Forbes Colin (1989) - Grecki klucz.doc

(2127 KB) Pobierz
Colin Forbes

 

Colin Forbes

 

Grecki klucz

 

 

Przełożył: Wacław Niepokólczycki

Warszawa 1991. Wydanie I

 

 

 

PROLOG [top]

 

 

Kair, luty 1944.

Sierżant sztabowy Higgins — dla przyjaciół Higgy — nie wiedział, że już ostatni raz wjeżdża skrzypiącą, powolną windą na czwarte piętro gma­chu Antikhana.

O dziesiątej wieczorem w murach tego trójbocznego budynku pano­wała cisza jak w grobie. Jedynym odgłosem było niesamowite poskrzy­pywanie starej windy pełznącej w górę obok pustych o tej porze pode­stów. Przez żelazne kraty widział kamienne schody biegnące wokół cen­tralnie umieszczonego szybu windy. Zdawało mu się, że poza nim nikogo tu nie ma — nikogo, prócz sudańskiego recepcjonisty na parterze.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym wracał pierwszy, myślał Higgy. W małych klitkach na dachu sypiali tylko nieliczni wojskowi. I rzadko wracali z popijaw i kolacyjek w Kairze przed jedenastą. On osobi­ście lubił kłaść się wcześnie...

Kiedy winda zatrzymała się z bujnięciem, wysiadł i zamknął drzwi za sobą. Zmarszczył czoło. W biegnących wzdłuż trzech ścian budynku kory­tarzach gaszono światła o siódmej. Skąd więc pada ten blask zaraz za wej­ściem?

Wahał się, nasłuchując. Normalnie ruszyłby wprost ku jednej z trzech klatek spiralnych schodów w rogach budynku — schodów wiodą­cych na dach. Światło wydostawało się spod zamkniętych drzwi przy końcu korytarza. Z Sekcji Greckiej.

Nie miał pojęcia, czym mógł się zajmować zbiegły z okupowanej Grecji Ionides. Mówiono, że jakąś propagandą. Pewnie przed wyjściem na kwaterę zapomniał zgasić światło. A może jeszcze pracuje?

Podciągnąwszy drelichowe spodnie koloru khaki, Higgy ruszył cicho wykładanym kafelkami korytarzem. Poczuł się nieswojo, kiedy wydało mu się, że słyszy jakiś odgłos w przedostatnim pokoju. Pokój ten również nale­żał do Sekcji Greckiej — oba były połączone wewnętrznymi drzwiami. Ale spod drzwi przedostatniego pokoju nie padało światło. Kto mógł prze­bywać w całkowicie ciemnym pomieszczeniu?

Zatrzymał się, chwycił za klamkę, nacisnął ją wolno, pchnął. Drzwi ani drgnęły. Zesztywniał. Jeszcze się nie zdarzyło, aby te drzwi były za­mknięte, kiedy ktoś z Sekcji Greckiej pracował.

Przeszedł kilka kroków do następnych drzwi. Za nimi, w końcu kory­tarza, ziało czernią wejście na spiralne schody. Higgy chwycił klamkę, na­cisnął, wszedł do środka. Zamarł.

 

 

*   *   *

 

W pierwszej chwili przemknęło mu przez myśl, że może to kolega Ionidesa, Gavalas, który pracował do późna. Lecz to był Ionides. Tyle że...

Higginsowi nie brakowało odwagi i hartu ducha. Jako były dowódca czołgu nieraz widywał kolegów śmiertelnie poparzonych w tym, co między sobą niefrasobliwie zwali „piekarnikiem”. Nie chodziło bynajmniej o zwy­kły piekarnik do pieczenia ciasta, lecz trafiony niemieckim pociskiem czołg, nagle stający w płomieniach. Zamknięci w stalowym pudle żołnierze rzadko uchodzili z życiem.

Biuro z okratowanymi oknami wychodzącymi na dzielnicę tubylczą po drugiej stronie ulicy wyglądało jak po przejściu huraganu. Szuflady powyciągane, ich zawartość wywalona na podłogę. Segregatory porozrzu­cane. Białe ściany pochlapane krwią.

Wśród tego bałaganu, na stosie papierów na podłodze, leżał młody czarnowłosy Ionides, cały we krwi. Czarne oczy patrzyły niewidząco w su­fit. Głowę miał niemal oddzieloną od tułowia, twarz zmasakrowaną. Krew pokrywała wszystko — nawet biurko, przy którym zapewne pracował.

Higgy zadygotał. Zamknął zewnętrzne drzwi. Wysoki, potężnie zbudo­wany dwudziestoośmioletni sierżant sztabowy stał nieruchomo, patrząc na przerażające szczątki leżące o kilka stóp od niego. Potem przypomniał sobie hałas, jaki usłyszał w zamkniętym pokoju. Spojrzał na wewnętrzne drzwi. Boże! Szaleniec, który to uczynił, musi znajdować się za nimi.

Ogarnął go paniczny strach. W pierwszym odruchu chciał otworzyć drzwi zewnętrzne i pognać na złamanie karku po spiralnych schodach na dach. Gardło miał suche, ręce mu drżały. Zdradliwa cisza panująca w po­koju obok sprawiała, że chciał krzyczeć.

Cisza trwała nadal. Zza zamkniętych drzwi nie dochodził żaden szmer. Higgy wciągnął głęboko powietrze w płuca. Może to wyobraźnia spłatała mu figla albo napięte nerwy. Czy rzeczywiście coś słyszał?

Spojrzał w dół i znów zobaczył te okropne zwłoki. Na podłodze leżała trzydziestocentymetrowa czarna hebanowa linijka. Podniósł ją, wziął się w garść i podszedł do zamkniętych drzwi wewnętrznych. Wciąż ani dźwięku.

Bał się jak wszyscy diabli. Nabierał coraz to większego przekonania, że sąsiedni pokój jest pusty, lecz jeśli morderca wciąż tam jest, on, Higgy, nie pozwoli skurwielowi uciec. Ionides był miłym chłopakiem, zawsze sko­rym do żartów i pogawędki. Higgy uniósł linijkę jak pałkę i sięgnął lewą ręką do klamki.

Jeśli zabójca jest w środku, na pewno trzyma w ręku nóż, którym zadał te straszliwe ciosy Ionidesowi. Wszystko wskazywało, że Grek sto­czył walkę o życie. Nie, myślał Higgy, jeśli morderca wciąż tam jest, to niech mnie wszyscy diabli, nie pozwolę draniowi uciec.

Uchylił ostrożnie drzwi. W pokoju było ciemno. Sięgnął lewą ręką do środka, namacał kontakt, przekręcił. Pokój zalało światło, a wtedy, roz­płaszczony przy ścianie, pchnął drzwi na całą szerokość. Prawa stopa za­plątała się w coś. Bezładny stos papierów, cała masa, a wszystkie arkusze zaplamione ciemnoczerwono. Krew.

Zrobił krok w głąb pokoju często używanego przez Gavalasa. Słyszał, że Gavalas wyjechał na urlop. O ile się zorientował, nie było w tym pokoju śladu niczyjej obecności. Ścisnął mocniej linijkę i wszedł głębiej.

Przemierzył cały pokój i nie znalazł żadnych oznak morderczej walki jak w pierwszym. Musi natychmiast o wszystkim zameldować. W oszo­łomieniu spróbował otworzyć drzwi wiodące na korytarz, bez przekręca­nia klucza. Drzwi się otworzyły.

Wymowa tego faktu wstrząsnęła nim. Drzwi były zamknięte na klucz, kiedy próbował je otworzyć od strony korytarza. Potwierdzenie przypusz­czenia, że zabójca ukrywał się w ciemnym pokoju w kilka chwil po dokona­niu ohydnej zbrodni, było dla sierżanta Higgy’ego czymś przerażającym.

Zemdliło go. Pchnąwszy drzwi pobiegł do najbliższej toalety i za­mknął się na klucz. Później nigdy nie wiedział na pewno, ile czasu przesie­dział na sedesie.

 

 

*   *

 

Zszedł po kamiennych schodach na dół opustoszałego budynku. Klatka windy mogła się okazać śmiertelną pułapką. Sudański recepcjoni­sta stłumił ziewnięcie, gdy Higgy ukazał się u stóp schodów, i patrząc na czarną linijkę, którą ten wciąż trzymał w dłoni — poprawił czerwony fez na głowie.

— Kto wychodził z budynku po moim przyjściu? — zapytał Higgy.

— Nikt, panie sierżancie, bo bym widział. Każdy musi przejść koło mo­jego biurka...

— Wiem. A kto wchodził?

— Też nikt — odparł Sudańczyk doskonałą angielszczyzną. — Pan jest w tej chwili jedyną osobą w całym domu.

— Selim, ty zasypiasz — oskarżył go Higgy.

— Nie, panie sierżancie — zaprotestował tamten. — Pracuję zwykle na nocną zmianę. Sypiam w ciągu dnia.

— Więc połącz mnie z SIB. Szybko! To pilne.

— SIB...?

— Wydział Badań Specjalnych, idioto. — Ledwie powiedział to obraź­liwe słowo, natychmiast tego pożałował. — Po prostu mnie połącz — po­wtórzył. — Ktoś został zabity. Sam z nimi porozmawiam, kiedy mnie połą­czysz.

Kiedy Sudańczyk wykręcał numer SIB, Higgy usiadł na kamiennym stopniu. Czuł się wyżęty, wyczerpany. Ażeby ukryć drżenie rąk przed Seli­mem, ściskał w dłoniach hebanową linijkę jak w imadle. Czekając na połą­czenie wciąż zadawał sobie jedno pytanie. Jak ktokolwiek mógł wejść niepostrzeżenie do budynku, skoro jedynym wejściem były wielkie po­dwójne drzwi za biurkiem Selima?

 

 

*   *   *

 

Podporucznik Samuel Partridge z Wydziału Badań Specjalnych sie­dział obok swego szefa, kapitana Orde’a Humble’a, który prowadził wolno jeepa, zbliżając się do brudnoszarego gmachu Antikhana. Był ranek po nocnym telefonie sierżanta Higginsa i zapowiadał się jeszcze jeden wspa­niały, słoneczny dzień.

— Wydaje się, że byliśmy tutaj zaledwie przed pięcioma minutami — zauważył Partridge, kiedy przed wejściem do budynku zatrzymało się konne gharry powożone przez Araba.

— Dokładnie trzy godziny temu — burknął Humble i zaparkował jeepa przy krawężniku.

Partridge, dwudziestolatek z jedną gwiazdką, pożałował jeszcze raz, że się nie ugryzł w język. Humble, pięćdziesięciosześcioletni eks-detektyw Scotland Yardu, był ponury i skłonny do pesymizmu. Nigdy nie tracił okazji, żeby poprawić Partridge’a. Najniższego z najniższych — z jedną gwiazdką na naramiennikach. A czy to wina Partridge’a, że go odkomen­derowano do SIB w tak młodym wieku? Nie jest przecież winien, że ma płaskostopie. Został usunięty z pułku przez lekarza wojskowego, który za­uważył ten fizyczny defekt. „Z takimi stopami nie możesz nosić wojsko­wych butów, mój chłopcze...”

Ładna jasnowłosa dwudziestokilkuletnia dziewczyna w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, w niebieskiej sukience i pantofelkach na wysokich obcasach, zapłaciła woźnicy gharry i szła schodami ku wielkim zamkniętym podwójnym drzwiom. Patrząc na jej śnieżnobiałą cerę Par­tridge czuł, że poziom adrenaliny podnosi mu się we krwi.

Humble wyskoczył z jeepa i podszedł do niej. Popatrzyła na niego aro­gancko, sięgając do dzwonka. Odpowiedziało jej nieugięte spojrzenie cy­nicznych oczu w pomarszczonej twarzy o wąskich ustach, ustach czło­wieka, który z latami nauczył się dobierać słów.

— Proszę nie naciskać dzwonka. Wstęp wzbroniony. A w ogóle kim pani jest?

— Jestem żoną porucznika RAF-u, Malloya. Tu mieści się jego jed­nostka. A mogę zapytać, jakim prawem pan mi rozkazuje? I przy okazji, kim jest ten młody chłopiec, który wysiada z pańskiego jeepa?

Z nie skrywanym zainteresowaniem przyglądała się Partridge’owi. Jak spod ziemi pojawiła się gromada arabskich uliczników i otoczyła jeepa.

— Oto jakim prawem, SIB. — Humble podsunął jej pod nos legityma­cję. — Wczoraj w tym budynku dokonano szczególnie odrażającego mor­derstwa.

— Doprawdy? Pewnie jakiś Arab... Próbowałam dodzwonić się do męża, ale nie chciano mnie połączyć. Co za pasztet!

— Zgodnie z rozkazami, proszę pani, wszelka łączność została prze­rwana. Proponuję, aby pani wróciła na swoją kwaterę. — Włożył dwa palce w usta i przywołał gwizdem przejeżdżające gharry. — Oto pani pojazd.

— Jak pan śmie! Ja się poskarżę...

Kiedy schodziła po schodach, Partridge wręczał właśnie kilka pia­strów przywódcy uliczników.

— Pilnujcie tego jeepa, póki nie wrócimy. Jeżeli wszystko będzie w po­rządku, dostaniecie drugie tyle.

Był to konieczny środek ostrożności. Po powrocie bowiem mogli stwierdzić, że nie mają kół. Partridge słyszał każde słowo rozmowy Hum­ble’a z panią Malloy. Minął ją idąc w górę po schodach. Rzuciła mu śmiałe spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek i poszła dalej.

— Wariacka placówka — utyskiwał Humble przyciskając guzik dzwonka. — Żeby pozwalać kobietom ot tak sobie przychodzić. Najpierw idziemy do pułkownika Grogana. Z tego, co słyszałem, niezły z niego eg­zemplarz. To on kieruje całą tą lalusiowatą zgrają.

— A ta przystojna dziewczyna, z którą pan rozmawiał... — zaczął Par­tridge.

— Żona jakiegoś typka z RAF-u. Porucznika Malloya. I wpadłeś jej w oko, jeżeli wiesz, co mam na myśli. — Humble zrobił palcami niejasny gest, który podporucznik uznał za niesmaczny.

— Chciałem powiedzieć — próbował dokończyć Partridge, gdy Hum­ble naciskał dzwonek po raz drugi — że to dziwne. Wcale nie zapytała, kogo zamordowano.

— Nigdy nie wiadomo, co się dzieje w umyśle kobiety.

Drzwi otworzył szeregowiec SIB.

— Wciąż badają pokój — poinformował Humble’a. — Jak dotąd, ni­czego nie znaleziono — ciągnął odprowadzając ich do windy. — Zwłoki za­brano przed paru godzinami.

— Wiem. Nie musicie z nami iść. Pułkownik Grogan na trzecim pię­trze...? Sami go znajdziemy.

— Jest już coś od patologa? — zapytał Partridge, gdy winda zaczęła reumatyczną wspinaczkę.

— Całą noc ślęczał nad corpus delicti. Jak dotąd może jedynie powie­dzieć, że narzędziem, którym porżnięto Ionidesa, był zapewne nóż koman­doski. Zapewne — prychnął. — Muszę skłonić tych facetów do bardziej zdecydowanych odpowiedzi.

Drzwi biura pułkownika Grogana znajdowały się naprzeciwko windy, tuż za wejściem na korytarz biegnący wokół całego budynku. Humble zapukał w górną ich płycinę i usłyszeli szorstki głos:

— Wejść. Zamknąć drzwi. Macie dwie minuty spóźnienia.

— Zostało to spowodowane dwuminutowym oczekiwaniem na wpuszczenie do wnętrza budynku.

— Siadajcie. Ten budynek, jak go nazywacie, jest jednym z najważniej­szych ośrodków propagandy dowództwa na Środkowym Wschodzie. Z kim mam przyjemność?

Humble przedstawił siebie i swojego towarzysza, pokazał legityma­cję. Grogan rzucił na nią okiem i usiadł z powrotem na krześle. Humble ocenił go jednym rzutem oka. Zawodowy oficer, gardzący wszystkimi „czasu wojny”, do których zdawał się zaliczać również swoich gości.

Grogan zdaniem Humble’a musiał być blisko sześćdziesiątki. Miał siwe, przystrzyżone przy kościstej czaszce włosy, gładko ogoloną twarz o ponurym wyrazie, porytą zmarszczkami. Siedział na krześle, jakby po­łknął kij.

— Czego chcecie? — zapytał.

— Otóż, panie pułkowniku, badamy sprawę pewnego szczególnie pa­skudnego morderstwa, które miało tutaj miejsce...

— Do rzeczy. Nie mogę wam poświęcać całego dnia.

— Do tej pory przesłuchaliśmy sierżanta Higginsa, który znalazł zwłoki. Niewiele zdołał nam powiedzieć. Ale, o ile mi wiadomo, wśród jednostek pod pana nadzorem...

— Dowództwem! — warknął Grogan.

— Słusznie, panie pułkowniku. A więc, o ile mi wiadomo, jest wśród nich tajna jednostka pod dowództwem pułkownika Maurice’a Barry­more’a...

— Półpułkownika. Czasu wojny. Chodzi panu o podpułkownika Barry­more’a.

Boże, myślał Humble, nic dziwnego, że dali mu papierkową pracę o ty­siąc mil od linii frontu. Typ z pierwszej wojny światowej. Do ataku, chłopcy! Straty głupstwo — zdobyć mi to stanowisko karabinów maszyno­wych! Zmienił taktykę:

— Muszę przesłuchać podpułkownika Barrymore’a i jego ludzi. Wiem, że właśnie wrócili z jakichś ćwiczeń. Są w Kairze zaledwie od dwóch dni...

— A więc powodzenia. — Grogan wstał. — Czekają na was. Nie mam pojęcia, czemu mogą was interesować.

— Nie muszę wyjaśniać powodów, panie pułkowniku.

— Nie rozumiem, dlaczego nazywają pana „Humble”. — Przeszył go wzrokiem pełnym wściekłości. — Nie grzeszy pan pokorą. Proszę za mną.

Sztywnym krokiem, z prostymi plecami weterana tysięcy przeglądów wojskowych poprowadził ich korytarzem. Skręciwszy w następny, zatrzy­mał się przed jakimiś drzwiami, otworzył je i wszedł do środka.

— Wydział Badań Specjalnych. Do was.

Nie spojrzawszy nawet na nich wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Trzej mężczyźni patrzyli w milczeniu na swoich gości. Okna — i tu okrato­wane — wychodziły na ulicę od frontu, gdzie stał zaparkowany jeep, jak stwierdził Partridge, gdy Humble ich przedstawił.

— Lepiej usiądźcie — zaproponował „półpułkownik” siedzący za biur­kiem. — Choć nie możemy wam poświęcić wiele czasu. Mamy dużo roboty.

— My też — warknął Humble. — Musimy zbadać sprawę tego ponu­rego morderstwa...

Partridge, siedzący obok swego szefa, taksował trzech mężczyzn z za­interesowaniem. Podpułkownik Barrymore miał szczupłą twarz, orli nos, ciemne włosy, przystrzyżony wąsik i mówił powoli. Cechowała go niewy­muszona powaga i władczość.

Z dokumentów wynikało, że miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, lecz sądząc z aury doświadczenia, jaka go otaczała, Partridge skłonny był ocenić jego wiek na lat trzydzieści kilka. Siedział na obrotowym krześle trzymając w mocnych palcach krótką trzcinkę. Wskazał tą trzcinką dwóch mężczyzn po obu stronach biurka.

— Kapitan Robson. Starszy sierżant Kearns. Z mojej jednostki.

— Jaka to jednostka, pułkowniku?

— Ściśle tajne. — Końcem trzcinki Barrymore pchnął w stronę Hum­ble’a arkusz papieru zapisany pismem maszynowym. — Tu znajdzie pan wyjaśnienie.

Podczas gdy Humble przebiegał wzrokiem linijki pisma, Partridge przyglądał się pozostałym dwóm mężczyznom. Robson miał dwadzieścia dwa lata i był zbudowany silniej niż podpułkownik. Ciemnowłosy, miał również wąsik, chociaż rzadki, i był bardziej rozluźniony. Siedział z ręką założoną za oparcie krzesła. Sprawiał miłe wrażenie. Przypominał Par­tridge’owi wiejskiego lekarza. Podobnie jak Barrymore wyglądał na star­szego, niż był w istocie.

Kearns, wysoki, szczupły, gładko ogolony, nawet nie drgnął, odkąd weszli do pokoju. Jego brązowe oczy przypominały szklane kulki do gry. Siedział wyprostowany, z ponurym wyrazem twarzy i zaciśniętymi szczę­kami. Wszyscy trzej byli bardzo opaleni.

— Mimo to muszę wam zadać kilka pytań. I zrobię to. To mój obowią­zek — powiedział sucho Humble odsuwając od siebie papier z Głównej Ko­mendy Wojskowej, podpisany przez jakiegoś generała.

— No to szybko — zażądał jedwabistym tonem Barrymore. — Zaczyna mnie to złościć.

— Ionidesa już nic nie zezłości. Znacie go oczywiście wszyscy? Choćby stąd, że stacjonujecie w tym samym budynku...?

Spojrzenie Humble’a obiegło trzech mężczyzn. Wyraz twarzy Kearnsa nie zmienił się ani na jotę. Barrymore postukiwał końcem trzcinki w swoje drobne białe zęby. Pierwszy odpowiedział kapitan Robson:

— Co do mnie, to nie. Myślę, że siedział gdzieś zaszyty na wyższym piętrze. O ile się nie mylę, nigdy go nie widziałem. Okropna sprawa. Domy­ślacie się, kto mógł to zrobić?

— Śledztwo jest w toku. — Humble zwrócił się do Kearnsa, który przy­glądał się Partridge’owi jak kat obliczający długość sznura. Zaledwie dwu­dziestoletni. Chyba najmłodszy sierżant w armii brytyjskiej.

— A pan?

— Tak samo, jak kapitan Robson. — Głos miał suchy. Musiał być z niego nie lada drań na placu ćwiczeń, pomyślał Humble. Fascynował go ten całkowity bezruch Kearnsa. Spojrzał na Barrymore’a.

— A pan, panie pułkowniku? Słyszałem, że istnieją jednostki spe­cjalne, które przedostają się do Grecji, aby wspomagać tamtejszy ruch oporu. A Ionides był Grekiem.

— To ostatnie jest dość oczywiste. — Barrymore nawet nie próbował kryć sarkazmu. — Odpowiedź brzmi: nie. A teraz, sądzę, powiedzieliśmy już wszystko, co możemy. Wolałbym, abyśmy już zakończyli to spotkanie. Czytał pan pismo...

— Które zezwala wam na odmówienie odpowiedzi na pytania doty­czące tajemnic wojskowych...? Nie, jeszcze nie skończyłem, panie pułkow­niku. Jak mi wiadomo, wszyscy trzej wróciliście do Kairu przed czterdzie­stu ośmiu godzinami. Oznacza to, że byliście ubiegłej nocy w mieście. Gdzie przebywaliście między dziewiątą a jedenastą wczoraj wieczorem? To nie ma nic wspólnego z tajemnicami wojskowymi.

— Skoro pan musi wiedzieć... — Barrymore mówił z trudem tłumiąc ziewanie. — Wszyscy trzej zażywaliśmy dobrze zasłużonego odpoczynku w łodzi mieszkalnej na Nilu. Jej miejsce postoju jest ściśle tajne.

— Kto może potwierdzić prawdziwość tych słów?

Mimo opalenizny dało się zauważyć, że krew uderzyła do twarzy Bar­rymore’a. Wstał i Humble zobaczył, że jego drelichowe spodnie koloru khaki są wsunięte w cholewy lśniących skórzanych kawaleryjskich butów. Barrymore podszedł do drzwi i otworzył je.

— Nie przywykłem, aby mnie obrażano wobec podwładnych. Propo­nuję zakończyć to spotkanie. Proszę z łaski swojej wyjść.

Humble wstał, skinął na Partridge’a i wyszli z pokoju. Kiedy skie­rowali się ku windzie, drzwi zamknęły się za nimi.

— Spartaczyłem robotę — zauważył Humble. — Zupełnie spaprałem. Dałem mu okazję, której szukał, żeby nas wywalić za drzwi. Co o nich są­dzisz?

— Dziwna trójka. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że pod tym ich pozornym spokojem kryje się mnóstwo napięcia.

— To jest zupełnie normalne, skoro właśnie powrócili z jakiejś misji na wyspach greckich. Oni są od Specjalnych Operacji... w dodatku to ko­mandosi.

— SOE? To tłumaczy...

— Tłumaczy bardzo wiele — przerwał mu Humble, gdy zignorowaw­szy windę zaczęli schodzić w dół po schodach. — Tłumaczy, czemu jakiś cholerny urzędas — generał z Szarych Kolumn — dał im pismo zwalnia­jące od wszelkich przesłuchań. Tłumaczy, czemu mógł mnie wywalić na zbity pysk. I czemu nie możemy sprawdzić ich alibi. SOE planuje swoje operacje na łodzi. Łódź nazywa się „Tara”. Nie wiem, czemu... ale nawet my mamy tam zakazany wstęp.

Partridge zaczekał ze swoim pytaniem, aż usiądą w jeepie. Najpierw jednak zapłacił przywódcy bandy uliczników pilnujących samochodu.

— Za mało! — wrzasnął ulicznik.

— Imshi! Yallah! — ryknął Partridge. Rozbiegli się klnąc paskudnie. — Zauważył pan, jak kapitan Robson sformułował odpowiedź na pytanie, czy znał Ionidesa? „O ile się nie mylę, nigdy go nie widziałem”.

— A więc zwróciłeś na to uwagę. Widać, że się uczysz. Daje mu to alibi na wypadek, gdybyśmy przedstawili świadka, który widział ich razem. Jak myślisz, w jaki sposób to morderstwo mogło zostać dokonane? — zapytał ruszając z miejsca.

— Z tego, co widzieliśmy w nocy, nic mi nie wynika. Jedyną drogą z budynku jest frontowe wejście... strzeżone przez recepcjonistę Sudań­czyka. Nasi ludzie przeszukali cały dom od góry do dołu. Nikogo nie było. Wszystkie okna są okratowane. Z niektórych pokoi na górnych piętrach można wyjść na balkony, ale te wiszą dziesięć metrów nad ziemią. A mimo to morderca musiał być za tymi zamkniętymi drzwiami, które Higgins pró­bował otworzyć, zanim wszedł do sąsiedniego pokoju.

— I znaleźliśmy ślady krwi w łazience. Założę się, że Higgins siedział na sedesie dosyć długo. Nie winię go za to... ale właśnie wtedy morderca mył się przed ucieczką.

— A może sudański recepcjonista został przekupiony?

— Rozmawiałem z Selimem. Przeprowadziłem w życiu tak wiele prze­słuchań, że poznałbym, czy kłamie. Wiesz co, Partridge? Coś mi mówi, że nie rozwikłamy tej zagadki.

 

 

*   *   *

 

— To tylko strata czasu — stwierdził Humble zatrzymując się przy krawężniku przed gmachem Antikhana. Ciemna ulica ziała pustką.

Partridge spojrzał na zegarek.

— Dziesiąta. Dokładnie ta sama godzina, o której Higgins wrócił w noc morderstwa. Najpierw chciałbym obejść dom dookoła, a potem wejść do środka, tak jak Higgins.

— Radź sobie sam, chłopcze. Ja zaczekam tutaj. I uważaj tam z tyłu. Dzielnica tubylców...

Partridge wyskoczył na chodnik i poszedł wolno w bok od schodów wejściowych. Lampy uliczne świeciły dosyć jasno. Idąc patrzył w górę, przyglądając się wystającym balkonom z żelaznymi okratowaniami.

Było bardzo cicho. Słyszał tylko odgłos własnych kroków na kamien­nych płytach. Nie widział nikogo. Prawdopodobnie tak samo było poprzed­niej nocy, kiedy popełniono morderstwo. Skręcił za róg i wszedł w boczną uliczkę niczym w kanion mroku. Odpiął kaburę, namacał kolbę służbo­wego rewolweru. Poczuł ucisk w żołądku. Cisza stała się natarczywa, zło­wroga.

Skręcił za następny róg i zaczął iść wolniej, starając się nie wywoły­wać hałasu. Po drugiej stronie uliczki, po jego prawej ręce, majaczyły zruj­nowane domy mieszkalne dzielnicy tubylczej, czarne teraz jak smoła. Znowu spojrzał w górę. Zarys dachu budynku znaczył się niewyraźną linią na odległym tle rozgwieżdżonego nieba. Usłyszał jakieś szuranie i dłonie mu zwilgotniały. Przez ulicę przemknął wygłodzony kot.

Kończąc obchód zobaczył opartego o kierownicę Humble’a, z czerwo­nym ogieńkiem papierosa koło ust. Wszedł na schody, przycisnął dzwo­nek. Wartownik SIB otworzył prawe skrzydło drzwi. Partridge pokazał mu przepustkę, wszedł do środka, kiwnął głową Sudańczykowi za biurkiem.

— Jest ktoś w budynku? — zapytał wartownika.

— Tak, panie poruczniku. Pułkownik Barrymore jest w swoim biurze. Profesor Guy Seton-Charles też jeszcze pracuje. A sierżant Higgins siedzi na schodach.

— Czemu?

— Niech pan go sam o to spyta.

Potężnie zbudowany eks-dowódca czołgu siedział poza polem wi­dzenia, na szóstym schodku. Pochylony, z mocno ściśniętymi dłońmi, wy­glądał na zakłopotanego i wstał, kiedy pojawił się Partridge.

— Przepraszam, panie poruczniku. Jakoś nie mogę sam iść na górę. Czekam na swojego współlokatora, Tłuka Wilsona.

— To chodźmy razem. Właśnie wybieram się na dach — pospieszył Partridge uspokoić krzepkiego sierżanta. — Dlaczego „Tłuk”?

— To jest przezwisko. Nie ma w tym złośliwości. On zawsze wszystko tłucze. Trochę jak słoń w składzie porcelany. Ale wszyscy go lubią. Dla śmiechu mówimy na niego Tłuk.

— Bardzo rozsądnie, że czekał pan na towarzystwo — upewnił go Par­tridge, gdy szli po schodach w górę. — Na pana miejscu sam bym tak zrobił. W końcu ten drań jest wciąż na wolności. Czy pułkownik Barry­more często tak późno pracuje?

— Jeszcze jest? — zdziwił się Higgins. — To się nigdy dotąd nie zda­rzało. Chociaż nikt z nas nie wie, co oni tam robią. Nazywamy ich milcz­kami.

— Zajrzyjmy do niego przed wejściem na dach.

Partridge otworzył bez pukania drzwi, spod których przesączało się światło. Barrymore siedział za biurkiem, pochylony nad aktami. Spojrzał na wchodzącego, zamknął szybko teczkę i położył na niej dłoń.

— Zobaczyłem światło pod drzwiami — pospieszył z wyjaśnieniem Partridge.

— Co, do diabła, znaczy to wtargnięcie do mojego biura bez pukania?

— Właśnie wyjaśniłem. Zobaczyłem światło i pomyślałem, że może ktoś zapomniał je zgasić. I czuję dym... Czy to woda mineralna, panie puł­kowniku?

Przy biurku stał metalowy kosz na papiery, z którego unosił się dym. Partridge wskazał duży szklany dzban, a obok niego kubek.

— Tak. Pana zdolności śledcze są niezwykłe. — Barrymore dostrzegł Higginsa stojącego w korytarzu. Zerwał się, podszedł do niego. — Co to za wtykanie nosa w cudze sprawy?

Barrymore był odwrócony plecami, gdy Partridge wziął dzban, zalał tlące się w koszu papiery i wyciągnął skrawek ocalałej kartki z kilkoma sło­wami. Był to „Raport z rajdu na Siros”. Odwrócił się twarzą do drzwi.

— Higgins jest ze mną. Szliśmy właśnie na dach.

— Więc idźcie z łaski swojej dalej.

Gdy Partridge z czapką pod pachą wyszedł na korytarz, Barrymore zatrzasnął za nimi drzwi. Zająwszy się na powrót aktami, wrzucił kilka arkuszy papieru do kosza i podpalił.

Partridge szedł z Higginsem kierując się w róg budynku, gdy jedne z drzwi nagle się otworzyły, wyszedł z nich mężczyzna szczupłej budowy, w cywilnym ubraniu, i zamknął za sobą pokój na klucz.

— Kto to? — spytał szeptem Partridge.

— Profesor Guy Seton-Charles.

Lat dwadzieścia pięć, przypomniał sobie Partridge z lektury akt perso­nalnych w Sztabie Generalnym. Nie przyjęty do służby liniowej ze względu na słaby wzrok. Szedł teraz ku nim ściskając zieloną teczkę pod pachą. Wszystko w nim było szczupłe. Dłonie, długa inteligentna twarz. Nosił okulary bez oprawek.

— Chciałbym zamienić z panem słówko. — Partridge pokazał swoją legitymację. — S1B. Nie zdążyliśmy pana dotychczas przesłuchać. Czym się pan tutaj dokładnie zajmuje?

— Trudno tu być dokładnym w czymkolwiek. Wszystkie problemy mają różne odcienie znaczeniowe. Ja się zajmuję propagandą na ląd stały.

— Na ląd stały?

— Na Grecję. Władze oczywiście wszystko pojmują na opak. Praw­dziwą partyzantką walczącą z Niemcami są lewicowi andartes z ELAS. Ci republikanie z EDES są beznadziejni. Ale czy mogę tu kogoś o tym prze­konać? Zwłaszcza że ELAS są komunistami?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin