Bełkocząc, czyli dlaczego nieudana przenośnia to bełkot.txt

(12 KB) Pobierz
Bełkoczšc, czyli dlaczego nieudana przenonia to bełkot

KĽCIK ZŁAMANYCH PIÓR Feniks 291 2000

Zamierzałem pisać o kalkach językowych, ale niestety nic z tego. Nie dzisiaj. Dzisiaj będš zajęcia wyrównawcze. Wydaje mi się, że powinienem wrócić do tematu poruszonego w 7(86) numerze Feniksa. Przypomnę pisałem o figurach retorycznych, szczególnie o przenoniach. Że bywajš przydatne, lecz rzadko stanowiš o wartoci dzieła. Że się ich nadużywa. Że wielu poczštkujšcym autorom zdaje się, iż uczyniš dzieło oryginalnym i bardziej wartociowym, wtłaczajšc weń piętrowe metafory i udziwniajšc narrację. Dzisiaj cišg dalszy i repeta zarazem.
Lecz najpierw przykry obowišzek. Czy pan chce - krzyczy na mnie rozgniewany Czytelnik - żeby wszyscy pisali takie same opowiadania Żeby Sztuka mogła się rozwijać, potrzebuje mieć napływ wieżej krwi a to znaczy, że artyci którymi Pan tak gardzi muszš eksperymentować. Jakby wszyscy... mieli takie ciasne horyzonty jak Pan, to Sztuka nie mogłaby się rozwijać. Zwyczajne opowiadania każdy może napisać... ale tylko prawdziwi artyci tworzš Nowš Sztukę... Odpowiadam, ustosunkowujšc się do artystycznej propozycji, którš mnie uraczono otóż, Szanowny Czytelniku i Autorze, żeby sztuka mogła się rozwijać, tworzšcy jš osobnicy winni zachować minimum przyzwoitoci i umiaru. Tymczasem proza, którš nadesłałe razem z listem, nie nadaje się nawet na opakowanie drugiego niadania - sš to brudne, pozlepiane czym kartki, pokryte znakami, z których nie wynika żadna treć. Nie mogłem użyć tego nawet do zilustrowania problemu, który chcę dzi omówić. Druga sprawa zwyczajne opowiadania. Otóż, Czytelniku, nie każdy może je pisać. Zaprawdę powiadam Ci  nie każdy, Czytelniku. Nie każdy. 

Mam przed sobš opowiadanie autora młodego i raczej niegłupiego - takie przynajmniej odniosłem wrażenie, uważnie czytajšc cały tekst. Ale przeczytałem go uważnie naprawdę tylko dlatego, że posłuży mi zaraz do zilustrowania pewnego zjawiska. Tekstów bardzo podobnych otrzymałem więcej, a do tego wszystkiego list, cytowany powyżej - stšd moje zniecierpliwienie; stšd też moja trwoga.
Dobra. Będę przytaczał kolejne fragmenty i od razu wyjaniał, o co chodzi. Opowiadanie zaczyna się tak
30.04 1.50
637 h
To jest chyba tytuł rozdziału, bo w podobny sposób uporzšdkowane cyfry i litery pojawiajš się co jaki czas, dzielšc tekst na równe, a potem nierówne sekwencje. Wiersz górny przywodzi na myl datę i godzinę; co oznacza wiersz dolny, majšcy czasem postać np. 636,08(3) h - nie odgadłem. Iloć godzin Lecz od czego - albo do czego I dlaczego tak No, nie wiem, po prostu, i wyznam, iż moja ciekawoć wiata nie sięga do obszarów, gdzie bada się takie problemy. Dlaczego, jako czytelnik, miałbym łamać sobie głowę nad 636,08(3) h 
Teraz już leci pierwsze zdanie
Szedł wród cieni, bo pragnšł poznać.
Od razu wytłumaczę jeżeli tekst otwiera się w podobny sposób, to już zaczynam go odkładać, a tylko z poczucia obowišzku, z rzetelnoci zawodowej spoglšdam - odkładajšc, przypominam, już go odkładajšc - na drugie zdanie, czy na pewno jedzie w tym samym kierunku. Niestety, zawsze jedzie.
Szedł w czerni. Był czerniš. Tutaj było tak zawsze. Ciemnoć nie była złem, cierpieniem ani strachem, choć w wiecie z którego przybył, było zgoła inaczej. Tu - po prostu istniała wieczna i niezmienna.
Znowu wytłumaczę. Otóż mamy do czynienia z bełkotem. Bełkot - to jest co takiego, kiedy kto idzie w czerni i zarazem jest niš, a zatem idzie sobš w sobie. Idzie tutaj, czyli w czerni; czyli w sobie. I w tej czerni, czyli w sobie, było tak zawsze. Jak Jak było, na litoć boskš Tak chodzšco czerniš w czerni, sobš w sobie Może zdanie czwarte co wyjani - więc czytamy zdanie czwarte, długie zdanie, zdanie nareszcie treciwe, bo o czym przynajmniej opowiada. Że jest jaki wiat - inny od opisywanego - gdzie doć zgasić wiatło, by pomieszczenie wypełniła kwintesencja cierpienia i strachu, czyste zło. Jezus Maria. Lecz tutaj na szczęcie tak nie jest (a na marginesie jeli kto cierpliwy, to może sobie policzyć, ile razy autor w tych trzech linijkach odmienił słowo być).
Szedł wród cieni. Nie widział ich, gdyż nie było żadnego wiatła.
Więc, do czarta, nie było też cieni. Nie istniejš cienie bez wiatła, facet mógł ić wród czegokolwiek, niechby wród bytów bezwietlnych albo pytryfuli jeli już koniecznie musi być dziwacznie - nikt przynajmniej nie wie, co to pytryfule. Ale nie wród cieni, bo cień to słowo majšce cile okrelone znaczenie. Można przypisać mu znaczenie inne, umowne, wbudowujšc w metaforę. Ale tutaj nie ma żadnej metafory, albowiem metafora, przenonia, jak sama nazwa wskazuje, do czego musi się odnosić, co symbolizować. Pisałem już o tym. Szedł wród cieni zmarłych (więc wród duchów) - no, dobra; wród cieni własnych uczuć i myli - no, trudno, niech już szedł. Ale nie. On idzie po prostu wród cieni. A cień - to cień. Widelec - to widelec; patefon - to patefon, gdy za wuj - to wuj, jak wywiódłby Roch Kowalski.
Zastygłe w napiętym oczekiwaniu renice dostrzegłyby każdy jego (wiatła - przyp. F.W.K) promyk, który jednak nie przychodził. Wytężony słuch nie odbierał nawet poszumu. Nie było temperatury, nacisku, zapachu, smaku... Zmysły nic nie mogły mu powiedzieć, gdyż, według ich miary, niczego tu nie było (czyli o czym jednak informowały że jest ciemno, cicho oraz nic nie mierdzi - F.W.K,.). Co wewnštrz zastšpiło nieużyteczne receptory, co co pozwoliło mu widzieć i czuć więcej. Czuł więc. Czuł wiadomoć oraz obecnoć cieni (a ponadto widział że jest ciemno; słyszał że jest cicho; czuł że nic nie boli i nie mierdzi - F.W.K.) .
Przytaczam tekst, bez żadnych skrótów, tak jak leci, bo doć już mam posšdzeń, iż manipuluję odbiorcš, wybierajšc odpowiednie fragmenty. Teraz pytam czy promyk wiatła przychodzi Tak ni z gruszki, ni z pietruszki, lewa-prawa Odpowiadam owszem, czasem rzeczywicie można rzec, iż przychodzi. Ale właciwie tylko w jednej sytuacji, albo raczej scenerii otóż wtedy, gdy kto zamknięty w ciemnym pomieszczeniu - na przykład starej szopie - widzi promyk powoli pełznšcy po podłodze. Taki sztych wiatła, wpadajšcy przez szczelinę, posuwajšcy się wolno (idšcy) w stronę obserwatora, dajmy na to. Wtedy tak. Lecz w przytoczonym fragmencie
Teraz - poszum. Co to jest poszum Najcichszy rodzaj dzwięku, jaki może zarejestrować ludzkie ucho No bo jeli nie odbierał nawet poszumu - to cóż dopiero mówić o szepcie, albo tchnieniu 
Nie było temperatury, nacisku, zapach, smaku... Dobrze. No i... Osiemdziesišt procent czytelników tego tekstu może z czystym sumieniem powiedzieć w tej chwili, że nie czuje żadnego zapachu - zgadza się To samo z temperaturš. Może włanie jest komu zimno, albo goršco - lecz przeciętny obywatel, siedzšcy w tzw. temperaturze pokojowej (18-21 st. C.) niczego specjalnego nie odczuwa. A co ze smakiem To samo. Jeli kto pije kawę, lub je ciastko, to zapewne odczuwa smak. Lecz jeli niczego akurat nie spożywa Rodzi się zatem pytanie co za farmazony wypisuje autor Daje słowo honoru, że częć zmysłów u kogo funkcjonowała normalnie i typowo Proszę sobie wyobrazić kto patrzy - ciemno; słucha - cicho. Co wtedy Zaczyna smakować Bo że węszy, to jeszcze rozumiem. 
Szedł wród cian - barier Rzeczywistoci.
A zatem już nie wród cieni. Wród cian.
Niektóre z nich mógł obejć, inne były ostateczne. Większoci z nich nie można było osišgnšć, co najwyżej znaleć się nieskończenie blisko (jak masa nie mogšca osišgnšć prędkoci wiatła). Wszystkie ciany zbudowane były podług jednego, prostego i oczywistego prawa - prawa wszystkiego. Mimo prostoty pomysłu, bariery układały się w pełne zakrętów i skrzyżowań cieżki i arterie, przestronne komory, ciasne przedsionki - lepe zaułki - rzšdzony prawem, czarny labirynt Rzeczywistoci. 
Szedł w wiadomoci. Poznał i zrozumiał prostotę i geniusz zamysłu. Wszystkie elementy - teorie Einsteina, kwanty, chemia, liczby, zdarzenia - zlały się w jednš całoć, w prawo. Poznał wszystkie bariery i każdš z dróg labiryntu, nie wiedział jednak jakie cienie spotka między cianami. Prawo ukazywało mu wszystkie możliwoci, nie mogło jednak powiedzieć, które się zrealizujš, gdyż Bóg, wbrew Einsteinowi, grał jednak w koci.
Szedł wród cieni, bo pragnšł poznać ile oczek wyrzucił Bóg. Pragnšł poznać nieprzewidziane.
Koniec kropka. To jest koniec pierwszej strony i zarazem koniec rozdziału. Przytoczyłem tekst w całoci, by każdy dokładnie zobaczył faceta, który jest czerniš w czerni, która jest wiadomociš (albowiem szedł w wiadomoci), która jest czarnym labiryntem Rzeczywistoci, w którym sš cienie, wród których szedł - bo pragnšł poznać.
Nie chce mi się, słowo honoru, młócić po kolei każdego zdania - choć oczywicie mógłbym. Ale dosyć już chyba pokazałem. Otóż, kochani, problem w tym, że ja podobnych kawałków naczytałem się do zrzygu. Już nie mogę. To - TO włanie jest sztampa. Setki, o Jezu, nie wiem ile podobnych płodów przychodzi na wiat każdego dnia. To takie monotonne, kubek w kubek do siebie podobne produkcje, rozbuchane i nieprzytomne, zadęte, nadęte i niezgrabne, bezlitonie obnażajšce brak elementarnych umiejętnoci - tam, gdzie wymagana jest sprawnoć na poziomie zgoła mistrzowskim. Siedzę tutaj zrezygnowany, jednym palcem dziobię klawiaturę, drugš rękš podpieram łeb ciężki. Nie wiem, jak to tłumaczyć. Wiele razy już wołałem w tej rubryce ROZSĽDKU! Ludzie! Co wam każe sšdzić, że tego typu teksty sš jakkolwiek wartociowe A niby dlaczego wolno by było pleć, co lina na język przyniesie, albo co skapnie z pióra, wszystko jedno Przytoczyłem oto poczštek opowiadania młodego autora - faceta, który jeszcze nie debiutował - i ten facet próbuje opisać ni mniej, ni więcej, tylko czystš abstrakcję. Nie - ooo, w żadnym wypadku nie opisze taki pokoju i ciotki siedzšcej za stołem; nieee - to zbyt pospolite; to banalne. Goć ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin