Nowy28(1).txt

(3 KB) Pobierz
Rozdział 28
   
   
   Kaldaq popadał w coraz głębsze zgorzknienie. Walka nigdzie nie była łatwa, ale na Kantarii wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko niemu.
   Lšd planety przecinały skaliste góry poznaczone głębokimi dolinami i wartkimi strumieniami. Na dodatek nieustannie padał lodowaty deszcz. Dopiero co skończyła się tutaj epoka lodowcowa i nie pozostało to bez wpływu zarówno na topografię, jak i na klimat, który łagodniał tylko w wšskim pasie wokół równika.
   Najgorsze za, że Massudzi nie mieli na Kantarii doć miejsca na bieganie.
   Deszcz działał na te uwielbiajšce blask słońca istoty demoralizujšco. Podobnie widok niegu okrywajšcego górskie szczyty. Chłód był do wytrzymania, ale te opady... Wszystko pleniało od wilgoci, wystarczyło małe zaniedbanie higieny, a liszaje okrywały nawet stopy.
   Tubylcy, niewielkie, szczupłe dwunogi, pierzchali na widok każdej obcej istoty i kryli się w kamiennych chatach, gdzie pełni lęku zbijali się w grupki wokół paleniska. W rzadko rozrzuconych miastach widywało się większe budowle ze spojonych surowym cementem otoczaków.
   Po niespełna roku Kaldaq pojšł, że na Kantarii żadnej ze stron zwycięstwo nie przyjdzie łatwo. Ukształtowanie terenu utrudniało walkę, tubylcy władali wprawdzie wszyscy tym samym językiem, który różnił się tylko dialektami, ale nie mieli centralnych instytucji władzy. Doszli zaledwie do szczebla plemion i klanów. Wymiana handlowa dopiero raczkowała, co zresztš nie dziwiło.
   Wojska Gromady wyzwoliły sporš częć lšdu, ale co z tego, kiedy oddziały wroga i tak przenikały bez przerwy dolinami i wzdłuż łańcuchów górskich. Zdarzało się w cišgu tego roku, że jaki odcinek kilka razy przechodził z ršk do ršk. Nieprzyjaciel umacniał opanowane miasta, za satelity komunikacyjne nigdy nie zagrzewały zbyt długo miejsca na orbicie i łšcznoć szwankowała cały czas.
   Wojna wlokła się niemiłosiernie, obie strony urzšdzały czasem wypady na umocnione pozycje. Ostatnia próba opanowania pewnego większego miasta skończyła się totalnš klęskš. Lšdujšcy transportowiec dostał się pod ostrzał oddziałów walczšcych na otwartej przestrzeni oraz tych okopanych na stokach gór. Nieliczni, którzy ocaleli, porównywali potem desant do penetracji pieca hutniczego.
   W odróżnieniu od walk na innych wiatach, tutaj ofiary wród tubylców były znaczne. Walki toczyły się praktycznie na podwórkach ich chat i chowanie się na widok uzbrojonych oddziałów nie mogło w żaden sposób pomóc.
   Jedynš pociechš pozostawał fakt, że wrogowi było równie ciężko. Ale wróg siedział na Kantarii już od dawna, kontrolował większoć planety i powoli ale nieustannie spychał wojska Gromady w stronę morza.
   Nie działo się to za sprawš lepszego uzbrojenia czy wyszkolenia Krygolitów. Zdolnoci Mazveków (którzy faktycznie całkiem dobrze radzili sobie w tych warunkach) też nie miały wiele do rzeczy. Kaldaq wiedział, że za sukcesami przeciwnika stoi jego fanatyzm, lepota na wszystko poza Celem i skłonnoć do bezgranicznych powięceń w jego imię.
   Co gorsza, Massudzi rzadko potrafili obronić zdobyte doliny. Byli po prostu zbyt osłabieni wilgociš, wyczerpani deszczem. Zdrowie im szwankowało, poczucie obowišzku słabło, bezczynnoć demoralizowała.
   Tymczasem nieszczęni Kantarianie wysłuchiwali peror obu stron i coraz mniej wiedzieli, komu właciwie majš wierzyć. Nie byli doć rozwinięci, by pojšć istotę sporu, nie wspominajšc o koncepcji Celu.
   Ampliturowie mieli jeszcze jednš przewagę. Wystarczyło poprosić jakiego wodza czy kacyka o chwilę rozmowy, przestać mu odpowiedni przekaz mylowy, a on już mówił swoim ludziom, co trzeba.
   Z poczštkiem drugiego roku walk na Kantarii Kaldaq stracił Jaruselkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin