Wilcza Harmonia.docx

(321 KB) Pobierz

 

 

Jayne Anne Krentz

Wilcza Harmonia

 

 

 

 

Rozdział   pierwszy

 

   Tawerna tonęła we krwi. Cidra Rainforest widziała czerwień  wszędzie - krew sączyła się z rozciętego czoła jakiegoś mężczyzny,  innemu zaplamiła cały przód koszuli, jeszcze innemu  płynęła z ust. Zerknąwszy w dół, zauważyła, że nawet rąbek jej  eleganckiej popołudniowej szaty nie jest bez skazy. Mimo że było  to zaledwie maźnięcie na delikatnym żółtozłotym włóknie  z najlepszego krystalicznego mchu, wydawało się ono Cidrze  wielką plamą, w dodatku nieusuwalną.   Podobnej sceny nigdy nie doświadcz)jła i nawet nie byłaby  w stanie sobie wyobrazić. Zupełnie nie umiała się znaleźć w tej  sytuacji. Sparaliżował ją nie tylko widok morza krwi. Dookoła  niej trwała zaciekła bójka. Chociaż Cidra doskonale wiedziała,  że walczący muszą zadawać sobie ciosy nie do zniesienia, to jednak  atakowali się z dziką zaciekłością. Wszechobecna przemoc  wzbudziła w niej trwogę.   Chrapliwe jęki, obsceniczne przekleństwa i krzyki rozpaczy wypełniały  podłużną salę. Jeden z mężczyzn padł nieprzytomny, powalony  zręcznym ciosem kufla po piwie Róża Renesansu, ale nikt  nie przerwał walki, żeby mu pomóc. Przeciwnie, dalej odbywał się  pokaz wolnoamerykanki, a Cidra odniosła wrażenie, że uczestnikom  sprawia on dziką uciechę. Nikt nie leżał skulony, nikt nie zawodził  jak człowiek niespełna rozumu, choć tego można by się spodziewać.  Cidra sama była bliska takiej reakcji i powstrzymała się jedynie  dzięki temu, że przez wiele lat ćwiczyła się w samodyscyplinie.  Scena rozgrywająca się wokół niej była doprawdy niewiarygodna.  W każdym razie tak opisano by to w powieści, pomyślała.   Wielka, poorana bliznami, brutalna ręka spadła nagle na jej  ramię. To wyrwało ją z osłupienia.   - Chodź, paniusiu, chyba że chcesz tłumaczyć straży, dlaczego  tu jesteś. Zabierajmy się stąd jak najszybciej.  Cidra odwróciła się i zobaczyła surową twarz mężczyzny, którego  poznała zaledwie przed chwilą, gdy właśnie po to przyszła do tej     obskurnej tawerny. Teague Severance wyglądał niezupełnie tak, jak  go sobie wyobrażała, i musiała jakoś przyzwyczaić się do tej myśli.   - Straż? - spytała, zahipnotyzowana siłą emanującą z szarych  oczu mężczyzny.  - Straż miejska Port Valentine lubi, a nawet uwielbia szybko  kończyć takie imprezy. I będzie tu lada chwila. Zmykajmy. Kuchennymi  drzwiami powinno nam się udać.  Cidra nie zaprotestowała. Przemoc szalejąca dookoła nie tylko  odebrała jej zdolność sensownego myślenia, lecz również zdawała  się zakłócać zmysł równowagi, normalnie działający perfekcyjnie.  Gdy mężczyzna pociągnął ją ku drzwiom, jednocześnie  ratując przed przygnieceniem przez padającego olbrzyma  w górniczym kombinezonie, potknęła się i osunęła na kolana.  Teague Severance puścił jej ramię, odciągnięty nagle przez  dwóch mężczyzn, którzy zajęci walką na pięści, teraz postanowili  z niego zrobić worek treningowy.   Cidra jednak nie zwróciła na to uwagi. Olbrzym, który upadł  u jej kolan, nieprzytomnie mrugał powiekami i rozcierał krwawiącą  szczękę. Instynktownie zwróciła się do niego i aby mu  ulżyć, zaczęła sugestywnie szeptać.   - Skup się, przyjacielu. Skup się, skup się. Ból ustępuje. Czujesz,  jak słabnie. Skup się na tym. Podają ci oblivo. Harmonia jest z tobą.  Wszystko cichnie. Cichnie. Musisz odprężyć się i pozwolić, żeby  ból odpłynął, odpłynął... - Kojący monolog się urwał, Cidra bowiem  raptownie odzyskała pion. Pokryta bliznami ręka Severance'a  znowu zaciskała się na jej ramieniu. Przez chwilę na pół świadomie  zastanawiała się, dlaczego blizny tworzą taki dziwny wzór.  - Co ty wyrabiasz, kobieto, do stu tysięcy piekielnych renegatów?!  Wstawaj! Musimy stąd zniknąć. Wilki wyją, jeśli jeszcze tego  nie zauważyłaś.  Bezceremonialnie przepchnął ją przez splątaną masę ludzkich  ciał i popychał dalej w stronę kuchni.   - Ale ten człowiek tak cierpiał... - szepnęła, zagubiona bardziej  niż kiedykolwiek.  - Nie martw się, jutro rano nie będzie już o niczym pamiętał.  Przed Cidrą wyrosła wielka, niezgrabna postać z krwawym  uśmiechem i szklistymi oczami. Była ubrana w kosmiczny ska     fander, podobnie jak Severance, ale pas biegnący skośnie  przez tułów miała z taniego, funkcjonalnego syntetyku, a nie  pięknej rantganowej skóry. Cidra zauważyła dwie ręce, które  ku jej zdumieniu przypominały chwytaki i sięgały prosto po  nią.   - Nie uciekaj, kobietko. Możemy gdzieś razem iść na małe manipulowanko.  Jak ci się podoba ten pomysł?  Zanim zdążyła wybrać stosowną odpowiedź z listy przygotowanej  w głowie na taką okazję, odrażającym natrętem zajął się  jej zniecierpliwiony towarzysz.   - Nie dotykaj jej, ty renegacie! Czyżbyś był tak pijany, że nie  potrafisz poznać kobiety z Klementii? A poza tym to jest klientka.  Moja klientka.  Facet ze szklistymi oczami zamrugał, gorączkowo usiłując  skupić wzrok.   - Przepraszam panią... chciałem powiedzieć: przepraszam,  otanna. Nie miałem na myśli, uhm, niczego niewłaściwego. Nie  bardzo wiedziałem, co robię. Bez obrazy, przysięgam na Świętych,  że nie miałem złych zamiarów.  Cidra pośpiesznie odpowiedziała na przeprosiny. Natręt po  prostu fatalnie się pomylił.   - Proszę się nie przejmować. Harmonia jest z tobą. A pan nie  zrobił mi krzywdy. Jestem... - I tym razem jednak nie dane jej  było dokończyć zdania, osłupiała bowiem, stwierdziwszy nagle,  że facet z chwytakami wcale jej nie słucha. Stoi odwrócony do  Teague Severance'a i to przed nim się kaja.  - Przepraszam, Severance. Nie chciałem spłoszyć ci klientki.  To było zwykłe nieporozumienie. Ale lepiej ją stąd zabierz, bo  ona w każdej chwili może dostać ocipu.  - Właśnie nad tym pracuję. Tyle że ona nie chce współdziałać.  Cidra poczuła falę uczucia niewątpliwie bliskiego irytacji. Odpowiedziała  na to oskarżenie tonem, który nie był ani właściwie  modulowany, ani spokojny.   - Staram się współdziałać, otan Severance. Ale okoliczności  nie są sprzyjające.  - Po prostu zamknij oczy i przestań robić po swojemu za każdym  razem, kiedy jakiś Wilk wchodzi ci w drogę. - Z tymi słowa   mi mężczyzna nazwiskiem Severance znowu pociągnął ją w stronę  kuchennych drzwi tawerny.   W kuchence, względnie bezpiecznej za improwizowaną barykadą  z podgrzewaczy i dozowników piwa, Cidra i jej towarzysz  znaleźli właściciela tawerny oraz jego pracowników, siedzących  przy stole i grających w wolny rynek. Piramidki lśniących sardytowych  sztonów pośrodku stołu świadczyły o znacznej wysokości  stawek. Przy łokciach grających stało kilka butelek piwa. Łysiejący  właściciel popatrzył surowo na przybyszy, którzy wtargnęli  do środka.   - Ej, tam, do kuchni wstęp wzbroniony. Wiecie o tym - burknął.  - My w tym nie bierzemy udziału - zapewnił go Severance, bynajmniej  nie zwalniając kroku w drodze do drzwi. - Po prostu  szukamy wyjścia.  Tymczasem właściciel zauważył już obecność Cidry. Wszystko  w jej stroju, począwszy od kosztownego grzebienia z ognistego  berylu, wpiętego w starannie uplecioną koronę z warkoczy, po  pantofelki wyszywane granatową jedwabną nicią, wymownie  przypominało o bogactwie i wyrafinowaniu Harmoników.   - Kogo ty tu przyprowadzasz?! Ona wygląda tak, jakby była  z Klementii.  -Bo jest.   - O idealna harmonio, zabieraj ją stąd, i to już!  - Właśnie próbuję to zrobić - wyjaśnił Severance, kładąc dłoń  na zasuwie. - Święci wiedzą, że próbuję.  - Zdaje się, że zaszło nieporozumienie... - odezwała się Cidra,  zerkając przez ramię na rozłoszczonego właściciela tawerny. - Jestem z Klementii, ale nie jestem... nie jestem Harmoniczką.  - Mniejsza o to. Wyjaśnimy wszystko później. - Severance wyprowadził  Cidrę na zewnątrz. Nie puszczając jej ramienia, ruszył  sprężyście po lśniącym, fluorokwarcowym chodniku, zmuszając  ją do dotrzymania mu kroku.  Wonną ciszę wieczoru rozdarł w oddali arogancki jazgot ślizgacza  straży miejskiej. Cidra poczuła nagły przypływ wdzięczności  dla Severance'a, myśląc o tym, że nie będzie musiała znosić  upokarzającego przesłuchania. Kyrene, jej mentorka, byłaby  tym wstrząśnięta, nie wspominając już o rodzicach.     Lśniące pasy fluorokwarcu dawały wystarczająco dużo światła,  by mogli bez trudu utrzymać właściwy kierunek w rozgrzanym  mroku. Chodnik wciąż jeszcze nosił ślady niedawnego deszczu,  więc osiadłe na nim krople podświetlone fluorokwarcem wyglądały  jak klejnociki. Cidra chciała przystanąć i przyjrzeć się tym  naturalnym pryzmatom. Cuda przyrody, prawie tak piękne jak  sztuczne, zasługiwały na to, by je docenić. Ale jej towarzysz wyraźnie  nie miał zamiaru zwolnić kroku, a Cidra wyczuwała, że nie  jest to odpowiednia chwila na wszczęcie dyskusji.   Jednak mimo że musiała prawie biec obok Teague'a Severance'a,  nie mogła nie badać bogatej gamy zapachów niesionych  przez wilgotny wietrzyk znad wody. Klementia była subtelną  krainą aromatów, wydzielanych głównie przez egzotyczne hybrydy  kwiatowe, delikatne tubylcze nosy były więc nieustannie  pieszczone. Ale tu, w Port Valentine, zmysł węchu Cidry bombardowały  zupełnie nowe wrażenia, sprawiające, że raz marszczyła  nos, a zaraz potem głęboko oddychała. To właśnie tutaj Cidra  odkryła zapach odpływu morza, zmieszany z zapachem roślinności,  która rozkłada się na brzegu, kwaśnym odorem śmietników  przy tawernach i ożywczą wonią świeżo spadłego deszczu.  Zdawało jej się też, że wyczuła smugę paprochwastkowego  dymu, gdy Severance przepychał ją obok zaciemnionego wejścia.  Chciała zatrzymać się i sprawdzić, dlaczego ktoś pali taką  niebezpieczną substancję, skoro wszyscy wiedzą, jak bardzo  szkodzi organizmowi, ale Severance nie dał jej możliwości.   Dwie ulice dalej wreszcie zwolnił kroku i teraz poruszał się już  tylko dziarskim marszem.   - W porządku, myślę, że się urwaliśmy. Strażnicy zgarną facetów  z tawerny. Nie będą szukać kilku osób, które miały rozsądek,  żeby w porę wyjść. Z tobą wszystko okej?  Cidra, która oddychała głęboko, mimo że bez trudu dotrzymywała  Severance'owi kroku, odkąd zwolnił, skinęła głową.   - Oczywiście. Ale dziękuję, że pan spytał. - Cidra zawsze wyrażała  takie grzecznościowe formułki bardzo oficjalnie, zgodnie  z zasadami dobrego wychowania, ale przypomniawszy sobie  gdzie jest, spróbowała bardziej kolokwialnego stylu swojego towarzysza.  - A pan? Czy pan jest, uhm, okej?    - Jasne. Ale lepiej zejdźmy z ulicy. Tam dalej jest następna tawerna,  zwykle spokojniejsza. Możemy coś zjeść. Jeszcze nie jadłem  obiadu, a ty?  - Też nie - odrzekła Cidra. - Jest dopiero druga po wieczornej  przebierance, a ja mam zwyczaj jeść o trzeciej.  - Naprawdę? Ja w każdym razie zgłodniałem. Nic tak nie zaostrza  apetytu doręczyciela, jak wyciąganie klientów z tawern,  w których wybuchła bójka. - Przesłał jej szelmowski uśmiech,  który dziwnie ją zakłopotał. - Możesz wypić nektar albo coś, co  wasi ludzie normalnie piją.  Cidra zamyśliła się.   - W zasadzie jestem już dość głodna. Może to wina niezaplanowanego  wysiłku.  Severance wyszczerzył zęby. Było widać, że są białe i lśniące.  Chociaż odblask chodnika sprawiał, że jego szare jak mgła oczy  kryły się w cieniu, to reszta surowych rysów potęgowała wrażenie  drapieżcy.   - Może.  Cidra zobaczyła, że przelotny, drapieżny uśmiech znikł, i zaczęła  dumać, jak to możliwe, że mimika komunikująca normalnie  radość i rozbawienie może być tak całkowicie wyzuta z obu.  Poczuła się niepewnie. Wilki zasługują na swoje miano, pomyślała.    - Gwoli informacji, chciałam panu powiedzieć, że nie pijamy  nektaru w Klementii.   -1 oto rozwiało się jeszcze jedno moje złudzenie.   Prowadząc swoją klientkę do następnej tawerny, Severance  zdawał się pogrążony w filozoficznej zadumie. Neon nad wejściem  informował, że lokal nazywa się Valentine, prawdopodobnie  na cześć patrona głównego portowego miasta Lovelady, które  rozciągało się dookoła. Napis był otoczony przez neon  w kształcie serca.   Znalazłszy się w środku, Cidra z zainteresowaniem rozejrzała  się dookoła. Sala, dyskretnie oświetlona różowymi jarzeniówkami,  była o wiele cichsza i elegantsza niż w pierwszej tawernie.  Liczni goście siedzący w lożach i przy barze, znajdującym się  w głębi, posilali się albo popijali. Panowała tu swobodna, swój     ska atmosfera, a w dodatku było nawet dość czysto. Wilki i Harmoników  łączyło upodobanie do tradycyjnej obsługi kelnerskiej,  więc podawania potraw nie zautomatyzowano.   - Rozumiem, że ten lokal aprobujesz? - Severance bacznie  przyjrzał się jej minie, gdy przystanęli krok od wejścia.  Cidra zarumieniła się, wyczuwając sarkazm.   - Tak. Potrzebuję jedynie miejsca, w którym będę mogła omówić  z panem moją sprawę.  - Poczekaj, zamówię sobie coś do zjedzenia. Wolę rozmawiać  o interesach nad dobrym befsztykiem. - Severance przeszył  groźnym spojrzeniem kierowniczkę sali z Valentine i w końcu  zwrócił jej uwagę. Zerknęła na niego, a potem na Cidrę. Gdy tylko  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin