Perepeczko Andrzej - Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu.doc

(766 KB) Pobierz
ANDRZEJ PEREPECZKO

ANDRZEJ PEREPECZKO

DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU

WSTĘP,
DZIĘKI KTÓREMU CZYTELNIK MOŻE POZNAĆ DOTYCHCZASOWE PRZYGODY DZIKIEJ MRÓWKI, OPISANE ZRESZTĄ DOKŁADNIE W KSIĄŻKACH: „DZIKA MRÓWKA I TAM - TAMY”, „DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI” ORAZ „PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI”

Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewiel­kiego wzrostu i niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego wybujałej fantazji i wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle tylko, że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napast­nikiem, w drugiej Jego Brat (tak nazywano Jarka) - bramkarzem.

Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama uwielbiała język angielski i starała się, z niecałkowitym jednakże powo­dzeniem, wpoić w swych synów zamiłowanie do tego języka.

Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi pomysłami i zachowaniem się (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że stwierdziła płacząc, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie z nieznośnymi chłopakami poradzić.

Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć synami bliźniaka­mi, a że pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby ich „mieć na oku”.

Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był najlepszym z życiowych pomysłów Taty.

Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie. A więc zabytki, Tower Castle, paradę gwardii królewskiej, muzeum techniki; to ostatnie najbardziej im się podobało, więc też wra­cali tam wielokrotnie. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrza­ny, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś mocno podejrzanymi sprawami.

Na morzu w czasie przelotu z Sewilli do Safi Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się na maszt i dojrzeli stamtąd samotną łódź, która jak się potem okazało, była uszkodzona, a w niej był wyczerpany zupełnie stary rybak Arab i jego ranny syn, którym udzielono pomocy. Dzięki temu obaj bra­cia stali się sławni na statku i udało się im nawet uniknąć kary za samowolne wdrapanie się na maszt.

Po południu tegoż dnia dogonili na morzu tajemniczy stateczek „Torro”.

W Safi bracia mieli nieprzyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony.

Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolack w Senegalu, skąd w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna” w 1940 roku, dwaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej ucieczce.

W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, żeby się to bardzo smutnie dla nich skończyło. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła obu domoro­słych detektywów na statek w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty.

Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychowywać przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko pływają, opalają się i zwiedzają cały świat.

W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno zapomniała, że miała „zupełnie dosyć”, i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o dziwo, do wniosku, że

WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ!

Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i w tym dniu „wszystkie lekcje wziąć na siebie”, jak oświadczył swym koleżankom i kolegom.

Przemyślnie ułożony plan udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu Ulka.

W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać książki na ten temat, poznawać tajniki astronomii i w konsekwencji rzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu żeglarskiego.

W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jach­tach na przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać i malować, a pływanie pod białymi żag­lami wydawało się bardzo odległe. Mimo trudności Dzika Mrówka za­wsze pełen był najrozmaitszych planów swych przyszłych wielkich i sławnych rejsów, kreślił na mapach ich trasy. Wreszcie nadszedł dzień, w którym Marek wypłynął w swój pierwszy rejs. Niedaleki co prawda, bo tylko po wodach basenu jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spo­strzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi jego ręki, że to on kieruje, ze po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE!

Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika w regatach jednoosobowych łodzi żaglowych. Regaty miały dramatyczny przebieg, w momencie bowiem kiedy Marek już, już miał szansę wyjścia na samo czoło wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca.

Mimo tego niepowodzenia Marek brał udział i w innych kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wyznaczony do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka próbuje po raz pierwszy niezwykle trudnej, jak się okazało, sztuki kucharzowania na jachcie.

W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zag­nał jacht aż pod brzegi szwedzkie. Tam w nocy i w sztormie Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. „Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim trzyma­jących się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla.

Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice rozbitków przyjęli polskich żeglarzy bardzo gościnnie i serdecz­nie. W czasie zwiedzania zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Pół­nocy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego, że stwierdził:

Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa,

ale

PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO!!!

 

Gdy jacht „Stella Polaris” powrócił do macierzystego portu z pełnego przygód bałtyckiego rejsu, żeglarzy czekało uroczyste powitanie, a do­wódca jachtu, czyli Kapitan Filip, oraz Dzika Mrówka otrzymali medale za ratowanie życia. Na naszego bohatera czekała na przystani Mama z Jarkiem i klasową koleżanką obu - Ulką.

Opowiadając o rejsie Dzika Mrówka bardzo dużo miejsca poświęcił sprawom różnorodnych prac podwodnych - od poszukiwań zatopionych statków począwszy, a kończąc na kontrolach podmorskich urządzeń.

Jak było do przewidzenia, płetwonurkowanie stało się kolejną pasją Marka i już w kilka tygodni potem chłopak zapisał się do odpowiedniego klubu na kurs, na którym miano go nauczyć właśnie swobodnego nurko­wania.

Zajęcia w klubie prowadził Pan Wojtek, w „cywilu” inżynier elektronik i starszy asystent w gdyńskiej Szkole Morskiej, a jedną z klubowych koleżanek na tym samym kursie okazała się - ku zaskoczeniu Marka - jego koleżanka Ulka.

Gdy Marek i Ulka ukończyli kurs płetwonurkowy, w czasie którego przekonali się, że swobodne nurkowanie wcale nie jest takie łatwe, na jakie wygląda, cała klasa obu braci bliźniaków wyjechała na wycieczkę krajoznawczą do Gniewa, Kwidzyna, Chełmna, Torunia i Płocka. I właś­nie w Płocku, w siedzibie tamtejszego Towarzystwa Naukowego, Dzika Mrówka wraz ze swymi koleżankami i kolegami usłyszał historię przy­padkowego odkrycia bardzo starego dokumentu, zawierającego wzmia­nkę o starodawnym grodzisku zatopionym wraz z wyspą na jakimś jezio­rze.

Marek i Ulka zapalają się do poszukiwań Zatopionej Wyspy i wczes­nosłowiańskiego grodziska i razem z Panem Wojtkiem oraz Jarkiem poszukują w rozmaitych bibliotekach i archiwach klasztornych śladów tego grodu.

Następnego lata Pan Wojtek zorganizował obóz płetwonurkowy nad jeziorem, co do którego istniało dość uzasadnione przypuszczenie, że właśnie tam mogło się kryć tajemnicze grodzisko, i rozpoczęto systematyczne poszukiwania podwodne.

W czasie trwania obozu jego uczestnicy, wśród których znaleźli się oczywiście również nasi bohaterowie, czyli Dzika Mrówka i Ulka, po­mogli przy żniwach ubogiej kaszubskiej starszej parze małżeńskiej oraz wzięli udział w akcji przeciwpowodziowej podczas gwałtownej nocnej burzy. W obu wypadkach młodzi poszukiwacze zatopionej wyspy napo­tkali pewne ślady świadczące, że istotnie gdzieś w pobliżu mogło znajdo­wać się przedhistoryczne grodzisko.

Intensywne poszukiwania trwały w dalszym ciągu, nie przynosiły jed­nak początkowo żadnych pozytywnych rezultatów; wody jeziora pilnie strzegły swej tajemnicy. Nic też dziwnego, że młodzi płetwonurkowie byli już trochę zniechęceni do żmudnej i mało ciekawej pracy.

Pewnego dnia Ulka oddaliwszy się ze swego rejonu w pogoni za olbrzy­mim węgorzem, którego w myślach nazwała Węgorzem Wspaniałym Władcą Jeziora, natrafiła pod wodą na szczątki drewnianych budowli z dębowych potężnych bali. Tym samym Ulka stała się bohaterką podwodnych poszukiwań, a zatopione grodzisko zaliczono do głównych sensacji archeologicznych roku.

W nagrodę za swe odkrycie Ulka znalazła się w czasie najbliższych wakacji wraz z Dziką Mrówką, kilkoma innymi klubowymi kolegami i Panem Wojtkiem w składzie załogi jachtu „Swantewid”, który przez cały sezon żeglarski znajdował się w Jugosławii, a załogi wymieniały się w kilkutygodniowych turnusach. Podczas pobytu na wodach Adriatyku młodzi żeglarze oprócz wakacyjnego odpoczynku przeprowadzali trening płetwonurkowy w tamtejszych ciepłych przejrzystych wodach.

Jacht pod komendą Kapitana Filipa czekał na kolejną zmianę załogi w uroczym porcie Dubrowniku. Od tego też miasta zaczęli młodzi żeglarze - płetwonurkowie zwiedzanie dalmatyńskiego wybrzeża, poznając nie­zwykle ciekawe zabytki i równie interesującą historię tego miasta - państwa - Republiki Dubrownickiej.

Dalszym etapem adriatyckich wakacji była malownicza i ciekawa Boka Kotorska, jedyny w tym rejonie Europy rodzaj fiordu, głęboko wciętego w górzysty ląd. W głębi leży Kotor, stary i niemal tak samo sławny swą historią jak Dubrownik.

W Rotorze czekał na załogę „Swantewida” przyjaciel Pana Wojtka i Kapitana Filipa - wesoły olbrzym Stanko Milević, czyli inaczej „Stanko od Kotora”. On to pokazał młodym Polakom piękno Czarnogóry, za­wiózł ich do dawnej stolicy Cetynii i do pięknych nadmorskich miaste­czek - Świętego Stefana i Budwy, on też obwoził ich po najrozmaitszych zakamarkach Zatoki Kotorskiej, łącznie z posępną fortecą austriacką na skalistej wysepce Mamula i uroczą nadmorską grotą.

Beztroski odpoczynek załogi „Swantewida” został brutalnie przerwany silnym i bardzo tragicznym w skutkach trzęsieniem ziemi, które na oczach przerażonej załogi jachtu zniszczyło i odcięło zupełnie od świata maleńką rybacką wioskę, przycupniętą tuż przy brzegu u zbocza stromej skalistej góry.

Polscy żeglarze ruszyli natychmiast z pomocą rannym i poszkodowa­nym mieszkańcom wioski, a przez następnych parę dni pomagali od wczesnego ranka do późnej nocy Stankowi w ratowaniu zabytków Kotoru. Nic też dziwnego, że za swą postawę i pomoc otrzymali podziękowa­nie od lokalnych władz.

Czas jednak pobytu nad Adriatykiem kończył się i trzeba było wracać do Dubrownika. Po drodze „Swantewid” zatrzymał się na miejscu swego ostatniego kotwiczenia, gdzie pozostawała na dnie kotwica jachtu, której po trzęsieniu ziemi nie można było wyciągnąć na powierzchnię i trzeba było odciąć łańcuch kotwiczny. W celu uwolnienia kotwicy jachtu z pułapki zeszli pod wodę Pan Wojtek razem z Dziką Mrówką. I oto nagle w zielonkawym świetle podwodnego świata Dzika Mrówka dojrzał wrak bardzo starego statku, który przed wiekami zatonął na wodach Zatoki Kotorskiej.

O znalezisku dano znać natychmiast Stankowi od Kotora, a ten przy­rzekł młodym żeglarzom, że jak tylko zakończy pracę nad odbudową zniszczonego trzęsieniem miasta, zaraz zajmie się badaniem starego wra­ka, którego wnętrze - być może - kryje wiele tajemnic i historycznych ciekawostek.

Gdy samolot z młodymi płetwonurkami na pokładzie przelatywał nad Zatoką Kotorska w drodze powrotnej z Dubrownika do Polski, Ulka i Dzika Mrówka pomyśleli niemal równocześnie:

ILE TO JESZCZE ROZMAITYCH TAJEMNIC KRYJĄ W SOBIE

WODY OCEANÓW, MÓRZ I JEZIOR!

ROZDZIAŁ PIERWSZY,
W KTÓRYM PŁETWONURKOWIE - WĘDROWCY SPOTYKAJĄ SIĘ PO RAZ PIERWSZY Z NIE ODKRYTYMI DOTYCHCZAS TAJNIKAMI BARDZO DZIWNEGO PISMA

Słońce miało się już dobrze ku zachodowi i odległe granic Tatr ostro rysowały się na tle różowiejących chmur, gdy wesoła gromadka młodzieży obciążona sporymi plecakami weszła między pierwsze chaty Kluszkowców.

- Daleko jeszcze do tego Czorsztyna? - głos Ulki nie brzmiał ani zbyt rześko, ani zbyt entuzjastycznie.

- Zależy... - odparł ze śmiechem Pan Wojtek.

- Jak to? Od czego zależy? - zdziwiła się Ulka.

- Po prostu. Zależy od stopnia zmęczenia tego, który pyta - roześmiał się Pan Wojtek, a za nim też inni, a więc serdeczne koleżanki Ulki - Magda, Jadwiga i Halina oraz Dzika Mrówka, Baleron, Szufla, Drzazga i jeszcze kilku innych. Wszyscy razem stanowili grupę „wędrownych nur­ków płetwowych”, jak się jednogłośnie przezwali, a w rzeczywistości był to po prostu jeden z kondycyjnych obozów wędrownych, który zorgani­zował i prowadził niestrudzony Pan Wojtek. Razem z płetwonurkami wędrował też na zasadzie „wolnego strzelca” Jego Brat, czyli Jarek - brat bliźniak Dzikiej Mrówki, ponieważ Mama - Micia wyjechała na dwuty­godniowe wczasy sanatoryjne do Krynicy, Tata był - jak zwykle - w rejsie i Mama wolała, żeby obaj jej synowie byli pod Pana Wojtkową opieką przez ten czas. Co prawda Jarek usiłował przekonać Mamę - Micię, że doskonale da sobie radę będąc sam w domu, miał bowiem spory zapas historycznych książek do czytania, ale widać użył za słabych argumen­tów, Micia bowiem bezapelacyjnie załatwiła z Panem Wojtkiem nadlicz­bowe uczestnictwo drugiego syna w letniej wędrówce. Nawiasem mówiąc Pan Wojtek bardzo chętnie widział Jarka w swym młodocianym zespole, gdyż lubił Jego Brata i cenił go za dość poważne jak na jego wiek - historyczne zainteresowania, a nawet liczył się z jego zdaniem, jak to było w czasie wstępnej fazy poszukiwań zatopionej Wyspy.

Ulka, jak to Ulka, po chóralnym wybuchu śmiechu swych współwędrowników nic nie powiedziała i zaciąwszy usta przyspieszyła gwałtownie kroku, a po chwili wyprzedziła nawet Pana Wojtka, który szedł na czele gromadki.

- Ho, ho, ale honorowa! - mruknął ni to z podziwem, ni to z krytyką Dzika Mrówka i też chciał przyśpieszyć kroku, ale po chwili zrezygnował z ambitnego zamiaru, jako że był już solidnie zmęczony i czuł bardzo dotkliwie w nogach ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.

Wędrowali tak już parę dni. Start nastąpił w uroczo położonej Rabce. Pierwszy dzień był dniem aklimatyzacji i poświecono go w całości na zwiedzanie najbliższych okolic.

Tak prawdę mówiąc większość uczestników wędrownego obozu ograniczyła zwiedzanie Rabki do niewielkiego uroczego drewnianego koś­ciółka z początków XVII wieku i do równie niewielkiego lokalnego mu­zeum, resztę tego dnia dzieląc sprawiedliwie między moczenie się w base­nie kąpielowym i wystawanie w sporej kolejce do małego drewnianego kiosku, wewnątrz którego produkowano niesamowite wprost ilości ogromnie smakowitych lodów.

W efekcie takiego „zwiedzania” gwałtownie stopniały wycieczkowe rezerwy finansowe młodocianych wędrowców, a potem rozbolały gardła lodowych łakomczuchów i wieczorem Pan Wojtek zapowiedział:

- Od jutra obowiązuje bezwzględny rygor wędrownego obozu i wszelkie zarządzenia jednoosobowego kierownictwa, a pierwsze zarządzenie: STOP Z LODAMI!

- Ale pan okrutny, Panie Wojtku! - zachrypiała Jadwiga. - Takich lodów nie ma u nas na Wybrzeżu i nigdy nie było...

- Ale za to takiej chrypki też nigdy nie miałaś - zauważył Pan Woj­tek.

Na drugi dzień już wczesnym rankiem pomaszerowali na jeden z pobli­skich szczytów o nazwie Luboń Wielki, który górował nad rozłożoną w dolinie Rabką.

- Właściwie to ten Luboń nie jest znowuż tak bardzo wielki - zauważył Dzika Mrówka, gdy przeczytał na mapie, że wysokość Lubonia wynosi „zaledwie” 1022 metry nad poziom morza.

- Porozmawiamy na ten temat na szczycie - uśmiechnął się Pan Woj­tek, na co Dzika Mrówka nic nie odpowiedział, w duchu jednak pomyślał sobie, że chyba Pan Wojtek nieco przesadza.

Droga na Luboń była dość stroma, ale dla młodych i wysportowanych przecież płetwonurków raczej nie stanowiła zbyt poważnego problemu. Szli tedy dość szparko i raz po raz wyprzedzali pnące się z trudem grupy rozmaitych wczasowiczów, zapewne z domów wypoczynkowych, na któ­rych twarzach widać było wyraźny wysiłek.

Dzika Mrówka pomrukiwał sobie pod nosem (ale bardzo cichutko), że nie takie góry się pokonywało w życiu, głośniej jednak swoich opinii nie wyrażał, został bowiem przy pierwszej takiej próbie skarcony zarówno przez Ulkę, jak i przez Jego Brata.

- Pan Wojtek wie wszystko najlepiej - stwierdziła z wielkim przekona­niem Ulka, a Jego Brat, jak to miał w zwyczaju, przytaknął natych­miast:

- Fakt!

O ile jakiekolwiek odezwanie się brata bliźniaka budziło natychmiast w Marku ducha przekory, o tyle ze zdaniem Ulki liczył się ostatnio coraz bardziej, bo - co tu ukrywać - dziewczyna zaczęła mu imponować, choć sam przed sobą nie chciał się nawet do tego przyznać. I tym razem rów­nież nie odezwał się głośno, a co sobie pomyślał, o tym nikt nie wie­dział.

Z wierzchołka Lubonia rozciągał się rozległy widok. Bliżej, wydawało się, że zaledwie na dobre wyciągnięcie ręki, ciemniał ciągnący się daleko w kierunku wschodnim pas Gorców, z wypiętrzonymi dwoma wierzchoł­kami.

- Ten bliżej to Turbacz - objaśniał Pan Wojtek - ze schroniskiem, gdzie będziemy jutro nocować, a tamten dalszy to Lubań, przez który wieść będzie nasza droga do Czorsztyna.

- Lubań? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Przecież właśnie ta góra, gdzie teraz stoimy, to też tak samo się nazywa.

- Po pierwsze jesteśmy na Luboniu i to w dodatku na Wielkim - wyjaś­nił Pan Wojtek - a tamten szczyt nazywa się Lubań. A po drugie, w naj­bliższej okolicy spotyka się sporo podobnych nazw. Ot, na przykład tam na zachód od nas leży szczyt Luboń Mały, a za tą górą znajduje się wieś o nazwie Lubień. Tam, blisko Turbacza, widać górę o nazwie Kiczora. Identyczną nazwę ma nieco mniejszy szczyt koło miasteczka Kamienica, a jeszcze jedna Kiczora wznosi się nad Mszaną dolną. Podobnie jeden Runek jest w Gorcach, a drugi w Beskidzie Sądeckim, jedną Sokolicę znajdziemy tuż koło Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim, a drugą w Pie­ninach.

- Ojej - jęknęła Ula - to jak się w tym wszystkim połapać? A nie można by było ponazywać te wszystkie góry jakoś inaczej?

- Najlepiej by było ponumerować - dorzucił Drzazga.

- A może już zostawmy tak jak jest - roześmiał się Pan Wojtek. - Jakoś przez tyle lat ludziom się nie pomyliły te góry, to i my sobie damy radę. A zresztą z górami jest podobnie jak z ludźmi. Czy to jedna dziewczyna ma na imię Ulka, ale przecież można odróżnić jedną od drugiej, nieprawdaż?

- Prawdaż! - przytaknął Dzika Mrówka, a wszyscy spojrzeli na Ulkę, która swoim bardzo już starym i prawie zapomnianym zwyczajem, zaru­mieniła się aż po same włosy.

- Zostawmy Ulkę w spokoju i spójrzmy lepiej na tę wspaniałą pano­ramę - Panu Wojtkowi żal zrobiło się zmieszanej dziewczynki. - Tam dalej to przecież nasze piękne Tatry.

Istotnie, daleko na południu ciemniał ostro rysujący się na błękitnym rozsłonecznionym niebie poszarpany grzbiet górski. Tatry!

- A te białe plamy to co? - zapytała któraś z dziewcząt.

- A jak myślisz? - pytaniem na pytanie odpowiedział Pan Wojtek.

- Chyba przecież nie śnieg... - zaczęła Halina - teraz taki upał...

Rzeczywiście, dzień był wyjątkowo upalny i nawet tu, na samym wierz­chołku Lubonia słońce prażyło mocno.

- Upał, upał - powtórzył Pan Wojtek - ale tu jest Beskid Wyspowy, a tam Tatry. Przeszło dwa razy wyższe. A to już różnica. W niektórych żlebach śnieg leży aż do lipca, a niekiedy i przez cały rok. Szczególnie, jak zimą go dużo napada i nawieje, to potem ani rusz nie chce się do końca roztopić.

- Ojejej! - odezwała się któraś z dziewczynek.

- Nasze Tatry to jeszcze nic pod tym względem - kontynuował Pan Woitek. - Na innych, wyższych górach śnieg leży przez cały okrągły rok. I powiem wam jeszcze, że dla mnie osobiście jest to jeden z najbardziej przyjemnych widoków. Bardzo lubię, gdy tak dookoła gorąco i upał, a w zasięgu wzroku wysokie góry pokryte są białymi lodowo - śnieżnymi cza­pami.

- A czy pan takie góry widział? - spytał Szufla.

- Nie raz - Pan Wojtek zamyślił się, jakby coś sobie przypominał. Parę razy. Choćby i w Libanie. Albo na statku...

- Jak to na statku? - zdziwiła się Jadwiga.

- No, po prostu, kiedy płynęliśmy wzdłuż gór pokrytych wiecznym śniegiem.

- No, ale statek płynie po morzu, a góry... - zaczęła znowu Jadwiga.

- A góry to są daleko od morza? - wtrącił się Dzika Mrówka. - Praw­da?

- No, pewno że tak...

- Oj, ty Jadźka, Jadźka - skrzywił się Dzika Mrówka. - To tylko tak u nas, że od morza do gór musisz smarować przez cały kraj. Gdzie indziej jest zupełnie inaczej. Choćby w Jugosławii, no nie? - zwrócił się do tych płetwonurków, którzy razem z nim przeżyli niezapomniane przygody w Zatoce Kotorskiej.

- Pewno - przytaknęła Ulka. - Ale tam śniegu na nadmorskich górach nie było.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin