04 Dzień Czwarty.doc

(2311 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

ALPY 2011

Dzień czwarty, wtorek 21 czerwca.

 

Jedno oko, drugie oko też otwieram, zatem jeszcze jestem. Po krótkiej obdukcji wygląda na to, że to coś nic mi w nocy nie odgryzło. Wszystko jest na swoim miejscu, namiot też wygląda na cały.

Spałem dosyć wysoko, bo do jednego kilometra n.p.m. niewiele brakowało, ale jakiejś większej różnicy w zachowaniu organizmu nie zauważyłem.

W namiocie dosyć jasno i nie słychać padającego deszczu, to pora wystawić głowę.

Takiego widoku to się nie spodziewałem, normalnie na żywo dech zapiera i co najważniejsze, nie pada. Słoneczko miejscami się przebija, to może się wypogodzi i będzie piękny dzionek?

http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=759175738

Właściciela łąki, ani policji też nie widać. Mandat za spanie na dziko w takim miejscu, pewnie nie jest tani, a ja nie mam zamiaru czekać, by się o tym przekonać. Mimo to nie śpieszyłem się ze zwijaniem obozowiska, bo namiot nie chciał schnąć, a okolica zachwycała.

W końcu może uda mi się dojechać do tego Zell am See? Ulubiony moment odpalania Jelonka z rana, czyli od pierwszego. Trochę ślizgania po mokrej łące i już jestem na asfalcie.

Po drodze uzupełnianie zapasów w markecie i obowiązkowe smarowanko łańcucha, bo wczorajszy deszcz był dla niego bezlitosny.

W górskim klimacie fajną drogą 311 w końcu dojechałem do tego, ponoć sławnego Zell…

Już od kilkunastu kilometrów, dało się zauważyć, że na drodze coraz więcej przybywa motocyklistów. W samym Zell Am See, rządzą motocykliści, pełno ich na każdym kroku. Samo miasteczko, nic specjalnego, ale położone nad ładnym jeziorkiem i otoczone pięknymi górami. Pewnie w tym cały urok tego miejsca, no i te motocykle, wszędzie, można podziwiać i podziwiać. Wprawdzie najwięcej ścigów i turystyków, ale czasem chopperek się trafi. Wszystkie maszyny lśnią, wypucowane do granic możliwości. Gdzie oni trzymali te motóry? Mój Jelonek uwalony drogowym syfem po pachy, aż wstyd się gdzieś pokazać. Nie wiem, może wstają o piątej rano i pucują swoje cacka, a może wszystko nófki prosto z salonu?

Zatankowałem drogiego paliwka do pełna i obrałem kierunek na cel mojej wyprawy, czyli najwyższy szczyt Austrii Grossglockner 3798m n.p.m. Na sam szczyt się jednak nie wyjeżdża, bo nie ma drogi, a szkoda, nawet wielka.

Malownicza droga nr 107 zaprowadziła mnie pod same bramki. 19 euro i mogę jechać dalej. Przed bramkami pełno wszystkiego, motocyklistów, puszek, puch i autokarów wycieczkowych. Wszyscy chcą w tym samym kierunku. Trochę mi zapał przeszedł, bo nie przyjechałem w góry by się tłoczyć, tylko zażyć dzikości i piękna.

No nic, sznureczek i pniemy się w górę, Jelonek czwarty bieg i cały czas jedzie. Co jest, miała być wielka góra? Toż wczoraj miałem większe stromizny, jak buszowałem po tym dzikim lesie? Mijam tabuny rowerzystów, nawet jakiś skuter, wyglądający na taki 50cc i tylko czasem ktoś o wiele silniejszy mnie na prostym odcinku kulturalnie wyprzedza. W końcu zatrzymałem się by pacnąć fotkę, bo widok robi się miodzio.

Ale, żeby tak wysoko i cały czas na czwartym biegu dwieściepięćdziesiątką? Co oni dają do tego paliwa? Popatrzyłem na drogę w dół, no kurcze całkiem, całkiem.

Potem jednak było stromiej i trójka poszła w ruch, a w jednym miejscu, to była nawet jedynka i dwójka. Był to odcinek specjalny na kostce brukowej, ale o tym później.

Czym wyżej tym piękniej, ale o dziwo i cieplej. Wydawało mi się, że skoro w górze jest śnieg, to będzie ziąb, a tu prawie upał. Cały czas piłuję Jelonkiem pod górę i się zastanawiam ile jeszcze można, by go nie przegrzać?  Chłodzenie samym powietrzem, przy mniejszej prędkości i na wyższych obrotach nie jest zbyt skuteczne. Motocykl, jednak nawet nie zastękał i dzielnie szedł pod górę, aż się zatrzymywałem by sprawdz, czy nie wywaliło jakiejś uszczelki i nie zagotowało oleju, ale nie. Wszystko wygląda dobrze i silnik pracuje bez zastrzeżeń, tylko, jakby bardziej miękko i aksamitnie. Żadnych drgań, tylko przyjemne mruczenie z basikiem od tłumików. Górskie powietrze, z dobrym paliwem, czynią cuda.

Jelonek brnie dzielnie nawet przez zaspy.

 

Po drodze, jest wiele innych atrakcji, jakieś budowle pomniki, wystawy, ale mnie interesuje, tylko droga i przepiękne górskie widoki. No i dmuchawy śnieżne też mają ciekawe.

 

 

Takie małe czołgi do rozprawiania się z zaspami śnieżnymi. Fajna robota musi być.

Teraz jeszcze małe chłodzenie silnika, ale bez obaw, taki chłyt maketingowy.

Silnik był już wystudzony. Nie zafundowałbym sobie pęknięcia cylindra 1500km od domu. Para jak widać nie leci, choć miałem kiedyś, kolegę, który jak mu się nagrzał komar, kładł go do rzeki w celu wystudzenia i fajnie bulgotało. Komar jednak długo nie pojeździł.

Gorąco, upalnie, tylko w tunelach lodowate powietrze było. Takie skoki temperatur dla zdrowia niezbyt dobre, a może właśnie bardziej się zahartuje?

Za tunelem zjazd w dół. Silnik się wyziębia, ale za to hamulce dostają w kość, a raczej w stal..

Przednia tarcza się przebarwiła od gorąca, ale płyn hamulcowy się nie zagotował. Tylne koło tak mi się rozgrzało, że ledwo mogłem dotknąć felgi, przy samej oponie. W pobliżu bębna nawet nie próbowałem, ale na szczęście aluminium się nie przebarwiło od temperatury. Muszę przyznać, że odlewane koła aluminiowe w górach świetnie odprowadzają ciepło, niczym radiator na procesorze. Dlatego na więcej mogłem sobie pozwolić. Na kołach spryszkowych musiałbym często robić przerwy, bo upieczenie hamulców na tej górze, to żaden problem. Z resztą smród palonych okładzin, był czymś nieodzownym dla tego krajobrazu.

Pytanie, tylko ile jechać by nie przegiąć i pod górę nie usmażyć silnika, a w dół hamulców?

Z czasem jednak przestałem się nad tym zastanawiać i po prostu czerpałem frajdę z jazdy w tych pięknych okolicznościach przyrody.

Do parkingu pod Grossglocknerem dojechałem szybciej niż myślałem, a tam istny jarmark. Wszystkiego pełno, a motocyklistów oczywiście najpełniej.

Jest i słynny Grossglockner , to ten za tą łódką

http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=759135615

Tylko skąd ta łódka się wzięła? No i słynny lodowiec, ale czyścioszek, to on nie jest.

Na dole chodzili po nim ludzie i niewiele odróżniali się od kamieni, ale mi się tam schodzić nie chciało, by wyglądać jak kamień i dotknąć zimnego. Wolałem pozować trochę wyżej.

Trochę, jakoś tak za łatwo i za szybko poszło, spodziewałem się większego wyzwania. Skuterkiem 50cc, spokojnie też tu się wjedzie. Ślicznie jednak jest, ale pora wracać.

Pooglądałem jeszcze motocykle w poszukiwaniu polskich blach, ale najwięcej Niemców, Austriaków i całej reszty motocyklowego światka. Polaków brak, ale za chwilkę słyszę znajomą mowę, jednak są. Pięciu motocyklistów z różnych stron Polski, zebrało sobie paczkę i właśnie przyjechali. Podszedłem do nich i się przywitałem.

Pierwsze pytanie, jakie padło, to czy jestem sam? Eee, no to szacun, usłyszałem.

Jak jeszcze powiedziałem im czym tu przyjechałem, to zapadła niezręczna cisza. Nie chciałem już im mówić, że śpię na dziko w namiocie i jem niedźwiedzie. Pogadaliśmy trochę i życząc sobie szerokiej drogi rzuciłem się w dół, bo hamulce już całkiem zmarzły.

Po drodze minąłem podwójną zaporę i chętnie zapoznałbym się bliżej, ale był zakaz zjazdu.

W brzuchu zaburczało i zaraz zatrzymałem się przy ponętnych zapachach wydobywających się z górskiej restauracji. Garnuszek w dłoń i pora na gotowanie. Całe jeden euro zapłaciłem za wrzątek. Pan majestatycznie wyciągnął swoją prywatną portmonetkę i moje euro wylądowało jako napiwek.

Zupka smakowała wyśmienicie w tak pięknych okolicznościach. Smacznego mniam. Dzisiaj grzybowa, tylko, gdzie te grzyby?

Po obiadku, czułem jednak niedosyt. Był to niedosyt jazdy po winklach, zatem powtórka z rozrywki. Jeszcze raz szczytami się przejechałem. Tym razem bez zatrzymywania na zbędne studzenie. Tarcza zrobiła się fioletowa, ale układ hamulcowy wytrzymał. Coraz lepiej mi też szło wykładanie się na zakrętach i pokonywanie strachu przed niespodziewaną glebą.  Dobry asfalt to i oponki nie robiły psikusów. Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, bo w jednym miejscu już była policja otoczona motocyklistami. Na szczęście obyło się bez większych obrażeń cielesnych, ktoś chyba po prostu nie wyrobił na zakręcie.

W sumie to dobrze, że jeszcze raz się przejechałem, bo natrafiłem na drogę z kostki brukowanej, którą jakoś wcześniej zignorowałem. Wjazd miały tylko motocykle i samochody osobowe, a autokary i kampery mogły sobie jedynie pogwizdać.

No i tutaj był konkretny podjazd, drugi bieg, a czasem redukcja do jedynki by nie wypaść z zakrętu. Prędkość przy mijaniu z pojazdem z naprzeciwka, czasem miałem tak małą, że motocykl walił mi się  na kostkę i musiałem się nieźle napocić, by nie dać się przyciąganiu. Szybciej nie dawało rady bo śliska kostka była niepewna i wykładanie motocykla na czymś takim, mogło by się skończyć nieciekawie. Dałem jednak radę, tylko ręce mnie rozbolały od tego trzymania równowagi. Wcześniej już były zmęczone a teraz zaczęły już  protestować. Wysoko umieszczony bagaż też mi nie pomagał.

http://chomikuj.pl/ShowVideo.aspx?id=759108494

Zjazd poszedł o wiele sprawniej, bo nie było takiego ruchu i mogłem sobie pozwolić na ciut większą prędkość. Na szczycie był punkt widokowy i wystawa zdjęć ze starodawnych wyścigów motocyklowych. Chętnie bym zobaczył coś takiego w stylu retro, oczywiście na żywo. Był to też chyba najwyższy punkt całej trasy 2626m n.p.m. Tak wysoko to jeszcze nie byłem. Pora wracać, zatem zjeżdżam 107-ką na sam dół, ale po drugiej stronie gór. Momentalnie się zachmurzyło, oziębiło i zaczął kropić deszcz. Nie na tyle jednak intensywnie, by sięgnąć po przeciwdeszczówkę.

Na samiutkim dole dla odmiany piekło. Gwałtowna zmiana klimatu, żar z nieba leci i sucho jak pieprz. Ze 40 stopni. Ze mnie się leje, jak z konewki. Pozbywam się wszystkiego co się da i zostawiam, na sobie tylko kurteczkę.

Co tu teraz robić? Na czwartek i tak nie dojadę do domu, bo mam poślizg dwa dni, to cały plan poszedł się kisić?

Raz kozie śmierć, Italia niedaleko, to być już tutaj i nie zaglądnąć, byłoby niewybaczalne. BabaLuca, jak się dowie, to nie będzie zadowolona.

Ale grzeje uf. Jak tu mogą ludzie mieszkać w takim piekle? Najwyraźniej całe gorące afrykańskie powietrze zatrzymuje się na tych górach i stąd taka różnica klimatu z jednej i drugiej strony Alp. Italia wita!

Pierwsze wrażenie, to jak wjazd do kraju trzeciego świata. Bardziej brudno, niedbale, asfalt popękany, biedniej, ale później gdy pojawiają się kolejne góry, robi się znowu pięknie. Tylko jakieś takie jakby jaśniejsze te góry. Nastrajają bardzo fajny górski klimat.

Niewiele myśląc, strzał w bok w kierunku interesującego kanionu. Droga SS51.

Kto nazywa drogę SS? Może mają jakieś pozostałości po tym niemieckim szaleńcu z SS?

Droga wije się malowniczym kanionem, obok rzeka o niesamowitym kolorze i jeszcze rewelacyjna szutrowa, wąska dróżka nad samą rzeką, wyłącznie dla rowerzystów. No tu to rowerzyści mają swój raj i widać, że licznie z niego korzystają.

Dzień się jednak kończy, ja jestem wykończony tym machaniem kierownicą i dobrze by się gdzieś ululać w miłym miejscu. Po drodze natrafiam jednak na dodatkowe zasieki.

 

Dwa kopulujące tiry, zatarasowały całą drogę. Próbuje się przecisnąć, ale z jednej strony lita skała a z drugiej przepaść, nawet rowerzysta się nie przeciśnie. Te dwa tiry nie miały szansy się zmieścić w tym miejscu. Oczywiście żadnych znaków ostrzegawczych. Wot taka włoska fantazja. Kierowcy jednak byli zawodowcami i małymi szarpnięciami na wstecznym rozdzielili zakochane tiry. Ślady szminki jednak zostały, ale obyło się bez większych strat.

Ruszyłem dalej w dół w stronę Cortiny.

Daleko nie ujechałem, bo niebieska tabliczka z napisem CAMPING, skusiła mnie by odbić w prawą wąską szutrową dróżkę. Camping niczego sobie, więc idę zapytać się o cenę.

Pan coś dziwnie do mnie mówi, a ja mało co mogę zrozumieć. Co on do mnie gada? Okazało się, że zostałem wzięty za Niemca i pan chciał mi wszystko wyjaśnić łamaną niemiecko-włoską składanką. Poprosiłem by mówił po włosku, bo mam szefa Włocha i wszystkie brzydkie słowa łapię w tym języku.

5 euro za mnie i 7euro za Jelonka w namiocie, razem 12euro. No to trochę luksusu mi się należy, zatem biorę.

Kemping przytulny, prysznice i sanitariaty czyściutkie, na najwyższym poziomie. Obok płynie górska rzeka o niesamowitym kolorze, więc chyżo rozbijam się blisko tej szumiącej rzeczki. Namiocik szybko zaistniał i przyszła pora na atrakcje dzisiejszego wieczoru. Nr 1, to gorący prysznic, a potem kolacyjka i mały rekonesans po terenie kempingu.

Rzeka też wygląda bardzo kusząco i ten niesamowity kolor ultra-maryna.

Do wody wskoczyłem szybko, ale wyskakiwałem jeszcze szybciej, a nawet w podskokach. Ziiimna looodooowata ta woda. Zupełnie jakby dopiero co z roztopionego śniegu była, ale jak mi się później ukrwienie w stopach poprawiło. Miałem stópki czerwone jak buraczki.

Jeszcze przed zmrokiem było piękne widowisko. Na dole półmrok, a szczyty gór lśnią czerwienią od zachodzącego słońca. Aparat niestety właściwie nie potrafił tego cuda uwiecznić, oddając nastrojowy klimat. Potem zaczęło trochę kropić, ale ja już opuszczałem ciężkie powieki w zwiewnym namiociku, koloru szumiącej górskiej rzeki. To był naprawdę piękny dzień.

A jeszcze byłbym zapomniał. Wcześniej dzwoniłem do BabaLucy, prosząc by się nie denerwowała, bo jestem na kempingu. Zapytała, a dlaczego ma się denerwować?

No bo jestem na kempingu, ale we Włoszech….

 

 

 

 

 

Podsumowanie:

Przejechanych kilometrów : cały dzień jazdy od rana do wieczora,

a przejechanych tylko 325km

Widzianych krajów: Austria, Włochy

Awariemęczyłem sprzęta jak mogłem, a on nic. Nadal w pełni sprawny i na jednym zbiorniku frajda przez cały dzień, aż wszystkie kości rozbolały.

 

 

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin