Nowy2(1).txt

(30 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1
To będzie chwalebny dzień. Lord Senedai, wódz plemion Heystron, stał na górujšcej nad otoczeniem platformie i spoglšdał na kłęby dymu unoszšcego się nad Julatsš, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypełniał ostry, lecz jakże przyjemny zapach spalenizny, a przez zasłonę dymu dostrzegał języki czarnego i białego ognia. Jego szamani, czerpišc z nieograniczonej mocy WiedMistrzów, rozrywali na strzępy to, co pozostało jeszcze z samego serca miasta. I nie było sposobu, aby Julatsańczycy mogli ich powstrzymać.
Białe jęzory wystrzeliwane z palców setki szamanów gryzły i pożerały tak kamień, jak i drewno, burzšc budynki, mury i barykady. Tam za, gdzie uciekali przerażeni ludzie, sięgał czarny ogień, odrywajšc ciało od koci i wytapiajšc oczy z czaszek. Dokoła mężczyni i kobiety padali z przeraliwym wrzaskiem, umierajšc w straszliwych męczarniach.
Senedai nie odczuwał nawet cienia współczucia. Zeskoczył z platformy i przywołał do siebie oficerów. Tym, co jeszcze powstrzymywało jego triumfalny pochód na Kolegium Julatsy, byli magowie, osłaniajšcy cišgle wiele pasm terenu na granicy miasta, i żołnierze, chronišcy tych pierwszych przed atakami wesmeńskich wojowników. Nadszedł już czas, by położyć kres temu irytujšcemu oporowi.
Wykrzykujšc rozkazy, ruszył w stronę pierwszej linii, spoglšdajšc jednoczenie na sztandary i proporce, które poruszyły się i pochyliły  plemiona odpowiedziały na zew wodza. Nagle z przodu wyrosła ciana płomieni i eksplozja zaklęcia wstrzšsnęła podłożem. Ogień otoczył i pochłonšł stojšcych murem szamanów. Umarli, nie zdoławszy wydać żadnego dwięku.
 Napierać! Napierać!  krzyknšł Senedai, ale jego głos utonšł w ogłuszajšcej wrzawie walki. Ledwie sto metrów wczeniej odgłosy bitwy przypominały niski, głęboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai słyszał pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerażenia, paniki i bólu. Słyszał rozkazy wykrzykiwane zachrypniętymi głosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i głuche, tępe uderzenia metalu o skóry, słyszał huk walšcych się kamieni i trzask pękajšcego drewna.
Otoczony chronišcym go półksiężycem gwardzistów Senedai  tak jak szamani, prócz tych najbardziej szalonych  trzymał się poza zasięgiem wrogich łuków. Linia obrony Julatsańczyków stopniała już niemal do punktu załamania i wódz Wesmenów wiedział, że kiedy w końcu pęknie, jego wojownicy przedrš się prosto do murów samego kolegium.
Zagrały rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za liniš wroga szalał czarny ogień, rozdzierajšc ciała magów próbujšcych rzucić zaklęcia ochronne. Senedai smakował cierpienie Julatsańczyków, patrzšc, jak wesmeńskie topory wznoszš się i opadajš, posyłajšc ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi.
 Ci magowie z prawej majš być starci na proch!  krzyknšł do jednego z oficerów.  Natychmiast przelij sygnał.
Ziemia znów zadrżała od julatsańskiej magii, powiało lodowatym powietrzem i z nieba spłynšł deszcz ognia, topišc nacierajšcych. Każdy krok wesmeńskiej armii był okupiony rzekš krwi.
Grupa szamanów oderwała się od głównych sił i poród gradu padajšcych strzał ruszyła na prawo. Jeden z nich padł z drzewcem zatopionym głęboko w udzie, zwijajšc się z bólu. Reszta szła dalej. Senedai poczuł dreszcz, kiedy zobaczył, jak ich usta i dłonie poruszajš się. Szamani przywoływali ogień wprost z czarnych dusz WiedMistrzów, aby potem wyzwolić jego straszliwš moc i skierować jš na bezradne ofiary.
Nagle bardziej poczuł, niż zauważył jakš zmianę. Ogień wypływajšcy z rozcapierzonych palców szamanów przygasł, rozbłysł na chwilę, a potem zamigotał i znikł. Szeregi Wesmenów zafalowały. Z każdego miejsca pola dochodziły okrzyki zaskoczenia, szamani za z niedowierzaniem spoglšdali na swoje dłonie i na twarze towarzyszy, na których malowało się zaskoczenie, lęk i w końcu rozpacz.
Poród obrońców rozlegały się coraz głoniejsze okrzyki radoci. Salwy zaklęć momentalnie nabrały intensywnoci, a żołnierze natarli, wykorzystujšc zamieszanie ogarniajšce szeregi wesmeńskich wojowników. Natarli i odepchnęli oblegajšcych.
 Panie?  zapytał niepewnie jeden z kapitanów. Senedai odwrócił się i zobaczył w oczach oficera obawę niegodnš wesmeńskiego wojownika. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew i przesunšł wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie ginęli od morderczej magii i ciosów mieczy Julatsańczyków, którzy, choć wyczerpani, uderzali, jakby wstšpiły w nich nowe siły. Odepchnšł kapitana i ruszył przed siebie, nie zważajšc na ryzyko.
 Na moce duchów, czyż nie jestemy wojownikami?  ryknšł w kierunku wrzawy walczšcych.  Niech zagrajš do szturmu! Atak frontalny. Do diabła z magiš, wyrżniemy ich stalš naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich!
Wpadł miedzy wojowników, zatapiajšc swój topór w barku jednego z Julatsańczyków. Mężczyzna padł. Senedai stanšł na nim, wyrwał broń z ciała i uderzył zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczšcy dokoła Wesmeni ruszyli za przykładem wodza i z wojennš pieniš na ustach ruszyli do kontrataku.
Rogi zagrały nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosły się wysoko i szeregi wojowników znów ruszyły naprzód. Plemiona, nie zwracajšc uwagi na niosšce ból i mierć zaklęcia i widzšc, jak zaciekłoć rzezi osłabia ducha julatsańskich obrońców, runęły z powrotem w szaleńczy wir bitwy.
Senedai przesunšł wzrok po długiej linii natarcia i umiechnšł się. Wiedział, jak wielu wojowników zginie bez wsparcia magii WiedMistrzów, ale dzisiejszy dzień i tak będzie należał do Wesmenów. Notujšc w pamięci położenie grup magów ofensywnych, bez trudu odbił wymierzone w jego bok niezdarne pchnięcie i rzucił się z powrotem do walki.

* * *
Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa była wygrana. Złodziej witu został rzucony, WiedMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrót stała się miastem umarłych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniała pozostałoć po Złodzieju witu: obca, złowieszcza plama o zmieniajšcym się odcieniu bršzu, zawieszona niczym drapieżna bestia nad ziemiš Balai. Szczelina międzywymiarowa prowadzšca w nicoć.
Po drugiej stronie placu resztki żołnierzy kawalerii czterech kolegiów pod wodzš Darricka znosili ciała poległych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie składali własnych towarzyszy, po drugiej Wesmenów, strażników wištyni i akolitów WiedMistrzów. Tych pierwszych przenosili z czciš i należnym poszanowaniem, tych drugich cišgnęli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowanš piramidę w nadziei znalezienia czego, co wyjaniłoby powód krótkiego, acz burzliwego powrotu WiedMistrzów do wiata żywych.
Cisza panujšca na placu była niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwłokach w całkowitym milczeniu, a niebo pod szczelinš międzywymiarowš było pozbawione ptaków. Nawet wiatr gwiżdżšcy na otwartej przestrzeni, wpadajšc między zabudowania Parvy, stawał się szeptem.
Dla Kruków ból straty po raz kolejny przyćmiewał blask i radoć zwycięstwa.
Denser wspierał się ciężko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywała go w pasie. Ilkar stał obok barbarzyńcy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i Bezimienny spoglšdali na przykryte całunem ciało Jandyra. Łuk elfa ułożono wzdłuż ciała, a jego miecz spoczywał na piersiach.
Ciszę panujšcš wokół Kruków przepełniał smutek. W chwili tak wielkiego triumfu Jandyr stracił życie. Po wszystkim, co przeszedł, los okazał się nieżyczliwy.
Dla Ilkara strata była szczególnie bolesna. Nie było zbyt wielu elfów na Balai, większoć wolała życie pod goršcym słońcem Krain Południowych. Obecnie niewielu przybywało na Kontynent Północny, zaledwie nieustannie malejšca garstka tych, którzy szli za głosem magii. mierć kogo takiego jak Jandyr była ciosem dla nich wszystkich. Ale to Will i Thraun odczuwali żal najdotkliwiej. Ich długa przyjań z elfem poległa w służbie Kruków i Balai. To co zaczęło się jako zwykła akcja ratunkowa, dobiegło końca na stopniach grobowca WiedMistrzów po szaleńczym pocigu za jedynym zaklęciem, które mogło uchronić Balaię od starożytnego zła. Jednak Jandyr zginšł, nie znajšc rezultatu rzucenia Złodzieja witu. Życie bywało okrutne. Niewczesna mierć szczególnie. Bezimienny zaintonował słowa pożegnania Kruka:  Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłe, na zawsze pozostaniesz Krukiem. Balaia nigdy nie zapomni ofiary, jakš złożyłe, a bogowie umiechać się będš do twojej duszy. Pomylnych wiatrów Kruku na twojej drodze, teraz i zawsze.
Will pochylił głowę.
 Dziękuję, jestemy wdzięczni za wasz szacunek i czeć. Teraz Thraun i ja chcielibymy zostać z nim sami.
 Naturalnie  odparł Ilkar i odszedł.
 Ja jeszcze chwilę pozostanę  odezwała się Erienne, puszczajšc Densera.  Przybył przecież, by ratować mojš rodzinę.
Will zaprosił jš gestem i Erienne uklękła przy grobie obok Thrauna, łšczšc się z nimi w żalu i rozmylaniach.
Bezimienny, Hirad i Denser zrównali się z Ilkarem i cała czwórka zasiadła przy tunelu prowadzšcym do piramidy. Szczelina wisiała wprost nad nimi, ogromna i złowróżbna. Po drugiej stronie placu ludzie Darricka dalej układali ciała na stosy. Kałuże zaschniętej krwi pokrywały kamienny bruk, a tu i ówdzie wiatr targał i podrywał kawałki poszarpanych ubrań. Styliann i Protektorzy pozostawali wewnštrz grobowca, bez wštpienia żmudnie badajšc każdy napis, rysunek i mozaikę.
Generał Ry Darrick podszedł i dołšczył do nich w chwili, gdy Bezimienny kończył rozdawać kubki z kawš zagotowanš w kociołku Willa.
 Z żalem o tym mówię  zaczšł Darrick, przerywajšc ogólne milczenie  ale choć odnielimy wielkie zwycięstwo, to jest nas teraz najwyżej trzy setki, a na drodze do domu znajduje się jakie pięćdziesišt tysięcy Wesmenów.
 mieszne, prawda?  Ilkar wzruszył ramionami.  Pomyleć, czego dokonalimy, a i tak wszystko sprowadza się do tego, że dalimy Balai szansę. Nadal nic nie jest ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin