Oramus Marek - Dzien drogi do Meorii.rtf

(1139 KB) Pobierz

MAREK ORAMUS

 

 

 

DZIEŃ DROGI DO MEORII
Kot na balkonie. Bruk

 

Szary, zwalisty budynek z płyty wyglądał jak dotknięty dobrodziejstwem kaca pijak, który po krótkiej walce podjął decyzję obalenia się na plecy, ale w trakcie tego manewru zasnął. Ściany z biegiem czasu rozjechały się, wiejące często wiatry dopełniły reszty, dach przesunął się na bakier jak czapka - z daleka szkoła wydawała się kombinacją przypadkowych elementów, sczepionych ze sobą byle jak. Z bliska jednak szare pudło prezentowało się solidniej, w każdym razie Skrzeczowąs, zatrzaskując pozbawione zamka drzwi wejściowe, nie obawiał się już, że lada moment cały ten majdan zwali mu się na łeb.

Za drzwiami wchodziło się w ciemny korytarz, rozświetlany burą poświatą, przedostającą się z trudem przez błony okien. Co drugie z nich zabite było nieprzezroczystą płytą albo tekturą. Korytarz, wypełniony wonią stęchlizny i brudu, wiódł wzdłuż szeregu drzwi bez napisów i numerów. Pod ścianami, z których farba zeszła chyba nazajutrz po potopie, poniewierały się strzępy szeleszczącej folii, kawałki jakichś elementów, gruz. Kurz zalegał wszędzie grubym kożuchem. Kopnięta puszka zaklekotała po posadzce i na moment wyrwała Skrzeczowąsa z rozmyślań. Doświadczał uczucia absolutnej obcości tej akurat chwili i tej sytuacji, jak wtedy, gdy wlazł tu po raz pierwszy. Dopiero teraz odkrył, że ściany monstrualnego baraku podają go sobie jak kłopotliwy fant. Zatrzymałsię, oparł rękę o mur, żeby poczuć jego chropowatość i chłód. Serce tłukło się w nim bez powodu, mętlik w głowie nie ustępował. Krótki postój nie przyniósł żadnej ulgi. Drzwi do pokoju doc-dyrów były uchylone, przez szparę wydobywało się światło, znacząc na brudnej szarości złotą linię. Skrzeczowąs nie zamierzał jej przekraczać. Pracę w szkole rozpoczął od rozpaczliwych prób zyskania orientacji, zarówno w plątaninie korytarzy, co okazało się tylko pozornie trudne, jak i w sytuacji. Miał kłopoty z przeniknięciem jej, z umieszczeniem siebie w nowym kontekście zawodowym i towarzyskim. Rola edukatora, osaczonego gąszczem przepisów, zakazów, wymogów, nękanego przez kontrole, traktowanego z najwyższą podejrzliwością -sprawiła mu więcej trudności, niż przypuszczał. Niemało dni osiadło kurzem na jego ubraniu, nim zyskał jakie takie rozeznanie w tej dżungli. Z czasem zaczął brać to na wyczucie: w miarę jak panika cichła w jego głowie, jak stabilizacja miękką dłonią koiła jego mózg, dni układały się same. Ktoś życzliwy wyregulował zegar w organizmie Skrzeczowąsa, przyzwyczaił do regularności słów, czynności, dochodów. Ostrzegawcze myśli coraz trudniej przebijały się przez pancerzyk przyzwyczajenia, coraz mniej im poświęcał uwagi, wbrew dawnemu przyrzeczeniu, że już nie da się wpakować w życiową pułapkę.

No i teraz w jego głowie rozszalał się dzwonek, zaskakując go jak śpiącego ucznia. Zdumiało go, jak cienko zarosły stare blizny.

W pokoju za nie domkniętymi drzwiami zastał czterech mężczyzn: doc-dyrów Oczopląsa i Kutafona, prof-dy-ra Melinosa oraz tykowatego osobnika w wytartym chałacie. Ten ostatni kręcił się w okolicach gruchy agregatu propagandowego - aproba, zdejmując zgrabnie tylną ściankę i szperając z wprawą jedną ręką w tekturowej torbie na narzędzia. Z tektury, mocno wystrzępionej na kantach i zagięciach, nadłamanej, złuszczały się resztki farby. Kutafon z Melinosem asystowali mu radośnie, to podając rozmaite przedmioty czy szmaty, to pochylając się wraz z nim nad zasłanym szpargałami stołem. Oczopląs ze środka pokoju, z rękami w kieszeniach, śledził ich poczynania z szacunkiem.

- Wesół dzień! - powiedział Skrzeczowąs. Zdjął z gwoździa chałat roboczy, powiesił na jego miejscu przydziałowy beret i z chałatem w ręku opadł ciężko na krzesło. -Wesół dzień! - powtórzył głośniej.

Tym razem edukatorzy, zamiast wrzasnąć zgodnym chórem: „Wesół dzień!", odburknęli tylko niechętnie. Oczopląs, dalej z rękami w kieszeniach, odwrócony bokiem, wręcz prychnął lekceważąco. Tylko nieznajomy zwrócił ku Skrzeczowąsowi poczciwe oblicze i uśmiechnął się szeroko.

- Jaki tam wesół - odezwał się młodzieńczym głosem, który kontrastował z przygarbioną sylwetką. W jego twarzy była jakaś skaza, którą uśmiech uwyraźnił. Reperator w ogóle wydał się Skrzeczowąsowi jedną wielką kakofo-nią. Tylko jego ruchy były płynne, wymierzone. Czekał przez chwilę na reakcję Skrzeczowąsa, potem wrócił do aproba.

- Spuścimy teraz płyn chłodniczy - objaśnił Melinosa i Kutafona. - W ten sposób będziemy mogli wydostać ten zbiornik. - Puknął kilkakrotnie w ściankę kluczem, nasłuchując. - Nieszczelny, skubaniec. Trzeba wymienić. Później spróbujemy dostać się do uszkodzonych bloków programowania. Przy okazji wyczyści się filtr, uzupełni poziom chłodziwa w instalacji i będzie grał jak złoto. - Mówił to, nie przerywając rutynowych czynności. Klucz błysnął w jego ręku, był z metalu i Skrzeczowąs od razu nabrał respektu do nieznajomego. Zgrzytnął kurek, płyn miodową strugą zaczął ściekać do wyszczerbionego wiadra.

Klucz stuknął o blat stołu. Dopadli go Melinos z Kuta-fonem, wydzierając sobie narzędzie z rąk.

Reperator położył władczo rękę na skrzyni aparatu jak na grzbiecie wiernego zwierzęcia. Zabębnił palcami w pokrywę i znowu spojrzał na Skrzeczowąsa.

- Ale barachło, co? - Jego uśmiech frapował, wbrew woli nastawiał do chłopaka życzliwie. - Renegaci mają sto razy lepsze. Małe, zgrabne, z ogromnymi ekranami... A obraz jaki!

- Te też są niezłe - powiedział niepewnie doc-dyr Kutafon. Wciąż nie mógł wypuścić klucza. Jego palce gładzi-ły metal pieszczotliwie. - Trzeba je tylko właściwie użytkować.

- Gówno prawda - w głosie reperatora zabrzmiała pobłażliwość. - Te kobyły wysiadają po miesiącu. Grzeją się jak diabli. Bywały przypadki zapalenia, a nawet eksplozji. Nikt mi nie wmówi, że dobre jest dla mnie to, co może mnie zabić.

Kutafon z Melinosem stali w pełnym zakłopotania milczeniu, zastanawiając się, co począć z uzyskaną informacją. Żal im było rozstawać się z kluczem. Wyręczył ich Oczopląs, który zaatakował pierwszy.

- Drogi panie wykonawco ósmej kategorii - rzekł miękkim falsetem, życzliwie nawet, wpatrując się w znak natryśnięty farbą na chałacie reperatora. - Od dłuższego czasu przyglądam się z szacunkiem pańskiej pracy tutaj. Ma pan bez wątpienia zręczne palce i sporą wiedzę o tych agregatach.

- Znam je na wylot - wtrącił prostodusznie młodzieniec. Uśmiechał się, patrząc prosto w oczy Oczopląsa, jakby spodziewał się dalszego ciągu pochwały.

- Ale pańskiej fachowości nie towarzyszy, hm... świadomość zawodowa. Tak między nami mówiąc, nie kocha pan ani nie szanuje swojej pracy. Inaczej nie zdradzałby pan przy byle okazji ważnych tajemnic produkcyjnych ani służbowych, naginając rzeczywistość do renegackich wizji propagandowych. Pan tu uprawia wrogą propagandę, ot co. Jako odpowiedzialny pracownik Frontu Kształtowania Opinii powinien pan doceniać wysiłek i szlachetne intencje Braci Większych, którzy znacznym nakładem sił i środków produkują dla naszego oświecenia te aproby. Niestety - westchnął ze smutkiem - chyba złożę meldunek o tym, co tu usłyszałem.

- Ja to zrobię pierwszy! - podchwycił entuzjastycznie Kutafon.

Uśmiech opuścił stopniowo twarz reperatora, ale jej uszczęśliwiony albo natchniony wyraz pozostał.

- O! - powiedział. - Zbiornik już pusty.

Podważył go jednym ruchem klucza i tą samą ręką pochwycił w powietrzu. Postukał w osmalone grzbiety kasetprogramowania. Potem jął grzebać w torbie. Przez cały czas używał tylko lewej ręki, prawa zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia.

- Mógłbym obejrzeć pańską blokadę? O ile dobrze się orientuję, drugi etap reformy objął też ósmą kategorię -wtrącił się Skrzeczowąs.

- E tam, zaraz objął. Poluzowali dwa milimetry i tyle.

Skrzeczowąs przykucnął i dotknął palcami unieruchomionego nadgarstka. Wyczuł ukrytą pod rękawem mocną, twardą obręcz, połączoną za pomocą przegubu ze sztywnym płaskownikiem wszytym w materiał spodni. Przyjrzał się mechanizmowi: między obręczą a płaskownikiem było około centymetra luzu. Dzięki przegubowi reperator mógł wykonywać ograniczone ruchy dłonią, co zaraz zademonstrował, chwytając z niebywałym kunsztem rozmaite narzędzia.

- Zaraz, zaraz... teraz przypomniałem sobie, że ósmej chyba jeszcze nie ruszyli. Obejmie ją dopiero trzeci etap reformy, w dwóch podetapach. Należy pan więc do grona wyróżnionych. Gremium Złączonych Rąk, a może i sam Wielki Przewodnik, obdarzyli pana zaufaniem...

- I dlatego nie wolno mi krytykować aprobów? - Reperator grzebał w plątaninie rurek, szklanych baniek, zwężek. Wydobył z torby miernik i przejechał nim szybko po grzbietach kaset. Błyskawicznie wymienił je co do jednej i zwrócił się w stronę audytorium. - Owszem, należę do Ligi „Młodość-Postęp". W dzisiejszych czasach trzeba do czegoś należeć.

- Najmocniej pana przepraszam - wybąkał Oczopląs. Reperator zbył go machnięciem wolnej ręki.

- Iii tam - powiedział. - Ale rozumiem pana. Każdy lubi się wykazać, jeśli tylko ma okazję.

- Od razu wyczułem, że z pana swój chłop! - zawołał gromko Kutafon, przysuwając się do aproba.

- Źle mnie pan zrozumiał... - zaczął Oczopląs.

- Zrozumiałem pana należycie. Widzi pan, zbyt daleko posunięta bezkrytyczność wobec rzeczywistości nie jest bardzo ceniona ani tu, ani tam - pokazał wzrokiem sufit. - Ciekawe, czy na własnym polu zawodowym jest pan tak samo gorliwy.

- Kierownictwo mnie chwali...

- To może świadczyć źle o kierownictwie - rzekł tajemniczo jednoręki. - Owszem, można i należy przestrzegać zasad, ale z umiarem, bez popadania w przesadę.

- Jeszcze raz przepraszam...

- Nie można jednak nie zwracać uwagi na to, o czym szumi ulica. Utrzymując w tajemnicy rzeczy oczywiste niczego nie chronimy, robimy durni nie z ludzi, a z siebie. Każde dziecko wie, że te kobyły są do luftu. Grzeją się i dup! - wybuchają. Jeśli mówię o tym otwarcie, to dlatego, że nie Bracia Więksi produkują je dla nas, tylko tacy sami jak my śmiertelnicy. Wewnętrzna ułomność człowieka sprawia jednak, że z powierzonych części, z opracowanej specjalnie dla nas konstrukcji powstaje twór odległy od doskonałości. Mimo to, dla uwiarygodnienia produktu, nakleja się nań znaki firmowe Braci Większych.

— Bez ich zgody? Takie posunięcia powodują przecież utratę autorytetu przez Braci, stanowią nadużycie ich zaufania - zastanawiał się Skrzeczowąs.

- To niegodziwe! - wychrypiał Kutafon.

- Nadużycie - nie. Bracia Więksi nie są w stanie doglądać wszystkiego osobiście. Przynajmniej małą cząstkę pracy nad naszą przemianą musimy wykonać sami. Z początku może nieudolnie - byle samodzielnie. Nie wątpi pan chyba, że oni bez trudu zrobiliby za nas te aproby, nie gorsze od renegackich, a także buty, chałaty i wiele innych rzeczy, które nam kiepsko wychodzą - tylko do czego to prowadzi? Do ubezwłasnowolnienia. A na cóż komu partner, który nic nie wnosi? Nie żądajmy zbyt wiele. Wystarczy, że tchnęli w naszą cywilizację nowego ducha, zainspirowali, wskazali kierunek przemiany... - zamyślił się. - Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zaczniemy w pełni korzystać z owoców kontaktu. Proces ten opóźnia się wyłącznie z naszej winy. Rozumie pan... nie wszyscy dorośli.

- Więc może pewne innowacje wprowadzono za wcześnie?

- Nie. Musimy uczyć się odpowiedzialności za swój los. Tej samej odpowiedzialności, której brak doprowadził dotragedii Erę Wielkiego Błądzenia. Oni nie mogą wiecznie w nas inwestować. Nasza przemiana wewnętrzna odbywa się w ramach szerokiej - może nawet za szerokiej - samorządności. Ale kiedyś, gdy warunki materialne i świadomość ludzi osiągną pełną zgodność, odpowiedzialność będziemy mieć już we krwi. Bez tego ani rusz.

- Przypuśćmy, że ma pan rację. Ale nie powie pan chyba, że to stosowanie blokad zbliża nas do celu?

- A właśnie że powiem. Blokady, jak panom wiadomo, wprowadzone zostały na polecenie Wodza Wodzów, Hebro Bresticzkera. Ideę, która temu przyświecała, da się streścić następująco. Do czasu kontaktu z cywilizacją Hoam człowiek należał do najbardziej nieobliczalnych ras w kosmosie. Podejmował działania na coraz większą skalę, nie licząc się z nikim i niczym. Ani pytał o skutki, wręcz lekceważył to, co z aplikowanych planecie uderzeń wynikało na jutro i pojutrze. Ta iście dziecięca niefrasobliwość doprowadziła do potwornego zdewastowania własnej planety, wytrzebienia znakomitej większości gatunków żywych, do tragedii własnych społeczeństw wreszcie. Zbyt zdolny w wymyślaniu sposobów i narzędzi potęgujących jego możliwości pozostał człowiek absolutnym inwalidą, gdy szło o umiejętność przewidywania skutków. Był jak gdyby jednostronnie rozwiniętym osiłkiem, używającym tej siły na własną szkodę i pognębienie. Krach Ery Wielkiego Błądzenia to tylko skromna zapowiedź tragedii, która się dopiero szykowała - całkowitego, masowego samounicestwienia. U naszych przodków - westchnął -wszystko się odbywało na ogromną skalę. Hoam nas ocalili, rzecz jasna, otworzyli nam oczy i dusze. Wódz Wodzów w przebłysku genialności zrozumiał, że aby człowiek mógł istnieć nadal, a w przyszłości uniknąć podobnych zagrożeń, należy go pomniejszyć, uskromnić, ograniczyć - do czasu, oczywiście, aż jednostronność jego rozwoju ustąpi miejsca harmonii. Zewnętrznym tego wyrazem było właśnie wprowadzenie blokad w trzecim roku Nowej Ery.

- Myślałem, że chodziło raczej o zademonstrowanie swoistego kompleksu sługi... przez zewnętrzne upodobnienie się do swego pana - zauważył Skrzeczowąs.

- To prymitywna i złośliwa wykładnia, lansowana usilnie przez Renegatów. Należało za wszelką cenę ratować człowieka przed nim samym. Znacie oczywiście żywioły, które zaprowadziły Epokę Wielkiego Błądzenia w ślepy zaułek?

- Zadufanie. Fascynacja. Rozmach. Beztroska! - wyrecytował ochoczo Kutafon.

- Właśnie. Wystarczyło je po prostu zanegować, by doprowadzić do poprawy sytuacji. Tą negacją wszystkich czterech żywiołów od razu stał się genialny wynalazek blokady. Z przyczyn technicznych nie udało się objąć nim każdego, w każdych okolicznościach, niemniej stosowany konsekwentnie przez tyle dziesiątków lat przyniósł już zauważalne zmiany mentalności.

- Nic tylko gratulować - pokiwał głową Skrzeczowąs. - Powiedzmy, że blokady spełniały pozytywną rolę sto lat temu. Dziś - w sytuacji powszechnego, wielkiego niedostatku, nabrzmiewających potrzeb, stosowanie ich mija się chyba z celem. Gdyby część wykonawców - nie wszyscy, pewna liczba - zrezygnowała z blokad... zaczęła pracować na dwie ręce, produkcja zapewne by wzrosła dość zauważalnie?

- Znowu się pan myli - rzekł łagodnie wykonawca. -Przede wszystkim nie osiągnęliśmy jeszcze właściwego poziomu harmonii, nie wyzbyliśmy się do końca szkodliwej jednostronności. Pracy obliczonej na lata nie da się odwalić w przeciągu tygodnia. Natomiast argumentowanie powszechną nędzą - gdyż do tego sprowadza się pański zarzut - pachnie mi demagogią. Naprawdę nie jest aż tak źle, na niektórych odcinkach notuje się stałe tendencje do poprawy. Przypuśćmy jednak, choć to absurd, że zlikwidowaliśmy blokady. Pomińmy uboczny skutek w postaci szoku psychicznego; większość typów ludzkich źle znosi nagłe zmiany. Rzecz wcale nie w dodatkowych rękach, nawet milion dodatkowych rąk niczego nie zdziała, gdy są puste. Coś trzeba do nich włożyć. Stosowanie blokad to nie tylko moda, tradycja czy wyraz uznania dla osiągnięć Hoam. Owszem, praca jedną ręką może świadczyć o przemożnej chęci upodobnienia się do Hoam podkażdym względem. Przede wszystkim jednak jest kapitalnym wyrazem naszego myślenia o przyszłości, zorientowania na przyszłość.

- Nie rozumiem.

- To proste: kiedy nadejdzie czas, nastąpi zespolenie warunków zewnętrznych z wewnętrznymi, materii ze świadomością - harmonijne zespolenie - zdejmiemy nasze ograniczniki. Nie tylko w postaci tych blokad. Co wtedy nastąpi? Wybuch, proszę panów... ale wybuch kontrolowany. Blokada jest jednym z wyznaczników możliwości naszej rasy, świadectwem jej potencji. Można śmiało powiedzieć, że pęczniejemy od możliwości, energia indywidualna i społeczna wzrasta do tego stopnia, iż sami musimy nakładać jej tłumik. Dopóki nie ustąpią bariery niższego rodzaju, musimy być powściągliwi. Lecz przyjdzie taki czas... Nie wierzy pan?

- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami Skrzeczowąs. -Tylko po czym poznamy, że ten czas już nadszedł? Kto nam powie?

- No? - uśmiechnął się reperator. - Już zna pan odpowiedź, prawda? - Wrzucił wymontowane kasety do torby, założył zbiornik i umieścił lejek w otworze wlewowym. Teraz już bez żadnego skrępowania pomagał sobie unieruchomioną ręką, której dłoń zdawała się tańczyć wokół nadgarstka. Dźwignął nie bez wysiłku wiadro i precyzyjnie zlał zawartość. Dokręcił tylną ściankę, a Melinos z Kutafonem bez żadnej zachęty przetoczyli aprob na dawne miejsce.

- Gotowe - powiedział wykonawca. Wytarł ręce w pakuły, które troskliwie zawinął w foliową płachtę. Wcisnął małą kostkę w ściance aproba - jedyny regulator odbioru.

- Musi się trochę nagrzać. - Chłopak był gotów do wyjścia. - Kto podpisze?

Po krótkich targach podpisał prof-dyr Melinos. Wykonawca zabrał arkusz, Aawet nań nie spoglądając, po czym wyszedł bez pożegnania.

- Chyba nie doniesie na mnie, co? - zaśmiał się nerwowo Oczopląs. - Głupio się zachowałem, bez dwóch zdań! Strofować takiego światłego aktywistę! - palnął z rozmachem pięścią w otwartą dłoń.

- Dziwny facet - stwierdził w zadumie Skrzeczowąs. -Mam ostatnio szczęście do dziwaków.

Ponieważ ekran odbiornika pozostawał ciemny, Meli-nos z Kutafonem spojrzeli na niego pytająco, Oczopląs zaś - z niechęcią.

- Wczoraj, gdy wracałem do żyjni, jakiś facet w ciężarówce częstował papierosami.

- Jak to: częstował? - wyrwało się Kutafonowi. - Co to niby znaczy: częstował?

- No... rozdawał.

- Za darmo?

- Za darmo.

Tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.

- A pan wziął?

- Skąd. Nie starczyło dla wszystkich. Chyba namyślałem się za długo.

- Renegackie? - spytał chytrze Melinos.

- Bo ja wiem? Nie zauważyłem. Działo się to błyskawicznie, w dodatku ciężarówka skakała na wybojach. Papierosy, las rąk, puste pudełko, które też komuś przypadło do gustu... tyle widziałem. Ten facet wysiadł na przystanku. Żaden prowokator, nic z tych rzeczy.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin