Dick Philips K - Małe co nieco dla nas,temponautów
Addison Doug wlókł się noga za nogą ścieżką prowadzącąprzez las syntetycznych sekwoi. Z głową nieco zwieszonąporuszał się tak, jakby faktycznie coś mu dolegało. Dziew-czyna obserwowała go i chciała mu pomóc, bo aż bolało jąw środku na widok jego udręki i zmęczenia, a zarazem nieposiadała się z radości, że w ogóle tam jest. I nawiedziła jąmyśl, że zmierzał powoli w jej stronę, nie podnosząc wzro-ku, właściwie na wyczucie, jakby nieraz już tak szedł...jakby drogę znał na pamięć. Skąd?
— Addi — zawołała i podbiegła do niego. — W telewi-zji mówili, że nie żyjesz, że wszyscy zginęliście!
Zatrzymał się, odgarnął ciemne włosy, choć nie były jużdługie, bo tuż przed startem kazali je ściąć. Najwyraźniejzapomniał o tym.
— Wierzysz we wszystko, co pokazują w telewizji? —powiedział i znowu ruszył przed siebie, niepewnie, ale jużz uśmiechem. Wyciągnął do niej ręce.
Boże, znów go uścisnąć, ponownie do siebie z całych siłprzytulić.
— Chciałam znaleźć sobie kogoś innego — mówiła, ła-piąc oddech. — Zamiast ciebie.
— Urwałbym ci głowę, gdybyś to zrobiła — powiedział.— A zresztą to i tak niemożliwe; nikt nie mógłby mnie za-stąpić.
— A co z implozją? — spytała. — Po powtórnym wej-ściu, powiedzieli...
— Zapomniałem — odparł Addison tonem, któregoużywał, gdy chciał powiedzieć, że dyskutować nie zamie-rza. Ten ton zawsze ją złościł, ale nie teraz. Tym razem wy-czuwała, co kryło się w jego pamięci.
— Zostanę u ciebie parę dni — powiedział, gdy ścież-ką podchodzili pod otwarte drzwi jej domu o spadzistymdachu tworzącym literę A. —Jeśli wszystko jest w porząd-ku. A Benz i Crayne dołączą do mnie później, może nawetjeszcze dzisiejszej nocy. Wiele rzeczy musimy omówići wyjaśnić.
— Więc przeżyliście! — Ogarnęła spojrzeniem jegoznękaną twarz. —- Wszystko, co mówili w telewizji... —wtem zrozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało —to tylko oficjalna wersja. Ze względów politycznych... że-by zwieść Rosjan. Tak? To znaczy Związek Radzieckiuzna, że misja skończyła się fiaskiem, bo przy powtórnymwejściu...
— Nie — odparł. — Chrononauta najprawdopodobniejdo nas dołączy. I pomoże w wyjaśnieniu tego, co zaszło. Ge-nerał Toad powiedział, że jeden z nich jest już w drodze. Odrazu uzyskali zezwolenie, ze względu na powagę sytuacji.
— Jezu, to dla kogo ta wersja? — spytała poruszona.
— Najpierw napijmy się czegoś — odparł Addison —a potem ci wszystko wyjaśnię.
— Ale akurat mam tylko kalifornijską brandy.
— Czuję się tak, że wypiję, co masz. — Padł na kana-pę, wyciągnął się i ciężko odetchnął. Dziewczyna przyrzą-dzała drinki.
Samochodowe radio trajkotało: ...żal z powodu fatalne-go przebiegu wypadków,wynikającego z nieprzewidziane-go..."
— Oficjalna paplanina — podsumował Crayne i wyłą-czył odbiornik.
Mieli z Benzem trochę kłopotów ze znalezieniem do-mu, gdyż przedtem byli tu tylko raz. Crayne'a zastanowi-ło, że w tak nieoficjalny sposób zwołano ważną naradę, i tou kociaka Addisona, gdzieś na głuchej prowincji w Ojai.Z drugiej strony, wścToscy dadzą im spokój. Poza tym niemieli za wiele czasu, choć trudno powiedzieć, ile dokład-nie, bo tego nikt nie był pewien.
Wzgórza po obu stronach drogi porastały dawniej lasy,zauważył Crayne. 'leraz każde wzniesienie w zasięguwzroku szpeciły tereny przeznaczone pod zabudowę, po-kryte nieregularną plątaniną plastikowych dróg.
— Kiedyś musiało być tu ślicznie — powiedział doBenza, który prowadził samochód.
— W pobliżu jest Park Narodowy Los Padres — odparłBenz. — Zabłądziłem w tych okolicach, gdy miałem osiemlat. Łaziłem przez cztery godziny, pewien, że zaraz mniedopadnie grzechotnik. W każdym patyku widziałem węża.
— Dopadł cię, ale teraz — rzucił Crayne.
— Tak jak nas wszystkich — dodał Benz.
— Wiesz — ciągnął Crayne — być martwym to jednakkoszmarne przeżycie.
— Mów za siebie.
— Ale pod względem technicznym...
— Jak się słucha radia i telewizji. — Benz odwróciłsię, a jego twarz wielkiego krasnala przybrała surowy wy-raz. — Jesteśmy martwi tak samo jak pozostali mieszkań-cy tej planety. Z tą różnicą, że data naszej śmierci to czasprzeszły, natomiast dla innych została zapisana gdzieśw niepewnej przyszłości. Choć w przypadku niektórychludzi, myślę o chorych na raka, jest ona dość dokładnieokreślona; są tak samo jej pewni jak my. A nawet bar-dziej. Na przykład, na jak długo możemy się tu zatrzy-mać? Mamy margines swobody, którego nie posiadająśmiertelnie chorzy.
— Następnym razem, dla rozweselenia, będziesz opo-wiadał, że i tak nic nas nie boli — zauważył niefrasobliwieCrayne.
— Oprócz Addiego. Wczoraj widziałem, że z trudemchodzi. To ma u niego podłoże psychosomatyczne —on to odczuwa jako dolegliwość fizyczną. — Uśmiech-nął się.
— Addi ma więcej niż my powodów, żeby żyć.
— Każdy ma ich więcej niż inni. Nie towarzyszy miwprawdzie w łóżku słodki kociak, ale za to chciałbym jesz-cze parę razy zobaczyć samochody sunące nadrzeczną au-tostradą o zachodzie słońca. Nie idzie o to, że masz jakiś
cel, by żyć, lecz że żyjesz po to, żeby czegoś doświadczyć,żeby gdzieś być... i to jest, choleia, najsmutniejsze.Dalej jechali w milczeniu.
Trzej temponauci palili beztrosko papierosy w przytul-nym salonie domu dziewczyny Addisona Douga. On sampomyślał, że jego kobieta wygląda niebywale seksowniei pociągająco w swoim obcisłym sweterku i mikrospódnicz-ce. Żałował, że jest aż tak intrygująca. Naprawdę nie mógłsobie pozwolić na tę przyjemność w tym momencie. Był zabardzo zmęczony.
— Czy ona się orientuje — zapytał Benz, wskazującdziewczynę — o co w tym wszystkim chodzi? Możemymówić otwarcie? Nie chciałbym, żeby nam tu zemdlała.
— Jeszcze jej tego nie wyjaśniłem — wtrącił Addison.
— To lepiej, cholera, zrób to — zdenerwował sięCrayne.
— A co? — spytała strwożona. Z miejsca wyprostowałasię, kładąc dłoń na piersiach.
„Zupełnie jakby przyciskała religijny talizman, któregotam nie ma", pomyślał Addison.
— Wykitowaliśmy podczas powtórnego wejścia — po-wiedział Benz. Rzeczywiście był najokrutniejszy z całej trój-ki, a przynajmniej najbardziej bezpośredni. — Otóż panno...
— Hawkins — szepnęła dziewczyna.
— Cieszę się, że panią poznałem. — Benz po swojemu,niespiesznie, taksował ją chłodnym okiem. — A jak ma pa-ni na imię?
— Merry Lou.
— Świetnie, Merry Lou — odpowiedział i zwrócił siędo dwóch przyglądających się mężczyzn: — Brzmi jak imiękelnerki wyszyte na bluzce. Mam na imię Merry Lou i bę-dę panom podawać śniadania, obiady i kolacje przez na-stępnych kilka dni albo dłużej, w każdym razie dopóki pa-nowie nie zrezygnują i nie wrócą do własnego czasu; tobędzie pięćdziesiąt trzy dolary i osiem centów, proszę, na-piwek nie wliczony. I mam nadzieję, że się więcej nie zo-baczymy, zrozumiano? — Głos zaczął mu drżeć, papierosw kąciku ust również. — Przepraszam, panno Hawkins —zreflektował się. — Więc wszystkich nas trafiło wskutekimplozji przy powtórnym wejściu. Dowiedzieliśmy sięo tym po przybyciu do DCR. Wiedzieliśmy wcześniej odinnych, gdy tylko wpadliśmy w czas ratunkowy.
— Ale nic nie mogliśmy zrobić — dorzucił Crayne.
— Nikt nie może — powiedział Addison i objął dziew-czynę ramieniem. Miał wrażenie dćja vu, ale właśnie wte-dy to do niego dotarło. „Istniejemy w zamkniętej pętli cza-su, pomyślał, i wciąż przez to przechodzimy, usiłującrozwiązać problem ponownego wejścia, za każdym razemsądząc, że to pierwszy raz, jedyny... i nigdy nam się nieudaje. Która to próba? Może milionowa; siedzieliśmy tumilion razy, roztrząsając w nieskończoność te same faktyi do niczego nie dochodząc". Wyczerpało go to myśleniei poczuł coś w rodzaju bezmiernej filozoficznej nienawiścido tych wszystkich, którzy nie muszą się zmagać z tą za-gadką. „Wszyscy zmierzamy do jednego miejsca, jak po-wiada BTolia. Choć... my we trzech już tam byliśmy. I tamspoczywamy. Nie należy więc od nas żądać, byśmy potem
wyszli na powierzchnię Ziemi i się spierali, zamartwialii zastanawiali, co poszło nie tak. To raczej rzecz naszychpotomków. Myśmy już dość zrobili".
Głośno jednak tego nie powiedział — przez wzgląd napozostałych.
— Może pan na coś wpadł? — spytała dziewczyna.Benz, patrząc po zgromadzonych, odparł sardonicznie:
—Może i „wpadliśmy na coś".
— Komentatorzy telewizyjni bez przerwy mówią —ciągnęła dalej Merry Lou — o ryzyku związanym z po-wtórnym wejściem, polegającym na braku przestrzennejsynchronizacji i groźbie kolizji bezpośrednio na poziomiemolekularnym z przyległymi obiektami, z których każdy...— wykonała nieokreślony gest — no wiadomo, „dwaobiekty nie mogą zajmować w tej samej przestrzeni i cza-sie tego samego miejsca". I z tego właśnie powodu wszyst-ko wyleciało w powietrze. — Powiodła po zgromadzonychpytającym spojrzeniem.
— To jest główny czynnik ryzyka — zgodził się Cray-ne. — Przynajmniej teoretycznie, jak wyliczył doktor Feinz Planowania, gdy zajęli się zagadnieniem ryzyka. Dostar-czono nam jednak całą aparaturę zabezpieczającą, któradziałała automatycznie. Ponowne wejście nie mogłoby na-stąpić, gdyby te urządzenia wspomagające nie zapewniłynam stabilizacji przestrzennej, wykluczając kolizję. Oczy-wiście wszystkie po kolei mogły zawieść. Jedno po drugim.Po starcie obserwowałem mierniki moich reakcji i każdyz nich potwierdzał, że zostaliśmy wówczas odpowiedniozsynchronizowani. I nie słyszałem żadnych dźwięków
ostrzegawczych. Nie widziałem też żadnych znaków -Skrzywił się. — Wtedy to się nie stało.Nagle odezwał się Benz:
— Czy zdajecie sobie sprawę, że nasi najbliżsi krewnisą teraz bogaci? Wypłacono im wszystkie państwowe i ko-mercyjne polisy ubezpieczeniowe. „Najbliżsi krewni"...to, nie daj Boże, chyba my sami. Możemy starać się o wy-płacenie dziesiątek tysięcy dolarów gotówką. Udać się dobiur naszych brokerów i powiedzieć: „Nie żyję; wypłaćciemi kasę".
Addison Doug zastanawiał się nad publicznymi uroczy-stościami żałobnymi. Zaplanowano je po autopsji. Długisznur oflagowanych czernią cadillaców sunących Pennsyl-vania Avenue, wypełnionych dostojnikami rządowymi i ja-jogłowymi naukowcami — a do tego my. Nie raz, aledwa razy. Po raz pierwszy w dębowych, ręcznie polerowa-nych, wykończonych mosiądzem, przykrytych sztandaremtrumnach, ale także... w otwartej limuzynie, pozdrawiająctłumy żałobników.
— Ceremonie — powiedział na głos.
Pozostali spojrzeli na niego ze złością, nic nie rozumie-jąc. I nagle zaczęło to do nich po kolei docierać. Widział topo ich twarzach.
— Nie — zgrzytnął Benz. — To... niemożliwe.Crayne stanowczo pokręcił głową.
— Rozkazali nam się tam stawić i się stawimy. Rozka-zów się słucha.
— Czy będziemy się musieli uśmiechać? — spytałAddison. — Kurwa, uśmiechać?
— Nie — powiedział powoli generał Toad. Miał wiel-ką, trzęsącą się głowę, osadzoną na chudej jak patyk szyi,szarawą skórę w plamach, jakby od dystynkcji widnieją-cych na sztywnym kołnierzyku rozpoczynał się proces czę-ściowego rozkładu. — Nie macie się uśmiechać, lecz wła-śnie zachowywać jak osoby pogrążone w żalu, respektującnastrój żałoby narodowej.
— To też nie będzie łatwe — odparł Crayne.Rosyjski chrononauta nie spieszył się z odpowiedzią;
jego ptasia twarz, zamknięta w ramce słuchawek przekazu-jących tłumaczenie, pozostała napięta.
— W tej króciutkiej chwili — mówił dalej generał Toad— naród ponownie uświadomi sobie fakt waszej obecnościwśród nas. Kamery wszystkich głównych sieci telewizyjnychbędą was filmowały, bez zapowiedzi, a zarazem najprzeróż-niejsi komentatorzy, na komendę, w taki na przykład sposóbzaczną to omawiać. —Wyciągnął kartkę z napisanym na ma-szynie tekstem, włożył okulary, odchrząknął i przeczytał:„Wydaje nam się, że śledzimy te trzy, jadące razem posta-cie. Giną w tłumie i trudno mi je dostrzec. A wy je widzi-cie? — Generał Toad odłożył kartkę. — W tym momen-cie zaczną rozpytywać swoich kolegów. W końcu krzykną:„No cóż, Roger", „Walter" czy „Ned", stosownie do sytu-acji i zależnie o kogo i z jakiej sieci chodzi...
-— Albo Bill — dorzucił Crayne. — W przypadku siecimatołów z Waszyngtonu.
Generał Toad nie zwracał na niego uwagi.
— Kilka razy krzykną: „No cóż, Roger, zdaje się, żewidzimy trzech temponautów we własnych osobach! Czy
to rzeczywiście oznacza, że problem jakimś sposobem zo-stał...?" I w tym momencie kolega komentator wtrąci bar-...
zkgrandler