Mlody Technik - ghost.rtf

(26 KB) Pobierz

GHOST

 

Ghost wisiał w bezmiarze próżni i sunął po promieniu energetycznym do  najbliższego skupiska gwiezdnego,  gdzie spodziewał się znaleźć cywilizację  na poziomie co najmniej technicznym.  Przypominając kulę rozświetlonej mgły  zlewał się z welonami dalekich galaktyk

nic dziwnego, że jeszcze nigdy się nie  zdarzyło, aby ktokolwiek go rozpoznał.  Tak też było i z jego ostatnią ofiarą. Były  to rozumne jaszczury z jakiegoś układu  w centrum galaktyki. Ghost zastosował zwykłą, ale jakże skuteczną metodę.

Dopadł ich statek, gdy wychodzili z własnego układu słonecznego i dostał się do środka. Z trudem, bo z trudem, ale  potrafił przechodzić przez każdą mate­rię. Na pokładzie uaktywnił zmysł tele­patyczny i zlustrował mózgi istot. Tym sposobem dowiedział się, czego się naj­bardziej obawiają. Można rzec, że nie­szczęśnicy sami podali swój najczulszy  punkt. W ich wypadku był to stos ener­getyczny. Ghost zniszczył zabezpiecze­nie kilkoma ciosami energii i musiał  przyznać, że istoty miały się o co oba­wiać. Bąbel ognia i pyłu gonił go przez wiele tysięcy kilometrów. Zresztą, sam  to sobie przyznał, od jakiegoś czasu stał się bardzo pewny siebie, wręcz nonsza­lancki. Ale jakże miał być inny kiedy  nigdzie nie natrafił na godnego przeciw­nika. Naturalnie czasami istoty stawia­ły opór, lecz mimo poświęcenia i szaleń­czej woli walki ginęły jedna po drugiej  pod jego morderczymi ciosami.

- Ach - drgnął cały przypominając  rozkoszne drżenie jakie towarzyszyło  każdej śmierci.

Jedynego uczucia, które mógł z tym  porównać, nie dane mu było zaznać od  wielu dziesiątek lat. Niestety, samic je­go gatunku było tak mało, że nawet jeśli  na taką się trafiło, to można było mieć  pewność, iż w pobliżu waruje co naj­mniej kilku z jego współbraci. Ostatnio  starał się sam siebie przekonać, że jego,  starego samotnika niewiele to obchodzi.

Raptem poczuł drgania nadzmysłowe

czar

i rad, że może przestać myśleć o głups­twach skoncentrował się. Nie dalej, jak  w odległości pół roku świetlnego przela­tywał statek kosmiczny. Ghost nadął się  jak balon, zerwał promień energetyczny  i wystrzelił nowy w kierunku masy stat­ku. Przyssał się i deformując przestrzeń  pomknął ku niemu...

 

Martin przewrócił się na drugi bok  i głośno zachrapał. Robił to co noc i  praktycznie rzecz biorąc, powinni się  wszyscy już do tego przyzwyczaić. Nie  dotyczyło to jednak Roberta, który za­klął przez zęby i wychylił się poza koję.  Ciemność kryła twarz Mamina przed  jego morderczym wzrokiem. Zastanowił  się chwilę, a potem zagwizdał. Nic. Po­wtórzył to raz jeszcze, tylko głośniej.

- Skretyniałeś?! - warknął z mroku  czyjś głos.

Robert nie rozróżniał głosu Starego  od głosu Bogdana, więc ńa wszelki wy­padek nie odezwał się, lecz olśniony  nagłą myślą przekręcił się na drugi bok.  Bezszelestnie otworzył małą skrytkę,  którą swojego czasu przerobił na chło­dziarkę. Niezgrabnie wyjął dwie kostki  lodu i łokciem zamknął drzwiczki.

Pierwszy pocisk chybił, ale drugi mu­siał dojść celu, gdyż chrapanie umilkło,  przechodząc w rozpaczliwe stękanie.  Później Martin uniósł się na łokciu  i zrzucił lód na podłogę. Chwilę się za­stanowił.

- Robert, wiem, że to twoja robota ­wyszeptał - Jesteś bydlak.

Wyzwany leżał nieruchomo, śmiejąc  się do podgłówka.

- Eż ty... - sapnął Martin.

Wstał i poszedł na korytarz. Wyglą­dało, że miał kłopoty, gdyż nie było go na  tyle długo, ii Robert zdążył usnąć w spo­koju. Stary zdjął wyświetlacz, w tym  samym momencie, kiedy Martin pako­wał się do łóżka i dlatego musiał przez  dłuższą chwilę tkwić w bezruchu. Swo jego czasu był na tyle nieostrożny, że włączył przez pomyłkę fonię na zewnę­trzny głośnik aparatu i chłopcy, wszyscy jak jeden mąż, wyskoczyli z łóżek słysząc:

- Dalej kochanie, jeszcze... - uzupeł­nione wiadomą intonacją.

Zaczerwienił się na to wspomnienie i jakby dla poprawy samopoczucia włą­czył ekran łączności wewnętrznej. Gar­miński mający dyżur w sali łączności, spał na dwóch fotelach z nogami oparty­mi o drzwi. Jak zwykle zapominał, że istnieje kamera. Inni, niby przez nieu­wagę zastawiali obiektyw dziennikiem, albo czymś podobnym. Biedny Jurek, nigdy o tym nie pamiętał. Stary nie miał serca go budzić i wyłączył ekran. Sam również nie czuł się w porządku i wolał przypomnieć sobie przed zaśnięciem co celniejsze fragmenty oglądanego filmu.

Ghost zjawił się pół godziny po jego zaśnięciu. Zawisł białą kulą pod sufitem i oświetlił ich twarze. Nawet się zdziwił, że tak łatwo idzie mu penetracja móz­gów. Bali się, wszyscy się bali. W sposób jasny i namacalny tak, że bez problemu mógł się skoncentrować na zniszczeniu tego, co było im tak drogie. Park bły­sków anihilacji i statek stał się uboższy o kilka przedmiotów. Nic sie co prawda nie stało, ale Ghost był pewien swego. Rano, kiedy zobaczą co stracili, wpadną w panikę, a później czeka ich długa i powolna śmierć. Pewny siebie zwinął się w małą kulkę i zawisł w rogu sali...

- Niech szlag mnie trafi, jeśli nie uduszę tego drania! - wył Martin ścią­gając za nogi Roberta.

Tamten trzymał się przerażony opar­cia . i wyglądało, że trzeba go będzie ściągać wraz ze ścianą.

--' A moje stucne sęby... to co? - seple­nił Robert, w którego ustach ziała duża luka. .

Jego świetną ceramiczną protezę dia­bli wzięli!

- Przestańcie! - ryknął Stary na do­bre obudzony.

Martin mając w pamięci dawny dryl wojskowy puścił posłusznie Roberta, który pokuśtykał w kąt koi.

- Panie kapitanie, ten drań prześla­duje mnie ód samego początku. Przed­rzeźnia, budzi w nocy, ale żeby kraść mi portfel z całą forsą, to już bandytyzm! Stary łypną3 okiem.

- Gdzie miałeś gotówkę?

- Tu, pod pianką - mówił Morfin odsłaniając lekko osmalone miejsce. ­Pilnowałem jak oka w głowie. Musiał gwizdnąć jak wyszedłem w nocy do toalety.

- Ja cię przepraszam... - zaskrzeczał z tyłu Bogdan. - Ktoś mi...

Głos mu zamilkł i z głupią miną po­czął miętosić w ręku tekturowe pudełko. - Co się stało? - spytał Stary udrę­czonym głosem.

- Nic, nic - odparł Bogdan. - Wyda­wało mi się - dodał, mając nadzieję, że nikt nie zauważył, iż trzyma opakowa­nie po środku na porost włosów.

Ze świstem otworzyły się drzwi i wbiegł Garmiński.

- Panie kapitanie-wystękał czerwo­ny - Jakiś kretyn ukradł w nocy drzwi od sali łączności.

- Co ukradł? - Starego zamurowało i wydał odgłos przetykającego się zlewu. Garmiński idiotycznie wyszczerzył zęby.

- Drzwi. Całą noc opierałem się... to znaczy spoglądałem na nie, a tu trach... i została pusta futryna!

- Nie gadaj bzdur, one wasszą ponad szto kilo - wyseplenił Robert, ale za­milkł, gdyż Martin ponownie chciał go chwycić za nogi.

Stary podrapał śię z wysiłkiem po łysinie i odruchowo zerknął na oparcie. Aparat holograficzny zniknął tak, jakby go tam nigdy nie było. Aż przysiadł i nie ruszał się co najmniej przez kilka se­kund. Gdy odzyskał równowagę, wszy­scy z wyczekiwaniem zerkali w jego stronę. Obiecał sobie, że nigdy już nie połakomi się na dodatek funkcyjny.

- Zaraz - zaczął - czy to znaczy, że wszystkim coś zginęło?

Każdy chciał potwierdzić, ale najwy­raźniej przyszło im to samo do głowy, gdyż obrócili się w stronę koi Kelvina, szóstego członka załogi. Martin bezce­remonialnie odrzucił koc ze śpiącego, jakby tam spodziewał się znaleźć swój portfel. Leżał tam jednak błogo uśmie­chnięty Kelvin i puszczał ustami bąbel­ki śliny.

- Kelvin! - zawołał podchodząc Stary.

Zawołany podejrzanie gwałtownie otworzył jedno oko i powiedział:

- Cześć, chłopcy!

Następnie obrócił się na drugi bok. - Kelvin! ! ! - huknął Marcin.

To podrzuciło go nareszcie w górę.

- Przepraszam, panie kapitanie - za­czął się tłumaczyć, aby momentalnie zmienić ton - O cholera! Kto to zrobił?! - krzyknął rozpaczliwie.

Powiedli oczami za jego wzrokiem. Ramka, w której zawsze wisiał odpis rozwodu, była pusta.

- Kanalie! - piszczał Kelvin. - Pięć lat kosztowało mnie to i pół pensji na adwokatów - mówił prawie przez łzy.

- Ale numer - stęknął ktoś z tyłu. Stary miał dość.

- Zwariuję - jęknął i opędzając się wyszedł na korytarz.

Wybiegli za nim.

Po godzinie wrzasków postanowili, że nie będą spuszczać siebie z oczu, a póź­niej przeprowadzą rewizję. Stary co pięć minut prosił, aby winny się przy­znał, gdyż daruje mu winę. Chociaż, sądząc r miny Martina, można było się domyślać wielu niedobrych rzeczy dla Roberta, gdyby to on miał się okazać sprawcą...

Ghost był zawiedziony. Sądził, że zni­szczenie tak ważnych przedmiotów przyprawi ich o śmierć. On zaś tylko wzmocnił im przemianę materii. „Każ­dy może się myślić" - pomyślał. Poza tym od początku czuł, że za łatwo idzie mu penetracja telepatyczna. Widać by­ło, 're musieli byE w niej przeszkoleni. Uznał, że teraz musi wystąpić otwarcie. A potem, gdy go zaatakują, zniszczyć zwykłym sposobem. Był zadowolony, że zaliczy kolejne okazy do swej krwawej kolekcji.

Cała szóstka jadła śniadanie w ponu­rym milczeniu. Patrzyli na siebie spode łba i mimo wyszukanej uprzejmości wy­dawało się, że za chwilę czyjś talerz. wyląduje na jakiejś twarzy.

Ghost, który ukazał się na stole w po­staci słupa światła nie wywarł z począt­ku żadnego wrażenia poza tym, że Kel­vin zakrztusił się zupą. Dopiero głos, jaki odezwał się w ich mózgach wzbu­dził paniczny strach i przerażenie.

- Priybyłem po to, aby was unices­twić - charczało im w głowach. - Broń­cie sic, jak przystało istotom rozumnym.

- Niech pan nasz wyszłucha... - za­czął Robert, ale eksplozja, która wybiła sporą dziurę w ścianie skróciła jego orację.

- To tylko mała część moich możli­wości - powiedział świecący słup 6wiatła.

- Walczcie! - krzyknął i światło przybrało zielony odcień.

Było to pole molekularne, odwieczna broń Ghostów. Na moment zapadła ci­sza. Słup jakby czekał.

- Chodu! - ryknął Stary i wywraca­jąc stołek pognał na korytarz. Tylko na to czekali. Zakotłowało się przy drzwiach gdyż wszyscy chcieli opuścić salę, ale już z pomocą rąk i zębów doko­nali tego i jak opętani rozbiegli się po statku.

- Tyralierą! - ryczał Martin, które­mu coś się pomieszało, gdyż na siłę chciał się wcisnąć do schowka, tak na oko dwa razy mniejszego, niż on sam.

Kelvin opuścił salę na czworakach i nie tracąc czasu na wstawanie gnał w tej samej pozycji do szybu windy. Inni w równie urozmaicony sposób opróżnili korytarz.

Ghost skamieniał. Stała się rzecz, która logicznie rzecz biorąc nie miała prawa nastąpić. Istoty inteligentne nie walczyły o własne istnienie, lecz uciekły w panice. Nigdy, jak sięgał pamięcią, nikt tak nie postąpił. To było nie do uwierzenia! Tu Ghost zlustrował oto­czenie i zadrżał. W oczekiwaniu na atak otoczył się polem molekularnym, które niszczy materię żywa. Przy ataku pole rozładowałoby się na istotach, a tak tkwi w jego kokonie i jeśli w ciągu najbliższych minut nie znajdzie żywej materii, to pole rozładuje się na nim samym. Zrozumiał, że wpadł we własne sidła. Nieledwie w panice wypłynął na korytarz. Najbliższa istota wciskała się do małego schowka. Widząc go wrzas­nęła przeraźliwie i dokonała cudu za­mykając za sobą drzwiczki.

Marcin wciśnięty między dwa naoli­wione roboty porządkowe nie wiedział,

e jest bezpieczny. Ghost będąc w otocz­ce pola molekularnego, nie mógł prze­niknąć przez materię, ani Rodzić ładun­kami energii. Jak ognisty krzak przeleciał zatem przez cały poziom, lecz nie znalazł nikogo. Miał jeszcze minutę. 7,sunął się otwartym szybem windy i na­tknął się na Garmińskiego, który wraz ze Starym wyciągał z magazynu eks­ploder.

Ręce młodego elektronika drgały tak potwornie, że pierwsza salwa ominęła o dobry metr ukazującego się Ghosta i rąbnął w drwi magazynu żywnościo­wego. W wyrwie ukazała się blada twarz Roberta, który widząc, iż Ghost pędzi w jego stronę, rzucił za siebie trzymane w ręku słoiki z majonezem i bez namysłu zatrzasnął się w dużej lodówce.

Zrozpaczony Ghost zawrócił i ruszył ku Staremu. Ten kwiknął rozdzierająco i pobiegł kłusem do windy, lecz stąpną­wszy na rzucony przez Roberta majo­nez, rąbnął jak długi o podłogę. Trzeba przyznać, że zrobił to w samą porę. Nad głową gwizdnęła mu druga salwa odda­na przez Garrmińskiego. Tym razem wy­waliło drzwi od gabinetu odnowy biolo­gicznej. Ze stojącej przy drzwiach szafki wyprysnęły na korytarz nadpalone szpule magnetofonowe. Ghostawi nic się nie stało, ale zaskoczony eksplozją zatrzymał się na moment i to go zgubiło, Zrozumiał, że utracił władzę nad polem, które poczęła szaleńczo wirować. Tar­gnął nim strach i ostatnim wysiłkiem woli ugodził jęczącego pad ścianą kapi­tana wiązką telepatyczną. Resztką świadomości wyczuł rzecz, której utraty ta istota zawsze się obawiała i, już ginąc, zniszczył ją ostatnim impulsem energii. Później prysnął czarnymi iskrami i znikł.

W korytarzu ponownie był spokój. Garrniński szedł zygzakiem do kapita­na, będąc święcie przekonany, że to właśnie on unieszkodliwił bestię. Bełko­tał bez związku, że wcale mu nie należy na nagrodzie i że to był jego obowiązek. Stary, który jeszcze nie doszedł do sie­bie, z nostalgią patrzył na utytłane w majonezie spodnie.

- Szefie, na litość boską - krzyknął z magazynku Bogdan.

- Wice pan, co ten bandzior zrobił? Stary pokiwał posępnie głową.

-- Rozwalił cały pański zapas whisky - wyjaśnił tamten wypuszczając z lo­dówki Roberta.

Stary uniósł oczy „ku niebu".

- A to łachudra - wyszeptał do sufi­tu, zza którego dobiegały wrzaski unie­ruchomionego w schowku Mamina...

 

Tak brzmią ostatnie słowa opowieści, której znaczenia nikt już dobrze nie ro­zumie. Lecz jedno jest pewne. Rasy Zie­mian należy unikać i dlatego też, gdy tylko się zjawiają, opuszczamy planety i układy słoneczne, aby nie spostrzegli naszej obecności. Muszą natrafiać na puste globy i martwe księżyce, gdyż tyl­ko to uchroni nas przed odkryciem przez nich.

 

­

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin