Brown Sandra - Miłość uwięziona w ciszy.rtf

(945 KB) Pobierz
SANDRA BROWN

SANDRA  BROWN

MIŁOŚĆ  UWIĘZIONA  W  CISZY

 

 

Rozdział pierwszy

- Słuchasz mnie, Myron? - Carl Herbold spojrzał groźnie na swego kumpla z celi i ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. - Idiota - mruknął pod nosem.

Nieczuły na obrazę, Myron Hutts nawet nie przestał się uśmiechać. Carl przysunął bliżej twarz.

- Zapomnij o tym uśmieszku, dobra, Myron! Mówimy tu o poważnych sprawach. Czy cokolwiek dotarło do kupy gówna, którą nosisz na ramionach? Słyszałeś choć jedno pieprzone słowo z tego, co powiedziałem?

Myron wbił zęby w batonik PayDay.

- Oczywiście, że słyszałem. Przecież powiedziałeś, żebym słuchał uważnie i nie myślał o niebieskich migdałach.

- No, dobra.

Carl uspokoił się nieco, choć dalej nie był pewien, czy choć najmniejszy fragment tego, co powiedział, naprawdę trafił do Myrona. Myron nie był zbyt pojętny. Prawdę mówiąc, stwier­dzenie, że jego iloraz inteligencji zamyka się pojedynczą cyfrą, nie odbiegałoby zbytnio od prawdy.

Był silny fizycznie i chętny, lecz niedostatki w dziedzinie intelektu stanowiły ryzyko, o które mógł rozbić się starannie przemyślany plan Carla. Decyzja o wzięciu na wspólnika kogoś takiego jak Myron miała swoje ujemne strony.

A jednak Carl potrzebował Myrona Huttsa. Potrzebował kogoś, kto zrobi, co mu się każe, nie zadając zbędnych pytań, nie dyskutując i nie przejawiając cienia skrupułów. Pod tym względem Myron stanowił doskonały wybór. Nawet gdyby był pieprzonym Einsteinem o zbyt dużej ilości szarych komórek, to i tak brakowało mu sumienia.

"Sumienia, którego wyrazem był wewnętrzny dialog". Czyż to nie zgrabne powiedzonko? Carl przyswoił je sobie, prze­czytawszy pewien artykuł w czasopiśmie, a potem posługiwał się nim za każdym razem, kiedy zbierała się komisja, która miała zdecydować, czy wypuścić go na warunkowe zwolnienie. Przez pięć minut rozprawiał z zapałem, opowiadając, jak od­bywał sam ze sobą rozmowy na temat tego, co zrobił ze swoim życiem i jakie krzywdy wyrządził innym. Ten dialog wewnętrzny uświadomił mu, jak błędne było dotąd jego postępowanie, i skierował go ku światłu samopoznania i odpowiedzialności. Okazywał skruchę i chęć poprawy.

Jednak na członkach komisji słowa te nie wywierały wrażenia. Postrzegali jego przemowę jako stek bzdur, którym w rzeczywis­tości była, i odrzucali prośbę o zwolnienie. Lecz jeśli sumienie naprawdę wyrażało się w pewnego rodzaju wewnętrznym dialogu, zakładającym istnienie abstrakcyjnych idei i koncepcji, to Myron był po prostu zbyt głupi, by objąć je myślą. Prawdę mówiąc, Carl nie dbał ani trochę o to, czy Myron ma sumienie. Wiedział, że jego kumpel i tak będzie działał pod wpływem impulsu i zrobi to, na co będzie miał w danej chwili ochotę. Dlatego Carl go wybrał. Myron nie zawaha się, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, a sytuacja stanie się naprawdę paskudna.

A propos paskudna - wygląd Myrona sprawiał, że niejed­nemu ciarki przebiegały po plecach. Jego skóra niemal po­zbawiona była pigmentu, który i tak skupił się głównie w war­gach - wielkich i nienaturalnie czerwonych. Tęczówki oczu Myrona zdawały się przez kontrast niemal zupełnie pozbawione koloru. Wyblakłe, rzadkie brwi i rzęsy czyniły jego tępe spo­jrzenie jeszcze bardziej bezmyślnym. Cienkie, lecz gęste i niemal białe włosy Huttsa sterczały na głowie niczym zwoje drutu. Wystające spomiędzy grubych warg nugatowe nadzienie batonika czyniło jego wygląd odrażającym nie do zniesienia. Kiedy Myron oblizał ściekającą mu z kącika ust ślinę, Carl odwrócił wzrok.

Tak bardzo różnili się od siebie, że wiele osób zdziwiłby fakt, iż się zaprzyjaźnili. Carl był wysoki, ciemny, przystojny. Kiedy miał odpowiedni nastrój, ćwiczył z hantlami i nigdy nie zapo­minał o wykonaniu w celi serii przysiadów i pompek, aby utrzymać się w formie. Miał zabójczy uśmiech, a kiedy się uśmiechał, przypominał młodego Warrena Beatty'ego - przy­najmniej tak mu mówiono. On sam przekonany był, że jest od niego przystojniejszy. Poza tym zawsze uważał aktora za pedała. Choć, z drugiej strony, Beatty miał przecież piękną żonę. Taak, ta pani Beatty to naprawdę smakowity kąsek.

Carl zdecydowanie przewyższał Myrona pod względem in­telektu. To, czego brakowało Myronowi, Carl posiadał w nad­miarze. Był wspaniałym planistą. Błyskotliwe idee jakby same wpadały mu do głowy. Miał także prawdziwy talent do zamie­niania luźnych pomysłów w doskonale opracowane, precyzyjne projekty.

Gdyby był wojskowym, zostałby zapewne generałem. Lecz nawet najwyżsi rangą oficerowie potrzebują żołnierzy, by wpro­wadzali w czyn opracowaną przez nich strategię· Stąd Myron.

Mógł sobie wybrać każdego innego współwięźnia. Myron działał odpychająco na większość ludzi, nie wyłączając zatwar­działych kryminalistów. Nawet ci omijali go z daleka. Tym­czasem przywódcze zdolności Carla przyciągały do niego ludzi niczym magnes. Starszeństwo zapewniło mu posłuch. To, i wro­dzona charyzma. Mógł sobie wybrać partnera spośród więźniów o wiele inteligentniejszych i bardziej zdeprawowanych niż My­ron - ponieważ, mimo skłonności do przemocy, Myron był człowiekiem o łagodnym usposobieniu. Jednak mądrzejszy od Myrona partner mógłby przysporzyć Carlowi problemów.

Nie potrzebował nikogo, kto miałby własne zdanie i kłócił się z nim przez cały czas. Brak harmonii prowadzi do braku uwagi, a brak uwagi do klęski, to znaczy, w ich przypadku, do schwytania i ponownego osadzenia w więzieniu. Wszystko, czego potrzebował, aby wprowadzić w czyn plan ucieczki, to dodatkowa para oczu i uszu, należąca do kogoś, kto nie zawaha się strzelić, gdy zajdzie taka konieczność. Myron Hutts pasował doskonale. Do tego, do czego potrzebował go Carl, rozum nie był konieczny. Poza tym on, Carl, miał go aż nadto. Wystarczy za nich obu.

I tak dość będzie miał kłopotu z Cecilem. Problem polegał na tym, że Cecil zbyt wiele myślał. Bez końca analizował każdą cholerną rzecz. A rozważając szanse, tracił okazje. Zupełnie jak ten mężczyzna z pocztówki, którą kiedyś widział - głupi turysta trzymał przy oczach aparat i fotografował wieżę Eiffla, kiedy tuż obok przechodziła naga francuska dama. Facet z po­cztówki przypominał mu Cecila.

Jednak Carl nie chciał teraz myśleć o starszym bracie. Pomyśli o nim później, gdy będzie sam. Oparł się o wysoki płot spacer­niaka, wędrując spojrzeniem ku boisku. Z czasem czujność stała się jego drugą naturą. Dwadzieścia lat za kratkami nau­czyło go zważać na każdy gest, który mógł zapowiadać niebez­pieczeństwo i atak wroga, znanego lub nie. Co prawda miał tu spore wpływy i krąg oddanych przyjaciół, ale nie wszyscy za nim przepadali.

Na boisku grupa ćwiczących z ciężarkami czarnuchów na­pinała wysmarowane olejkiem mięśnie i spoglądała na niego z nienawiścią. Nienawidzili go, gdyż nie był jednym z nich. Poza murami wiele mówiło się o rywalizujących ze sobą gan­gach, wojnach ulicznych, wendetach. Śmieszne. Dopóki nie znalazłeś się w więzieniu, nie wiedziałeś, co to takiego - gangi. Społeczność więzienna była najbardziej podzieloną, spolaryzo­waną, nienawidzącą się wzajemnie grupą ludzi na świecie.

On sam nie przepadał za czarnuchami, którzy prowokowali wymianę obelg, co prowadziło do bójek, zakończonych uka­raniem tych, którzy brali w nich udział - nie zawsze dob­rowolnie.

Nie miał więc zamiaru zaczynać z nikim ani dziś, ani w naj­bliższej przyszłości. Zamierzał być idealnym więźniem aż do dnia, na który jemu i Myronowi wyznaczono dyżur przy bu­dowie drogi na zewnątrz więzienia. To był nowy program, część reformy systemu więziennictwa. Miał sprawić, by więź­niowie poczuli się znowu pożytecznymi członkami społeczeń­stwa. Carla ani trochę nie obchodziły społeczne aspekty pro­gramu. Interesowało go tylko, jak wprowadzenie reformy wpły­nie na jego sytuację. Kiedy pojawi się możliwość opuszczenia murów i popracowania na zewnątrz, pierwszy ustawi się w kolej­ce do autobusu.

Zachowywał się więc nadzwyczaj spokojnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi strażników. Żadnego łamania regulaminu, żadnych bójek. Nic, tylko spokój i pozytywne nastawie­nie. Gdy słyszał obelżywą uwagę, wymamrotaną pod swoim adresem, po prostu puszczał ją mimo uszu.

Tego, co mu się nie podobało, starał się po prostu nie zauważać. Kilka nocy wcześniej zmuszono go, by stał i przy­glądał się, jak Myron obciąga jednemu facetowi fiuta. Inny więzień, biały śmieć, który zamordował żonę i odsiadywał właśnie dożywocie, zapłacił Myronowi, więc Myron musiał wywiązać się z umowy.

Często zdarzało się, że bardziej agresywni więźniowie usiło­wali wykorzystać ociężałego umysłowo Myrona. Carl zwykle interweniował, lecz teraz, gdy zbliżał się termin ucieczki, sprawa nie wydawała się warta ryzyka. Tym bardziej że Myron zbytnio nie cierpiał z tego powodu. W zamian za seksualną usługę ofiarowano mu żywą mysz, którą później wypatroszył swoimi długimi, różowymi paznokciami.

- Pamiętaj, co ci mówiłem, Myron - powtórzył po raz setny Carl, gdy uświadomił sobie, że przez resztę dnia nie będą mieli szansy, by swobodnie porozmawiać. - Gdy przyjdzie nasza kolej, aby pracować na drodze, nie wolno ci zdradzać zado­wolenia.

- W porządku - powiedział Myron, z zainteresowaniem oglądając krwawiącą rankę na kciuku.

- Byłoby nawet lepiej, gdybyśmy wyglądali na wściekłych. Jak myślisz, dasz sobie z tym radę? No, żeby wyglądało, że jesteś wściekły.

- Jasne, Carl. Myron ssał teraz poraniony kciuk z nie mniej­szym zapałem niż przed chwilą batonik.

- Bo jeśli oni domyślą się, jak nam zależy, żeby się tam dostać ...

Tym razem nie zorientował się, na co się zanosi. Uderzenie dosłownie zwaliło go z nóg - i z ławki, na której siedział. Spoglądał właśnie w rozjaśnione bezmyślnym uśmiechem, ob­lepione resztkami batonika oblicze Myrona, kiedy w następnej chwili znalazł się na boku w błocie, w uszach mu dzwoniło, miał zmącony wzrok i czuł mdłości, podczas kiedy kopniaki napastnika dosłownie wyciskały mocz z jego nerek.

Zapomniał o swym postanowieniu, aby nie prowokować kło­potów. Instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Przewróciwszy się na plecy, uniósł nogi i uderzył nimi z całej siły napastnika w krocze. Czarny osiłek, który naj widoczniej zbytnio zaufał sile swych mięśni, nie spodziewał się kontrataku. Upadł na kolana, jęcząc i trzymając się za jądra. Oczywiście, jego kumple natychmiast rzucili się na Carla i zaczęli okładać go pięściami.

Nadbiegli strażnicy, wymachując pałkami. Inni więźniowie przyłączyli się do bijatyki, próbując rozdzielić walczących lub zagrzać ich do walki. Ta zaś nie trwała długo. A kiedy przy­wrócono porządek i oceniono straty, okazało się, że są one minimalne. Tylko dwóch więźniów trafiło do izby chorych - a jednym z nich był Carl Herbold.

Rozdział drugi

 

- To była bardzo miła uroczystość.

Uwaga żony sprawiła, że Ezzy Hardge burknął pod nosem z pogardą:

- Tak, rzeczywiście - najtwardszy kawałek mięsa, jaki kie­dykolwiek próbowałem zjeść, i działająca na pół gwizdka kli­matyzacja. Myślałem, że się roztopię w tym czarnym garniturze.

- No cóż, skoro postanowiłeś, że nie będziesz zadowolony, i tak nikt by ci nie dogodził. Więc przestań zrzędzić.

Ezzy był mężem Cory o dwa lata dłużej, niż pełnił funkcję szeryfa hrabstwa Blewer - czyli dwadzieścia dwa lata. Po raz pierwszy zobaczył ją podczas spotkania religijnego, na które on i jego kumple poszli po prostu, aby się pośmiać. Jakby w opozycji do gróźb, miotanych przez kaznodzieję zza pulpitu, Cora miała we włosach frywolną czerwoną wstążkę, a na wargach szminkę w pasującym do niej kolorze. Podczas wy­konywania hymnów jej spojrzenie powędrowało znad śpiewnika przez nawę do Ezzy'ego, który przyglądał się jej oceniająco i z nie ukrywanym zainteresowaniem. Blask w jej oczach nie był wynikiem religijnego zaangażowania, lecz przejawem diabel­skiej figlarności. Mrugnęła do niego.

Przez wszystkie następne lata Cora nie utraciła nic ze swej zadziorności, a on nadal lubił w niej tę cechę.

- Ludzie w hrabstwie zadali sobie wiele trudu i ponieśli koszty, by wydać dla ciebie kolację. Mógłbyś okazać choć trochę wdzięczności. - Zdjęła szlafrok i wsunęła się obok niego do łóżka. - Gdyby to dla mnie wydano kolację, na pewno potrafiłabym okazać wdzięczność, nawet gdybym jej nie czuła.

- Nie prosiłem o okolicznościowe przyjęcie. Czułem się cholernie głupio.

- Wcale nie chodzi ci o przyjęcie. Wściekasz się, bo wysłali cię na emeryturę. - Cora rzadko liczyła się ze słowami. Dzisiej­szy wieczór nie był wyjątkiem. Ezzy z ponurą miną naciągnął na nich kołdrę. - Nie wyobrażaj sobie, że ja też niecierpliwie czekam, aż pójdziesz na zieloną trawkę - kontynuowała, niepo­trzebnie strzepując poduszkę. - Myślisz, że chcę się o ciebie potykać przez cały dzień i patrzeć, jak chodzisz ponury po domu, przeszkadzając mi na każdym kroku?

- Nie, proszę pana.

- Wolałabyś może, aby zastrzelił mnie jakiś zabijaka, zdo­bywając o jedną metalową gwiazdę więcej na swój kowbojski pas, w ten sposób oszczędzając ci kłopotu?

Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie, lecz w końcu Cora powiedziała:

- Przez cały wieczór próbowałeś mnie sprowokować i wresz­cie ci się udało. Dobrze wiesz, że takie gadanie doprowadza mnie do szału.

Pociągnęła za mały łańcuszek przy nocnej lampce. Sypialnia pogrążyła się w ciemności. Cora przewróciła się na bok, po­kazując mu plecy. Zwykle zasypiali zwróceni do siebie twarzami.

Jak dobrze go znała! Rzeczywiście, powiedział to umyślnie, wiedząc, że na pewno ją zdenerwuje. Tak naprawdę przez wszystkie te lata modlił się, aby nie został zabity i nie zostawił żony jedynie ze swoim okrwawionym ciałem.

Z praktycznego punktu widzenia lepiej by było, gdyby zginął podczas pełnienia obowiązków. Dla wszystkich zainteresowa­nych byłoby to z pewnością czystsze i łatwiejsze rozwiązanie. Przywódcom lokalnej społeczności oszczędziłoby zażenowania, gdyż nie musieliby sugerować mu, by nie przychodził więcej do biura. Nie musieliby także wykosztowywać się na kolację w miejskiej świetlicy i mogliby przeznaczyć pieniądze na bardziej szczytny cel. Gdyby umarł w porę, nie musiałby stawić czoła przyszłości, kiedy to będzie się czuł równie potrzebny jak śniegowce na Saharze.

Miał siedemdziesiąt dwa lata, właściwie prawie siedemdziesiąt trzy. Artretyzm w każdym stawie, a przynajmniej tak się czuł. I jego umysł nie był już pewnie tak bystry jak niegdyś. On sam co prawda nie odnotował żadnej wpadki, lecz inni z pewnością je zauważyli i śmiali się po cichu z jego starczego zdziecinnienia.

Jednak najbardziej bolało to, że oni mieli rację. Naprawdę był stary, zramolały i niezdolny, by dłużej pilnować przestrze­gania prawa. Rozumiał to. Więc chociaż z żalem, odejdzie spokojnie na emeryturę, ponieważ zdaje sobie sprawę, że lu­dziom potrzebny jest młodszy szeryf.

Po prostu żałował jak diabli, że musi odejść, nie wykonawszy zadania. A zadanie nie zostanie wykonane, dopóki nie dowie się, co przydarzyło się Patsy McCorkle. Przez dwadzieścia dwa lata ta dziewczyna spała w jednym łóżku z nim i z Corą - oczywiście w przenośni. Czując się winny, zwłaszcza z powodu kłótni, przewrócił się na bok, położył dłoń na biodrze żony i poklepał je czule.

- Coro?

- Nawet o tym nie myśl - burknęła jego żona. - Zbyt jestem wściekła.

Gdy w kilka godzin później Ezzy wszedł do biura szeryfa, dyżurny podniósł leniwie głowę, a potem zerwał się z krzesła.

- Hej, Ezzy, co ty, u licha, tu robisz?

- Przepraszam, że przerwałem ci drzemkę, Frank. Nie zwracaj na mnie uwagi. Muszę przejrzeć kilka teczek.

Dyżurny spojrzał na wielki ścienny zegar.

- O tej porze?

- Nie mogłem spać. Pomyślałem, że skoro już tu nie pracuję, powinienem zabrać z biura swoje rzeczy. Szeryf Foster pewnie będzie chciał się jutro wprowadzić.

- Tak myślę. Co o nim sądzisz?

- To porządny człowiek i będzie dobrym szeryfem - odparł Ezzy szczerze.

- Być może, lecz to nie Ezzy Hardge.

- Dzięki.

- Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na wczorajszy bankiet. Jak było?

- Niewiele straciłeś. Wynudziłem się jak nigdy. - Ezzy wszedł do swego gabinetu i zapalił światło prawdopodobnie po raz ostatni. - Nigdy w życiu nie wysłuchałem tylu przemówień naraz. Co jest takiego w ludziach, że kiedy tylko da im się mikrofon do ręki, od razu zaczynają ględzić?

- Pewnie mają wiele do powiedzenia na temat żywej le­gendy.

Ezzy prychnął, zniecierpliwiony i nieco zażenowany.

- Nie jestem już twoim szefem, Frank, ale przysięgam, spusz­czę ci lanie, jeśli nie przestaniesz tak gadać. Masz może filiżankę kawy? Byłbym ci wdzięczny.

- Zaraz przyniosę.

Po emocjach wieczoru, nie wspominając o odtrąceniu przez Corę, Ezzy nie mógł usnąć, toteż wstał bardzo wcześnie, ubrał się i wykradł z domu. Cora miała szósty zmysł prawie tak doskonały jak nietoperz wampir i ten zmysł niczym radar informował ją o każdym jego ruchu. Ezzy nie chciał dysku­tować z nią o tym, jak niemądre jest wychodzenie z domu o świcie, aby wykonać coś, na co hrabstwo dało mu aż ty­dzień.

Jednak skoro go zwolnili, nie życzyli sobie zapewne, by plątał się zbyt długo w pobliżu - bez względu na to, jak gorąco go zapewniali, że zawsze będzie mile widziany w biurze szeryfa hrabstwa Blewer. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, byłoby uznanie go za żałosnego starca, który kurczowo czepia się dawnej chwały i nie chce zrozumieć, że nie jest już nikomu potrzebny.

Nie chciał użalać się nad sobą - lecz chyba właśnie to robił, czyż nie? Podziękował zastępcy, który postawił przed nim parujący dzbanek z kawą.

- Proszę, zamknij za sobą drzwi, Frank. Nie chciałbym ci przeszkadzać.

- O tym w ogóle nie może być mowy, szeryfie. Mamy dzisiaj spokojną noc.

Mimo to zamknął drzwi. Ezzy nie przejmował się tym, że będzie przeszkadzał dyżurnemu. Prawdę mówiąc, chciał po prostu zostać sam w gabinecie. Skoroszyty, zawierające doku­menty dotyczące spraw prowadzonych oficjalnie przez biuro szeryfa, były, oczywiście, własnością publiczną, dzieloną z Tek­saskim Wydziałem Bezpieczeństwa, policją miejską, Rangersami i wszystkimi innymi agendami rządowymi, z którymi współpracowało jego biuro.

Lecz szafki w gabinecie Ezzy'ego mieściły też jego prywatne akta - listy pytań, które zamierzał zadać podejrzanemu, ad­notacje na temat dat, godzin oraz nazwiska osób związanych ze sprawą, czy też informacje przekazane przez wiarygodnych informatorów lub świadków, którzy woleli pozostać anonimo­wi. Większość notatek zapisana była specjalnym skrótowym pismem, znanym tylko jemu. Zwykle posługiwał się ołówkiem numer dwa, zapisując uwagi na każdym skrawku papieru, jaki akurat nawinął mu się pod rękę. Ezzy uważał te swoje notatki za równie prywatne jak osobisty pamiętnik. Poza tym były one - w o wiele większym stopniu niż wygłoszone wczoraj kwieciste przemowy - świadectwem jego zawodowych dokonań.

Pociągnął łyk kawy, przesunął się z krzesłem ku metalowej szafce i otworzył najniższą szufladę. Skoroszyty były ułożone mniej więcej latami. Wyjął kilka najstarszych, przerzucił je, uznał, że nie ma potrzeby ich zatrzymywać, i wrzucił do pas­kudnego, powyginanego metalowego kosza na śmieci, który był w biurze równie długo jak on.

Po kolei przerzucał teczki, co nieuchronnie prowadziło do roku 1976. Nim dotarł do teczki z dokumentami z tego roku, kawa zdążyła już skwaśnieć mu w żołądku. Czknął. Jeden plik akt wyróżniał się spośród pozostałych głównie dlatego, że był od nich grubszy i zdradzał ślady częstego prze­glądania. Składał się z kilku tekturowych teczek, związanych razem szeroką gumową taśmą. Rogi każdej z teczek były po­brudzone, pozaginane lub oderwane, gdyż Ezzy często otwierał je, przeglądał zawartość, po czym zamykał teczki z powrotem i wpychał skoroszyt pomiędzy inne, mniej ważne, aby po jakimś czasie powtórzyć całą procedurę.

Zdjął gumową banderolę i wsunął ją sobie na gruby nad­garstek. Nosił miedzianą bransoletę, ponieważ Cora twierdziła, że miedź jest dobra na artretyzm - choć, jego zdaniem, nic na to nie wskazywało. Rozłożył teczki na biurku i pociągając łyk świeżej kawy, którą zastępca niepostrzeżenie napełnił dzbanek, otworzył le­żącą na wierzchu teczkę. Tuż pod okładką leżała strona wydarta z annałów miejscowej szkoły średniej. Ezzy doskonale pamiętał dzień, w którym osobiście wydarł ją z rocznika. Najstarsza klasa, trzeci rząd od dołu, drugie zdjęcie od lewej. Patricia Joyce McCorkle.  

Patrzyła prosto w obiektyw, a jej spojrzenie mówiło, że zna tajemnicę, którą fotograf również chętnie by poznał. Wśród dodatkowych zajęć, jakim się oddawała, wymieniono występy w chórze, działalność w Klubie Hiszpańskim i Klubie Przyszłych Pań Domu. Jej rada dla młodszych kolegów: "Baw się, baw się, i jeszcze raz baw się". Oficjalne fotografie rzadko bywają pochlebne, lecz Patsy wyglądała szczególnie mało atrakcyjnie, być może dlatego, że w rzeczywistości także nie była ładna. Miała małe oczy, szeroki i spłaszczony nos, wąskie wargi i niemal nie istniejący pod­bródek.  

Lecz brak urody nie przeszkadzał w tym, że miała powo­dzenie. Ezzy szybko dowiedział się, że Patsy McCorkle za­praszano na randki częściej niż jakąkolwiek inną dziewczynę z jej rocznika, włączając w to klasową piękność i powracającą na łono rodziny księżniczkę.  A działo się tak, ponieważ - jak powiedziała mu, rumieniąc się z zażenowania, jedna z jej koleżanek, która teraz prowadziła stację Texaco przy Crockett Street - "Patsy nie odmawiała nikomu, szeryfie. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?"  

Ezzy rozumiał. Gdy on był w średniej szkole, także miał koleżanki, które nikomu nie odmawiały, i chłopcy doskonale wiedzieli, do której dziewczyny uderzyć.  Zszargana reputacja Patsy nie czyniła jednak zadania ani trochę łatwiejszym, gdy zbliżał się do jej domu tego gorącego sierpniowego poranka, by zanieść rodzicom wieści, jakich żaden rodzic nigdy nie chciałby usłyszeć.

McCorkle prowadził biuro usług dla ludności w centrum miasta i Ezzy znał go, choć niezbyt dobrze. Ojciec Patsy pod­szedł do niego, nim zdołał wejść na ganek. Otworzył siatkowe drzwi, a pierwsze słowa, jakie padły z jego ust, brzmiały:

- Co ona znów nabroiła, szeryfie?

Ezzy zapytał, czy może wejść. Kiedy mijali czyste, przytulne pokoje, kierując się w stronę kuchni, gdzie McCorkle właśnie przygotowywał sobie kawę, nieszczęsny ojciec powiedział sze­ryfowi, że jego córce ostatnio zupełnie odbiło.  

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin