 1860 roku: despoty-

czny charakter, nieugięte w pewnym sensie zasady

moralne, skłonność do idei abstrakcyjnych, które

w zetknięciu ze środowiskiem zniewieściałej socjety

palermitańskiej zmieniły się w kapryśną tyranię,

w przesadną skrupulatność, w pogardę dla krew-

nych i przyjaciół. Zdaniem księcia, płynęli oni bez-

wolnie z prądem leniwych nurtów rzeki sycylijskie-

go pragmatyzmu.

Pierwszy (i ostatni) z rodu, który przez wieki nie

potrafił nawet podsumować swoich dochodów i od-

jąć od nich swoich długów, miał wybitne, niezaprze-

czalne zdolności matematyczne, które zastosował

w astronomii; przyniosło mu to uznanie publiczne

i było źródłem żywego zadowolenia wewnętrznego.

Duma i analiza matematyczna zespoliły się w nim do

tego stopnia, że stworzyły mu złudzenie, jakoby

gwiazdy posłuszne były jego obliczeniom (rzeczy-

wiście wyglądało na to!), i że dwie odkryte przez

niego planetki (nazwał je Salina i Svelto, na pamiąt-

kę rodowych włości oraz nieodżałowanego wyżła)

sławić będą ród Salina w pustych przestworzach, na

odcinku między Marsem i Jowiszem, co z kolei wska-

zywałoby na to, iż pałacowy plafon był raczej prze--

powiednią niż pochlebstwem.

Kształtowany od dzieciństwa z jednej strony przez

dumę i intelektualizm matki, a z drugiej przez zmy-

słowość i beztroski optymizm ojca, nieszczęsny ksią-

żę Fabrizio żył w nieustannej rozterce i marszcząc

zeusowe czoło oddawał się rozmyślaniom nad ruiną

swego środowiska i swego majątku, nie zdradzając

przy tym najmniejszych skłonności ani ochoty, by

zacząć działać i jakoś temu zaradzić.

Te pół godziny dzielące różaniec od kolacji należa-

ło do spokojniejszych chwil dnia i książę cieszył się

już z góry na owo wątpliwe zresztą ukojenie.

Poprzedzany przez nieprzytomnie rozradowanego

Bendica, zszedł po krótkich schodach prowadzących

do ogrodu, który, zamknięty z trzech stron murem,

a z czwartej ścianą pałacu, miał w sobie coś z cmen-

tarza. To wrażenie potęgowały jeszcze usypane

wzdłuż nawadniających kanalików kopce ziemi:

wyglądały jak mogiły skarlałych olbrzymów. Na

czerwonawej, gliniastej glebie rośliny tworzyły buj-

ną, chaotyczną gęstwinę; kwiaty rosły, gdzie Bóg

zdarzył, a mirtowe żywopłoty zdawały się mieć na

10

celu raczej utrudnienie niż ułatwienie orient.

W głębi ogrodu Flora, poplamiona kępkami żółta

czarnego mchu, wystawiała na światło dzienne s

je bardziej niż wiekowe wdzięki, po bokach d

kamienne ławy, także z szarego marmuru, podta

mywały rozłożone pikowane poduszki, a w r

złoto akacji jaśniało spokojną radością. Z ka;

grudki ziemi tryskało wrażenie zabitego lenistw

pragnienia piękna.

Ten stłoczony, wciśnięty między mury ogród ei

nował całą gamą zapachów oleistych, zmysłów;

lekko zalatujących zgnilizną jak aromatyczna tru

posoka wydestylowana z relikwii niektórych śv

tych; ostry zapach goździków dominował nad trą

cyjnym zapachem róż i odurzającą wonnością r

gnoili rosnących w narożnikach muru. Od zi<

dolatywał aromat mięty, który zlewał się z dzieci]

wonią akacji i cukierkowym zapachem mirtu, a s

za muru płynęła woń zakwitających drzew por

rańczowych.

Był to ogród dla ślepców: wzrok buntował się ti;

na każdym kroku, lecz powonienie mogło doznać

lada rozkoszy, choć nie najsubtelniejszych. Ri

Pauł Neyron, które książę sam przywiózł z Pary

szybko się zdegenerowały; za gwałtownie wybujs

a potem przywiędły pod wpływem żywiołowych i

szczycielskich soków sycylijskiej gleby i apokalip

cznych lipcowych upałów; kwiaty ich przypomin.

teraz kapuściane głowy cielistego koloru, które v

giądały wręcz bezwstydnie; za to buchała od nich

woń niemal zmysłowa, o jakiej żaden francuski ho-

dowca nie śmiałby nawet marzyć. Książę przysunął

jedną z nich do nosa i wydało mu się, że wącha udo

baletnicy z Opery. Dał ją także do powąchania Ben-

dicowi, który cofnął się ze wstrętem i pobiegł szybko

na poszukiwanie bardziej balsamicznych zapachów,

jak nawóz i zdechłe jaszczurki.

Lecz ten tak pełen aromatu ogród budził w my-

ślach księcia ponure skojarzenia: ,,Teraz ślicznie tu

pachnie, ale miesiąc temu..."

Przypomniał sobie z dreszczem obrzydzenia mdły

odór, który przeniknął nawet do wnętrza pałacu,

zanim odkryto jego przyczynę: trupa młodego żoł-

nierza z piątego batalionu strzelców, który, ranny

w San Lorenzo w potyczce z oddziałami rebeliantów,

dowlókł się tutaj, by umrzeć samotnie pod cytryno-

wym drzewem. Znaleziono go leżącego na brzuchu

w gęstej koniczynie, z twarzą zanurzoną we krwi

i wymiotach; na jego dłoniach, których palce kurczo-

wo wczepione były w ziemię, roiło się od mrówek;

zwoje jelit tworzyły pod nim fioletową kałużę. Zna-

lazł te żałosne szczątki majordomus Russo, odwrócił

je, przykrył twarz żołnierza czerwoną chustką, we-

pchnął mu patykiem jelita do jamy brzusznej i przy-

krył potem ranę fałdami granatowego płaszcza;

spluwał przy tym bez ustanku z obrzydzenia, wpra-

wdzie nie na trupa, ale tuż obok. Zrobił to wszystko

z wysoce podejrzaną sprawnością.

12

- Od tego ścierwa nawet i po śmierci smród zala-

tuje - mówił. I było to z jego strony jedynym uczcze-

niem tej samotnej śmierci.

Potem, gdy już zabrali zmarłego wstrząśnięci do

łez towarzysze broni (a wlekli go za ramiona aż do

wózka, tak że pakuły znowu zaczęły wyłazić z kuk-

ły), do wieczornego różańca dołączono Deprofundis

za duszę nieznanego żołnierza i nie mówiono o nim

więcej; sumienie kobiet znalazło zadośćuczynienie

w modlitwie.

Książę zdrapał trochę mchu ze stóp Flory i zaczął

spacerować tam i z powrotem; zachodzące słońce

rzucało jego ogromny cień na żałobne klomby.

Istotnie, o zmarłym nie było już mowy; ostatecz-

nie, żołnierz po to jest żołnierzem, żeby umierać

w obronie króla. Jednakże obraz tego poszarpanego

ciała często powracał we wspomnieniu, jak gdyby

młody żołnierz upominał się, by książę pozwolił mu

odpoczywać w pokoju; książę zaś mógł tego dokonać

w jeden jedyny sposób - usprawiedliwiając jego

śmiertelną mękę koniecznością społeczną. I zaraz

osaczały go inne upiory, jeszcze mniej powabne od

tamtego. No tak, bo umrzeć za kogoś czy za coś, to się

rozumie, taki jest porządek rzeczy; trzeba jednak

wiedzieć albo przynajmniej mieć pewność, że ten

ktoś wie, za co czy za kogo umarł; o to właśnie pytała

ta straszliwa twarz i tu właśnie zaczynała się mgła

niepewności.

"Ależ on umarł za króla, drogi Fabrizio, to jasne -

13

odpowiedziałby jego szwagier Mai vica, gdyby książę

zapytał go o to, ten Malvica uważany zawsze za

wyrocznię przez liczne grono znajomych. - Za króla,

który uosaoia ład, ciągłość, sprawiedliwość, prawo,

honor. Za króla, który jest jedynym obrońcą Kościo-

ła, który stoi na straży własności zagrożonej dzisiaj

przez liberałów". Piękne słowa, które zawierały

w sobie to wszystko, co było księciu drogie, co było

głęboko zakorzenione w jego sercu. Jednakże wyczu-

wał tu jeszcze jakiś zgrzyt. Król, zgoda. Króla znał

dobrze, a przynajmniej tego ostatniego, który nie-

dawno umarł, obecny zaś był tylko seminarzystą

przebranym za generała1. I doprawdy niewiele był

wart. "Ależ to nie jest rozumowanie - odpaliłby

z miejsca Malvica - poszczególni królowie mogą nie

stać na wysokości zadania, ale idea monarchii za-

wsze pozostaje ta sama".

I to prawda; lecz królowie, którzy wcielają ową

ideę, nie mogą z generacji na generację staczać się

poniżej pewnego poziomu; jeśli się tak dzieje, drogi

szwagrze, cierpi na tym także idea.

Siedząc bezczynnie na ławce, obserwował spusto-

i Chodzi o Ferdynanda n Burbona, rządzącego w latach 1830-

1859 Królestwem Obojga Sycylii, sprawnego administratora, ale

zdecydowanego wroga ruchów narodowych i liberalnych i o jego

syna, Franciszka II, mniej zdolnego od ojca, który panował blisko

rok, do momentu gdy w wyniku wyprawy Garibaldiego został

pozbawiony tronu.

14

szenie, jakiego dokonał na klombach Bendicó; pies

zwracał ku niemu raz po raz niewinne oczy, jak

gdyby żądając pochwały za swoją pracę: czterdzieści

złamanych goździków, połowa żywopłotu podkopa-

na, jeden z kanalików zasypany. To zwierzę wyglą-

dało naprawdę jak człowiek.

- No, dobrze, Bendicó, chodź tu, piesku!

I pies podbiegł, oparł mu na dłoni uwalane ziemią

nozdrza, dając skwapliwie do zrozumienia swemu

panu, że wybacza, iż ten odrywa go od żmudnej i tak

celowej pracy.

Audiencje, liczne audiencje udzielane mu przez

króla Ferdynanda w Casercie, w Capodimonte,

w Portici, w Neapolu i gdzie diabeł mówi dobra-

noc.

Przy boku szambelana dziennego z dwurogim ka-

peluszem pod pachą i najświeższymi plugastwami

neapolitańskimi na ustach, szli przez nie kończące

się sale o wspaniałej architekturze i niestrawnym

umeblowaniu (takim właśnie jak burbońska monar-

chia), przemierzali nie pierwszej czystości koryta-

rzyki i źle utrzymane schodki, by znaleźć się w końcu

w zatłoczonym przez ludzi przedpokoju: zamknięte

twarze agentów, zachłanne twarze petentów z prote-

kcją. Szambelan przepraszał, przepychał się przez tę

ludzką ciżbę i wprowadzał do drugiego przedpokoju,

przeznaczonego dla dworu, błękitno-srebmego salo-

.   '         15

niku z czasów Karola Ul; po krótkim oczekiwaniu

lokaj pukał do drzwi i oto było się dopuszczonym.

przed najjaśniejsze oblicze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin