Zelazny - Pan Swiatla.rtf

(913 KB) Pobierz
Pan światła

WSTĘP

,,Człowiek człowiekowi bogiem" - wydaje się, że ta maksyma starego
Feuerbacha mogłaby posłużyć za motto do tej książki, której autor, z niemałą
erudycją sprzęgając wielowątkowe opowieści mitologii indyjskiej, usiłuje
przedstawić proces narodzin mitu. W tym szczególnym przypadku jest to mit
o Majtreji - Buddzie Przyszłości, który - jak wierzą wyznawcy buddyzmu
mahajana - ma przyjść przy końcu czasu i położyć kres historii.

Z opowieści Żelaznego, której akcja toczy się, jak można sądzić, na odległej,
skolonizowanej onegdaj przez ludzi planecie, odżywa legenda Wielkiego
Nauczyciela. Choć zbliżony do swego historycznego (i ziemskiego) prototypu

- SiddharthyGautamy czyli Buddy Siakjamuniego (563-483 p,n. e.), założycie-
la buddyzmu - nasz tytułowy Pan Światła jest zarazem lwórcą wielkiej utopii
społecznej, która podzielonemu na bogów i ludzi społeczeństwu ma przynieść
wyzwolenie, wolność, równość i... powszechne ubóstwienie. Oto bowiem,
w myśl nauki Sama - Tathagaty- Siddharthy-Buddy (tych imion pojawia się
w powieści nieco więcej, bowiem postać jej głównego bohatera nosi cechy wielu
różnych historycznych reformatorów, także Jezusa Chrystusa, na co warto
zwrócić uwagę) niebo, zamieszkałe przez utrzymujących w nieśmiertelności
aferzystów, posiadających dostęp do technologii oraz wszelkich innych osiąg-
nięć odziedziczonych w spadku po ziemskiej cywilizacji, powinno wyrzec się
monopolu na dobrobyt. Niebo powinno zstąpić na ziemię - jeśli nie dobrowol-
nie, to pod przymusem. Niebo, trzymające ludzkość w ciemnocie i strachu,
posiadające doskonale zorganizowany aparat kontroli i przemocy, musi zrezyg-
nować ze swej boskości, W ten właśnie sp iób człowiek człowiekowi stanie się
bogiem, a żadnych innych bogów już nad nim nie będzie.

W tym miejscu, po przywołaniu nazwiska Feuerbacha, należałoby także
zwrócić uwagę na marksizujący charakter tej doktryny, którą ustami swych
bohaterów zdaje się głosić Żelazny: bóstwo jako przedmiot pierwotnego
strachu, alienacja jako główna siła tworząca bóstwa, przezwyciężenie alienacji
jako warunek powrotu do stanu pierwotnej wolności, równości i... boskości.
O tym, czy Pan Światła rzeczywiście jest bohaterem utopii społecznej, a jego
pragnienia pochodzą z repertuaru jednostronnie optymistycznych doktryn,
z uporem godnym lepszej sprawy prących ku ,,lepszemu", “przebudowane-
mu", “opartemu na sprawiedliwych stosunkach" ustrojowi społecznemu,
zechce zadecydować sam Czytelnik, sięgając po tę książkę. My tutaj, żeby
zakończyć te wywody, powiemy jedynie, że jak w Panu Światła kumulują się
niezliczone wątki wiefu mitologii, czyniąc tę postać bardzo niejednoznaczną,
niekiedy nawet trudną do umieszczenia we właściwym miejscu struktury
fabularnej powieści, tak sam finał tej książki nie jest ani prosty, ani jednoznacz-
ny. Bo i jakżeby można dać jednoznaczną odpowiedź na pytanie o narodziny
mitu? ,,Śmierć i Światło są zawsze i wszędzie, one zaczynają i kończą..,"

- pisze Żelazny. W tym odwiecznym sporze Światło i Ciemności są skazane na
trudne, lecz nieuniknione współistnienie.

WYDAWCA

ROZDZIAŁ I

Powiadają, że pięćdziesiąt lat po swym uwolnieniu powrócił ze Złotego Obloką, by
ruszyć na zastępy Niebios i walczyć przeciwko Porządkowi Życia oraz bogom, którzy
go ustanowili. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć ich modlitwy były
hluźniercze. Bo przecież blagalnik nie ma prawa niepokoić tego, który przeszedł do
nirwany, a jego modlitewne westchnienia nie powinny dotykać niczego, co ma związek
z bezcielesnym byłem. Ale ubrani w opończe koloru szafranu wierni nie ustawali
iv mott/ach, prosząc, by Pan Miecza - Manjursi - zechcial zstąpić wśród nich.
l powiadają, :e Bodhisattwa ich wysiuchal...

Ten, który stłumił swe pożądliwości,
który jest wolny od wszelkiej żądzy,
którego pokarmem jest Pustka -
bez zobowiązań, wolny -
jego drogi są nieodgadnione
niczym szlaki ptactwa na niebie.

Dhammapacia (93)

WYZNAWCY zwali go Mahasamatman i twierdzili, że jest bogiem. On jednak
wolał opuszczać początkowe M aha- i końcowe -atman, poprzestając na zwykłym
Sam. Nigdy nie ogłosił się bogiem. Ale też nikt nie słyszał, by mówił, że nim nie
jest. Niezależnie od okoliczności, ani potwierdzenie, ani zaprzeczenie włas-
nemu bóstwu nie mogło mu przynieść korzyści. Milczenie - owszem.

A zatem, skrywała go zasłona tajemnicy.

Było to w porze deszczowej...

Miało się już ku wielkim deszczom...

l zdarzyło się w tych deszczowych dniach, że ich modlitwy wzbiły się ku niebu,
lecz wcale nie za sprawą upartego przybierania gruzełkowatych sznureczków
różańców, ani też nie dzięki wirowaniu młynków. Wzbiły się z wielkiej machiny
modlitewnej, zbudowanej i ustawionej w klasztorze Ratri - Bogini Nocy.

Modły wysokiej częstotliwości przepływały przez warstwę atmosfery, za
czym wznosiły się wprost ku Złotemu Obłokowi, zwanemu Mostem Bogów.
Obłok opływał cały świat i był widziany w nocy jako brązowy łuk tęczy, górujący
w miejscu, gdzie czerwone o wschodzie słońce przybiera w południe barwę

pomarańczy.

Co niektórzy z mnichów poważnie wątpili w prawowierność tej formy
modlitwy, lecz przecież w końcu maszynę zbudował sam Jama-Dharma, który
onegdaj spadł z Niebiańskiego Grodu. A mówiło się też, że przed wiekami
Jama-Dharma zbudował ognisty rydwan Pana Siwy - pojazd, który pędząc
zostawiał na niebie ślad ognistego warkocza.

Choć popadł « niełaskę, Jama ciągle cieszył się sławą najpotężniejszego
i mistrzów. Nikt jednak nie wątpił, że i jemu bogowie kazaliby umrzeć
prawdziwą śmiercią, gdyby tylko się dowiedzieli, co za machinę zbudował,
Skoro już o tyrn mowa, trzeba dodać, że Bogowie Grodu kazaliby mu umrzeć
prawdziwą śmiercią nie zważając na sarno dzieło Jamy - nawet wówczas,
gdyby znalazł się pod opieką swej machiny, śmierć i tak by go dosięgła. O tym,
w jaki sposób Jama dojdzie do porozumienia w tej sprawie Panami Karmy, nikt
me miał pojęcia, lecz nikt też nie wątpił, że w stosownym czasie znajdzie jakiś
sposób, fen, o kim mowa, by i niemal równie wiekowy jak sam Niebiański Gród,
a przecież nie więcej niż dziesięciu bogów pamiętało moment jego powstania.
Jama miał opinię mądrzejszego od samego Pana Kubery, wszakże był to jeden
z jego pomniejszych przymiotów. Najlepiej znano go z innych umiejętności,
niewielu jednak ludzi mogło o tym coś powiedzieć. Szczupły - acz bez
przesady masywnie zbudowany - lecz nie zwalisty. Poruszał się powoli, krok
?a krokiem. Ubierał się na czerwono i mówił mało.

Podszedł do maszyny, a gigantyczny lotos z metalu, zatknięty na szczycie
klasztornego dachu, nieustannie wirował w swych łożyskach.

Deszcz światła padał na cały klasztor, lotos i na dżunglę u stróż gór. Przez
sześć dni Jama zdążył już ofiarować cale kilowaty modłów, ale zakłócenia
atmosferyczne sprawiały, że Najwyższy nie mógł go usłyszeć. Półszeptem
wzywał więc co znaczniejsze spośród obecnie czczonych bóstw płodności,
wabiąc je litaniami ich najszczytniejszych przymiotów.

Głuchy pogłos grzmotu był odpowiedzią na jego prośby, tak, że asystująca mu
mała małpa zachichotała. -Wasze modlitwy i przekleństwa na jedno się zdały,
Panie Jamo. - Nic więcej nie da się tu powiedzieć.

- Czy aż siedemnaście inkarnacjitrzebaci było, by dojść do tej konstatacji?
•-•- wykrzywił się w złośliwym grymasie Jama. - Jeśli tak, 1o już rozumiem.
czemu ciągle odbywasz karę w tej małpiej postaci.

- To me jest dokładnie tak, jak mówicie •••••• odparła mapła, której na i mię było

Tak. --- Mój przypadek, choć mniej rzucający się w oczy niż wasza sprawa.
Panie Jamo, zawiera wszakże elementy osobistej niechęci, by me rzec
złośliwości w tym. co się tyczy...

--- Dośćl  - warknął  krótko  Jama,   odwracając  się  plecami  do  swego
rozmówcy.

Tak uświadomił sobie, ze ten szyderczy tom mógł mocno urazić mistrza
Z zamiarem znalezienia innego przedmiotu rozmowy podszedł do okna
uskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.

-•-- Na zachodzie się przejaśnia.

Jama zbliży się do okna. popatrzył we wskazanym kierunku, zmarszczył brwi
i kiwnął grową.

-• Tak jakby ••- mruknął. •-• Zostań tu i mów, co będziesz widział.
Ruszył do tablicy rozdzielczej.

Lotos na dachu przestał nagle wirować, po czyrn skierował się płatkami kj
obnażonemu niebu.

- Bardzo dobrze - szepną) Jama. - Wreszcie udało nam się coś złapać.
Rękami szybko przebierał po konsoli modułu kontrolnego, naciskając prze-
łączniki i ustawiając pokrętła.

Tymczasem sygnał został już odebrany na dole, w kamiennych celach
klasztoru, gdzie rozpoczęto inne przygotowania, praca nad ciałem była
w pełnym toku.

- Chmury znowu się zbierają! - krzyknął Tak

- Teraz to już nie ma znaczenia - odparł mistrz. - Ptaszek wpadł w sidła.
Wyszedłszy z nirwany wejdzie do lotosu.

Grzmoty przybrały na sile, g deszcz tłukł o płatki metalowego kwatu dudniąc
niczym grad. Spirale błękitnej światłości z sykiem skręcały się nad graniami.

Jama zamknął ostatni obwód.

- Jak sądzisz... - zainteresował się Tak. - Czy i tym razem przybierze
cielesną postać?

- Idź lepiej obierać nogami banany!

Tak uznał, że można to przyjąć za nakaz odejścia, opuścił więc komnatę,
pozostawiwszy Jamę zamkniętego sam na sam ? maszymerią, Ruszył opus-
toszałym korytarzem, po czym szeroką estakadą schodów zszedł na dół. Na
półpiętrze przystanął, dobiegły go bowiem odgłosy jakiejś rozmowy, którym
towarzyszył stukot sandałów - dźwięki wyraźnie się zbliżały. Miał wrażenie, że
dobiegają z zewnątrz, z bocznego hallu.

Nie zastanawiał się długo - natychmiast wdrapał się po ścianie, w czym
niemałą przysługę oddały mu wykute w skale dwa rzędy panter i słoni, bowiem
w nierównościach powierzchni mógł znaleźć dobre punkty zaczepienia. Kiedy
już dotarł do krokwi, obrócił się, tak by nie patrzeć w otchłanrie ciemności,
zastygł w bezruchu i czekał.

Z bramy wyszło dwóch ciemno ubranych mnichów.

- Dlaczego więc nie może sprawić, by niebo się rozchmurzyło? - spytał
pierwszy z idących.

Drugi, starszy, lepiej zbudowany mężczyzna wzruszył ramionami, - Nie
jestem mędrcem, ażeby móc odpowiadać na podobne pytania. Ze budzi
obawy... to pewne, podobnie jak fakt, iż nie powinna była podarować im tego
sanktuarium, ani nie wolno jej było pozwolić Jamie na korzystanie z klasztoru.
Któż jednak potrafi wytyczyć granice Nocy?

- Albo przewidzieć kobiece humory - dodał kąśliwie drugi. - Słyszałem,
że nawet kapłani nie wiedzą, kiedy się zechce tu zjawić.

- Całkiem możliwe... - zamyślił się pierwszy. - W każdym razie wydaje
się, że to dobry znak,

- Tak się wydaje,.,

Obaj mężczyźni zniknęli w drugiej bramie, zaś Tak wsłuchiwał się w odgłosy
ich kroków aż do chwili, gdy całkowicie pochłonęła je cisza.

Ciągle jednak nie opuszczała swej grzędy.

Owa,,ona", o której rozmawiali mnisi... to stówo mogło się odnosić jedynie do
bogini Ratri, czczonej przez zakon lakc ta, klóra ofiarowała swe sanktuarium

to tylko broń, nic więcej. Jego największa siła tkwiła w jego zakłamaniu. Jeśli
więc będziemy mieli go tutaj z powrotem...

- Pani - przerwał jej. - Czy święty, czy szarlatan, lecz on już tu powrócił.

- Nie żartuj ze mnie, Tak.

- Pani i bogini, opuściłem Pana Jamę, gdy właśnie kończył prace przy swej
machinie, a na jego twarzy widziałem zapowiedź sukcesu.

- To bardzo nierówna próba sił... - zamyśliła się kobieta. - Pan Agni
powiedział kiedyś, że coś podobnego nigdy się nie uda.
Tak wstał.

- Któż jednak - zaczął pewnym głosem - bóg to, czy człowiek, czy jakiś
byt pośredni, zna się na tym lepiej niż Pan Jama?

- Nie odpowiadam na to pytanie, bo nikogo takiego nie ma. Skąd jednak
u ciebie ta pewność, że nasze ptaszek wpadnie nam w sidła?

- Bo sidła zastawił Jama - odparł krótko.

- W takim razie podaj mi ramię, Tak, i zechciej mnie odprowadzić, jak
dawniej, to czyniłeś. Obyśmy śnili o śpiącym Bodhisattwie.
Wyszli z komnaty, ruszyli schodami w dół, do pokoju poniżej.

Grotę wypełniało śmiało, zrodzone wszakże nie z pochodni, lecz z generato-
rów Pana Jamy. Łóżko, ulokowane nad platformą, z trzech stron skrywały
ciężkie, płócienne zasłony. W ogóle, większość z nagromadzonych tu urządzeń
maskowały kotary i draperie. Ubrani w szafranowe opończe mnisi, obsługujący
skomplikowaną maszynerię, poruszali się po komnacie szybko i cicho. Jama

- wielki mistrz - stał przy łożu.

Lecz nawet ci zdyscyplinowani mnisi o kamiennych twarzach nie potrafili
powstrzymać krótkiego okrzyku zdumienia, gdy ujrzeli wchodzącą do pomiesz-
czenia osobliwą parę. Tak zatem zwrócił się do kobiety u swego boku,
a ujrzawszy ją, zrobił krok do tyłu czując, jak dech zatyka mu w gardle.

Miał oto za towarzyszkę już nie tę przysadzistą staruszkę, z którą przed
chwilą rozmawiał przez okno. Znowu stał u boku Nieśmiertelnej Nocy, o której
napisano:,,Przestrzeń bezmierną wypełnia obecność bóstwa, jej wysokość i jej
kroki. Jej blask przenika ciemności".

Spoglądał na nią tylko przez chwilę, po czym zamknął oczy. Ciągle otaczała ją
aura niedostępności.

- Bogini... - zaczął.

- Idziemy do śpiącego - ucięła mu. - Właśnie się budzi.

Ruszyli w stronę łoża.

Teraz więc miała natąpić scena, przedstawiana później na freskach, po-
krywających ściany, ku którym prowadziły długie tunele niezliczonych koryta-
rzy, wyobrażam na licznych płaskorzeźbach pokrywających mury świątynne,
malowana na platformach wielu pałaców - scena przebudzienia tego, który był
znany jako Mahasamatman, Manjursi, Siddhartha, Tathagatha, Spoiwo, Mait-
reja. Oświecony, Budda i Sam. Po lewicy miał boginię Nocy, po prawicy

- Śmierć. Tak - małpa - kucnął u stóp łoża, świadcząc* o wiecznym
współistnieniu tego, co zwierzęce i tego, co boskie.

Ubrany był zwyczajnie. Średniego wzrostu, w średnim wieku, ciemnawej
cery, regularnych acz pospolitych rysów twarzy. Kiedy otworzył oczy, można się
było przekonać, że były ciemne.

- Bądź pozdrowiony, Panie Światła! - przemówiła Ratri.
Zamrugał. Przebudzony, wzrok miał jeszcze zamglony snem. W komnacie
wszyscy zastygli w bezruchu.

- Bądź pozdrowiony, Mahasamatman - Buddo! - powiedział Jama.
Patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem ślepca.

- Cześć, Sam - powiedział Tak.

Czoło pokryła mu siateczka drobnych zmarszczek, zamrugał: ciężkie, ciemne
spojrzenie spadło najpierw na Taka, potem dotknęło pozostałych.

- Gdzie jestem?... - zapytał szeptem.

- W moim klasztorze - pospieszyła z odpowiedzię Ratri.

Zmierzył jej urodę drętwym, taksującym spojrzeniem.

Później zamknął oczy. Powieki zacisnął tak mocno, że w kącikach oczu
uformowały się zmarszczki. Grymas bólu wykrzywił mu wargi, przez nie-
których porównywane do łuku. Zacisnął zęby, wielokrotnie opisywane jako
groty strzał.

- Zaprawdę jesteś tym, którego wzywaliśmy? - zapytał Jama.
Nie odpowiedział.

- Czy jesteś tym, który zatrzymał armię Niebios na brzegach Vedry?
Wargi straciły nieco ze swej stanowczości.

- Czy jesteś tym, który ukochał Boginię Śmierci?

W oczach rozbłysły dwa ogniki. Przez wargi przebiegł delikatny uśmiech.

- To on - odpowiedział sobie samemu Jama. Zaraz jednak dorzucił kolejne
pytanie. - Kimże jesteś, człowieku?

- Ja?... - odezwał się w końcu mężczyzna na łożu. - Niczym. Liściem
unoszonym w wirze rzeki, piórkiem na wietrze...

- Przesada... - przerwał mu Jama. - Rzeki i wiatr mają dość zwykłych liści
i piór. Nie po to tak długo wysiadywałem w laboratorium, żeby powiększyć ich
ilość. Potrzebny mi ktoś, kto byłby w stanie kontynuować wojnę przerwaną
wskutek jego odejścia... potrzebowałem człowieka pełnego mocy, który mógłby
przeciwstawić ją woli i mocy bogów. Wiem, że ty nim jesteś.

- Tak, jestem nim - ponownie przymknął oczy. - Ja jestem Sam. Sam.
Kiedyś... dawno temu... stoczyłem walką, czyż nie mam racji? Tak, dawno temu

walczyłem...

- Byłeś znany jako Sam Wielkoduszny, Sam Budda. Pamiętasz?

- Kto wie, może to i prawda... - w oczach zaigrały mu dwa małe ogniki.

- Tak - westchnął w końcu. - Istotnie, byłem nim. Najpokorniejszym
z dumnych, najdumniejszych z pokornych, tym byłem. Walczyłem. Później przez
czas jakiś nauczałem Drogi, l znowu walczyłem, i znowu nauczałem, bywało, że
brałem się za politykę, próbowałem magii, trucizny... W pewnej wielkiej bitwie
tak straszliwie robiłem mieczem, że samo Słońce zakryło twarz na widok tej
rzezi... Słońce i ludzie, i bogowie, zwierzęta i demony, duchy ziemi i powietrza,
ognia i wody, konie, broń i rydwany...

- l przegrałeś - wtrącił Jama.

- Owszem - skinął głowę. - Przegrałem, a jakże, Trzeba było jednak
widzieć, jaką nauczkę dałem mym wrogom. Ty, śmierci, byłaś mym woźnicą.
Tak, teraz wracają do mnie te wspomnienia. Wzięli nas do niewoli, a Panowie
Karmy byli naszymi sędziami. Uciekłaś im przez własną śmierć, drogą
Czarnego Koła. Ja nie mogłam.

- To prawda - Jama spojrzał na mnichów, którzy zajęli miejsce na
podłodze, siedzieli w kucki i kołysali głowami. - Twoja przeszłość została
wyłożona przed Panami Karmy. Ujrzał ją, i zostałeś osadzony - obniżył głos.
- Skazać cię na prawdziwą śmierć znaczyłoby: zrobić z ciebie męczennika.
Skazać cię na wieczną tułaczkę po świecie, nieważne, w jakim ciele, znaczyło-
by: zostawić ci otwartą furtkę, pozwolić ci na myśl o powrocie. Gdy zatem ty
ukradłeś swe nauki od Gottamy z innego miejsca i czasu, oni ukradli opowieść
o końcu jego dni wśród ludzi. Zostałeś zatem skazany na nirwanę. Twój atman
przeniesiono nie do innego ciała, lecz do wielkiego magnetycznego obłoku,
który opływa tę planetę. Było to ponad pół wieku temu. Oficjalnie uzano cię za
awatarę Wisznu, którego nauki zostały błędnie zinterpretowane przez nazbyt
gorliwych jego uczniów. Teraz więc toczysz swój żywot w lormie samornadulu-
jacej się fali, a ja miałem szczęście ją schwytać.

Sam zamknął oczy.

- Odważyłeś się przywrócić mnie światu?

- Tak właśnie się stało.

- Ale ja cały czas miałem świadomość mego żywota.

- Tak też i przypuszczałem.

Podniósł ciężkie powieki. Na dnie oczu płonęły ognie. - l odważyłeś się
przywołać mnie stamtąd?

- Tak.

Sam skłonił głowę. - Słusznie zwą cię bogiem umarłych, Jama-Dharrno.
Przemocą pozbawiłeś mnie nawet tego ostatecznego doświadczenia Pustki.
O ciemny kamień swej woli zdołałeś rozbić to, co jest poza wszelkim ro-
zumem i pustymi wdziękami śmiertelników. Dlaczego więc nie pozwoliłeś mi
odejść, powrócić do stanu, w którym przebywałem, zatopiony w oceanie
bytów?

- Ponieważ świat potrzebował twej pokory, twej pobożności, twego naucza-
nia oraz machiavellicznych sztuczek, z kórych słynąłeś.

- Ale ja jestem stary - westchnął Sarn. - Jestem taK stary, jak rodzaj
ludzki, zamieszkujący ten świat. Bytem przecież, co dobrze wiesz, jednym
z Pierwszych... przybywszy tu, by budować, by rządzić, wyprzedziłem mejea-
nego. Dziś ci inni pomarli, lub stali się bogami... dei ex machinae... Sam też
miałem szansę dołączyć do nich. lecz przepuściłem ją, zresztą nie raz jeden.
Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo, a już na pewno nie chciałem zostać
prawdziwym bogiem. Dopiero po jakimś czasie, gdy dość już napatrzyłem się,
co wyczyniają moi boscy krewniacy, zaczęłam skupiać w sobie moc. Wszakże
zaczęłam nie w porę. Moi rywale byli zbyt silni. Teraz więc pragnę znów zasnąć
snem wieków, ponownie zatopić się w Wielkim Odpocznieniu, po raz wtóry
zasmakować nieskończonej błogości, usłyszeć pieśń, którą gwiazdy nucą
u wybrzeży wielkiego morza.

 

Ratri pochyliła się ku przodowi. Spojrzała mu w oczy. - Potrzebujemy cię,

Sam.

- Wiem, wiem - mruknął, - To się nazywa “prawo wiecznego obiegu
zgranego kawału". Jeśli masz rączego konia, przelecisz nim każdą milę - choć
dowcip naprawdę był już w obiegu od niepamiętnych czasów, uśmiechnął się,
a Ralri pocałowała go w czoło.

Tak dal susa i wylądował na łożu.

- Rodzaj ludzki znajduje upodobanie w figlach - zauważył Budda.

Jama podał mu opończę, zaś Ratri zajęła się poszukiwaniem odpowiedniego
rozmiaru pantołli.

Porównując ilość czasu, jaką zabrały pertraktacje, z błogim spokojem, który
nastąpił potem, można było powiedzieć, że przetargi z bogiem trwały wcale nie
krótko Teraz Sam spal. Śpiąc, śnił. Śniąc, głośno krzyczał, lub tylko mówił coś
przez sen. Choć proponowano mu coś do zjedzenia, nie miał apetytu, a Jama nie
nastawał, jak zauważył bowiem Jarna, był zdrowy i w świetnej kondycji - jego
ciało świetnie zniosło cały ten proces psychosomatycznej konwersji z boskiego

regresu.
Siedział tak, nieporuszony, wbiwszy wzrok w kamyczek, ziarenko czy liść. Nie

wolno było wyrywać go z tego zapatrzenia.

Jama widział w tym pewne niebezpieczeństwo, podzielił się zatem swymi
obawami z Ratri i Takiem. - Niedobrze, bardzo niedobrze, że powrócił tutaj
w ten sposób - szepnął, uważnie patrząc na zastygłą w bezruchu postać. - Co
prawda mogłem z mm rozmawiać, ale równie dobrze mógłbym przemawiać do
wiatru. Niestety, Sam nie jest w stanie przypomnieć sobie całej własnej
przeszłości. Gdy podejmie zbyt wielki wysiłek, by poruszyć swą pamięć,
natychmiast opada 2. sil.

- Może źle interpretujesz jego staranie - wtrącił się Tak.

- To znaczy...?

- Popatrz, jak spogląda na ten kamyk... Zw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin