J. Brzechwa - Tryumf Pana Kleksa.pdf

(420 KB) Pobierz
1991
Jan Brzechwa
Tryumf Pana Kleksa
PTASIA HISTORIA
Akademię pana Kleksa ukończyło w tym roku trzech Aleksandrów, dwóch Anastazych, czterech
Albinów, dwóch Agenorów, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem było nas siedemnastu.
Wręczając nam dyplomy, pan Kleks na każdym z nich kładł swój podpis, ozdobiony wszelkimi
możliwymi zakrętasami i zawijasami, jakie tylko zdołała wymyślić kaligrafia na przestrzeni
wieków.
Po wspólnym uroczystym obiedzie odśpiewaliśmy chórem hymn Akademii, po czym pan Kleks,
stoją swoim zwyczajem na jednej nodze, wygłosił do nas pożegnalne przemówienie. Wryło się
ono w moją pamięć na całe życie.
- Moi drodzy - powiedział pan Kleks - po latach ogromnych wysiłków napełniłem wasze puste
głowy mądrością, o której w innych uczelniach nikomu nawet się nie śni. Wiecie, że wynalazłem
własną metodę wlewania oleju do głowy. Dzięki temu wam, którzy przybyliście do mojej
Akademii jako kapuściane głowy, zdołałem zaszczepić wiele rzadkich umiejętności i z nieuków
uczyniłem młodych uczonych. Wzmocniłem też waszą pamięć przy pomocy soku malinowego i
nalewki na piegach. Mam więc nadzieję, że potraficie przekazać zdobytą wiedzę następnym
pokoleniom i rozsławić moją Akademię na cały świat. Każdy z was pójdzie odtąd własną drogą, a
ja... Ja muszę udać się do krainy, która na mojej mapie figuruje jako Alamakota. O ile pamiętacie,
utknęli tam przed laty bajdoccy żeglarze. Obowiązek nakazuje mi ich odszukać. Żegnam was, moi
drodzy! Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam!
Po tych słowach pan Kleks wydął policzki i na połach surduta uniósł się w powietrze, jak to
czynił zwykle, gdy zamierzał wyruszyć w podróż. Przez chwilę krążył jeszcze ponad naszymi
głowami, po czym wymknął się przez okno, wzbił w górę i odpłynął w kierunku południowo-
wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawiała za sobą jasną smugę, a okulary posyłały nam
pożegnalne migotliwe "zajączki". Długo jeszcze widzieliśmy w oddali ulatującą postać
ukochanego profesora, która z minuty na minutę stawała się coraz mniejsza, aż w końcu znikła
nam z oczu.
Pożegnałem kolegów, spakowałem zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka drobnych
sekretów, które wygrałem od pana Kleksa w "trzy wiewiórki", i radośnie pomknąłem do domu na
ulicę Korsarza Palemona.
Mieszkanie rodziców zastałem jednak zamknięte.
Stary dozorca Weronik dostał na mój widok długotrwałej czkawki. Niegdyś nazywał się po prostu
Franciszek, ale kilka lat temu przyjął imię po swojej zmarłej żonie Weronice. Tak bardzo ją
kochał, iż pragnął w ten sposób utrwalić jej pamięć wśród lokatorów.
57624352.002.png
Czekałem jakiś czas, aż minie mu atak czkawki, w końcu zniecierpliwiony uderzyłem go
kilkakrotnie w plecy tobołkiem z książkami. Weronik parsknął, wykonał parę przysiadów i
oświadczył tajemniczo:
- Pan Niezgódka, czyli pański ojciec, na wiosnę tego roku zmienił się w szpaka i wyfrunął z
domu. Nawet nie zatrzepotał na pożegnanie. Wyfrunął i tyleśmy go widzieli. A pani starsza
włożyła kapelusz z kwiatkami, wzięła pod pachę elektroluks i poszła do lasu robić porządki.
Wszystko to stało się z powodu paczki, którą przyniósł listonosz. Bo jak tylko listonosz wsiadł na
rower i odjechał, pan Niezgódka zaraz wyfrunął.
Wiedziałem, że Weronik jest dziwak i że po śmierci żony zdziwaczał jeszcze bardziej, toteż nie
wdawałem się z nim w dalsze rozmowy, lecz wziąłem klucz i wszedłem do mieszkania. Zastałem
w nim straszliwy nieład. Wszędzie pełno było damskich kapeluszy, wstążek i sztucznych
kwiatów. W kuchni piętrzyły się nie zmyte naczynia, a w jadalni z żyrandola zwisały wianki
suszonych grzybów, przeważnie muchomorów. Pod nogami chrzęściły rozsypane ziarna,
używane do karmienia kanarków. W gabinecie ojca na biurku, na szafach, na etażerkach
poustawiane były rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pióra walały się po podłodze, a kolorowy puch
unosił się w powietrzu.
Zauważyłem już w dzieciństwie, że ojciec miał w twarzy coś ptasiego. Teraz mogłem stwierdzić,
że głowy wypachanych ptaków dziwnie przypominają mi twarz ojca. Kiedy zaś wziąłem się do
sprzątania i całą tą ptasią kolekcję wyniosłem na balkon, zielona papuga, którą nieostrożnie
przydepnąłem, wydała skrzeczący dźwięk, do złudzenia przypominający głos mego kochanego
ojca.
Uwijałem się do późnego wieczora, żeby mieszkanie jako tako doprowadzić do porządku.
Następnie wszystkie pokoje pozamykałem na klucz, zachowując dla siebie jedynie gabinet.
Przemeblowałem go, wyniosłem zbędne sprzęty, a także wszystkie książki, jako że ojciec zbierał
wyłącznie oprawy, usuwając z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane stronice. Za to wszystkie
tytuły wyciśnięte na grzbietach umiał na pamięć. Treść książek wymyślał i pisał sobie sam,
według własnego upodobania, a po skończonej pracy stosy zapisanych kartek wrzucał do pieca.
Kiedy zaś później zachodziła potrzeba, pisał książkę na nowo, za każdym razem inaczej.
Na szafie postawiłem wypchanego sokoła i włożyłem mu na dziób okulary, żeby mi przypominał
mego ukochanego ojca. Nakręciłem też wszystkie zegary i każdy nastawiłem na inną godzinę. Po
prostu nie chciałem przeszkadzać sobie w pracy obserwowaniem czasu. Wreszcie na drzwiach
przytwierdziłem tabliczkę, na której widniał napis:
ADAM NIEZGÓDKA
Absolwent Akademii Ambrożego Kleksa
Doktor Filologii Zwierzęcej
Tak, tak, moi drodzy! Był to pracowity dzień, pełen przeżyć i niespodzianek.
Gdy jeden z zegarów wskazywał północ i wypachana kukułka, naśladując głos mego ojca,
zakukała dwanaście razy, położyłem się spać. Ojciec w latach mego dzieciństwa zawsze
wieczorem otulał mnie kołdrą i kukał na dobranoc. Tej nocy śnił mi się Weronik fruwający na
uskrzydlonym elektroluksie, ale do snu tego nie przywiązywałem większej wagi.
Nazajutrz, nie tracąc czasu, zabrałem się do moich zajęć. Od kilku lat prowadziłem studia nad
żabim językiem i miałem na ukończeniu słownik porównawczy żabich gwar w jeziorach i w
57624352.003.png
stawach. Nadto na zamówienie Instytutu Spraw Zmyślonych podjąłem się opracowania
odmiennych zasad wymowy psiego "hau" i kociego "miau" w dwudziestu sześciu językach i
narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie będę również taił, że od dawna już głowiłem się nad
transkrypcją bzykania komarów na chór i orkiestrę dętą, gdyż bardzo kocham muzykę, zwłaszcza
różne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi z Akademii pana Kleksa.
W chwili gdy byłem pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych.
Pobiegłem do przedpokoju w nadziei, że to może rodzice. Tymczasem na progu ukazał się
listonosz, a za nim Weronik. Musiał być bardzo przejęty, gdyż znowu miał atak czkawki.
Listonosz urzędowym ruchem podał mi paczkę i powiedział tylko jedno słowo:
- Pokwitować.
Pokwitowałem. A ponieważ nie miałem drobnych, ofiarowałem mu wypchanego drozda.
Listonosz na chwilę się ożywił i rzekł:
- A nie ma pan przypadkiem szpaka?
I nie czekając na odpowiedź, zbiegł beztrosko po schodach. Ale Weronik został. Minął mu już
atak czkawki, więc idąc za mną do gabinetu, mówił tajemniczym szpetem:
- Taką samą paczkę dostał pan starszy. I zaraz potem wyfrunął. Widziałem to własne oczy!
Trzeba uważać. Radzę zamknąć balkon, bo i panu może się to przytrafić. Ostrożność przede
wszystkim. Pan Chryzantemski upuścił pewnego razu z balkonu trzeciego piętra złotą rybkę.
Wszyscy okropnie się przejęli, musiałem sprowadzić weterynarza. Weterynarz ją odratował,
owszem, ale biedaczka stracił kolor. Nie jest już złotą rybką, za przeproszeniem. O, nie!
Słuchałem tej paplaniny z roztargnieniem, a równocześnie rozwijałem paczkę. Była okręcona
kilka razy w papier i za każdym razem osobno przewiązana sznurkiem. Przecinałem sznurki,
zdzierałem papier, aż wreszcie pozostało mi w rękach małe drewniane pudełeczko.
Weronik przylgnął twarzą do mego ramienia. Z ciekawości zaniemówił i w milczeniu chuchał na
mnie piwem.
Ostrożnie otworzyłem pudełeczko. Wewnątrz leżał guzik. Duży czarny guzik. Natychmiast
odżyła mi w pamięci opowieść szpaka Mateusza o guziku od cudownej czapki bogdychanów.
Pamiętacie chyba tę osobliwą historię przemiany księcia w szpaka, historię, która przed dziesięciu
laty obiegła cały świat. A więc wszystko stało się teraz jasne i rozumiałe, zwłaszcza gdy
odczytałem włożoną do pudełeczka kartkę. Wypisane były na niej słowa następujące: "Zwracam
tę błahostkę, którą znalazłem w basenie fontanny. Alojzy B".
No tak! Oczywiście! Ojciec niebacznie przekręcił podesłany mu podstępnie guzik i zamienił się w
szpaka. A potem wyfrunął i niechcący upuścił guzik do fontanny. Dlatego nie mógł już odzyskać
swej normalnej postaci. Matka zaś poszła do lasu na poszukiwanie ojca i zabrała z sobą
elektroluks, żeby bronić go przed drapieżnikami. Pamiętała, że nasz kot Hieronim na widok
elektroluksu z przerażenia prychał i uciekał na dach.
Kochana matka! Zawsze była kobietą dzielną i nieustraszoną. Podczas burzy, na przykład, nad
głową ojca trzymała na kształt piorunochronu szpilkę od kapelusza. A kiedy było ślisko, sypała
przed nim kaszę jaglaną, żeby się nie przewrócił. Zresztą do niczego innego kasza ta się nie
57624352.004.png
nadaje, gdyż nikt z nas w domu jej nie jada. Także i tym razem matka poszła za ojcem uzbrojona
w elektroluks. Wprawdzie w lesie na ogół trudno znaleźć źródło prądu do elektroluksu, ale znając
matkę wiedziałem, że raczej sama zamieni się w akumulator, niż miałaby opuścić ojca w
niebezpieczeństwie.
- Taki sam guzik dostał pan starszy w poprzedniej paczce - powiedział Weronik. - A ten to jest
pewno do pary. Trzeba uważać. W guziku może być trucizna albo dynamit.
Mówiąc te słowa, Weronik nawet nie przypuszczał, jak bliski był prawdy. Gdy bowiem raz
jeszcze spojrzałem na kartkę i zobaczyłem podpis "Alojzy B", od razu rozjaśniło mi się w głowie.
Oczywiście, Alojzy B. - to Alojzy Bąbel, nadzwyczajny twór pana Kleksa, sztuczny,
zmechanizowany człowiek, który wymknął się spod władzy swego konstruktora i stał się
nieobliczalny. A teraz mści się na mnie i na mojej rodzinie za to, że go kilkakrotnie
zdemaskowałem. Alojzy Bąbel posiadał bowiem zdumiewającą zdolność podszywania się pod
innych ludzi i tylko ja jeden umiałem go z miejsca rozpoznać.
Podobnie i teraz zjawił się jako fałszywy listonosz. Naprzód przyniósł guzik od czapki
bogdychanów memu ojcu i ściągnął na niego fatalną przemianę w ptaka, a obecnie podsunął
guzik mnie, aby ze mną stało się to samo. Wybiegłem na balkon i rzeczywiście w oddali, na
końcu ulicy, dostrzegłem Alojzego zmykającego na rowerze, który, o ile zdołałem rozpoznać,
przerobiony był z okularów mego ojca.
- Panie Weroniku - zawołałem z rozpaczą - musimy zacząć działać! Ojciec ma taką krótką
pamięć, że nawet kiedy był jeszcze sobą, zapominał często, gdzie mieszka, i matka musiała
wysyłać po niego kota Hieronima. A teraz, odkąd obudziły się w nim ptasie instynkty, nie wróci
już z całą pewnością.
- Może by znowu wysłać Hieronima po pana starszego? - powiedział niepewnie Weronik.
- Co za pomysł! - obruszyłem się na starego dozorcę. - Kota wysyłać po ptaka? Nie panie
Weroniku! Musimy sami udać się na poszukiwania.
Weronik uśmiechnął się z politowaniem i rzekł:
- Na świecie jest ptaków 175834449537. Na to, żeby odnaleźć wśród nich pana starszego, trzeba
byłoby szukać 17537 lat. Trochę za dużo. Odpada.
Po tych słowach Weronik wyszedł na balkon. W namyśleniu zaczął z wolna obskubywać
wypchane ptaki i rzucać pióra na wiatr.
Zastanawiałem się przez chwilę czy nie pójść w ślady ojca i nie zamienić się przy pomocy guzika
w ptaka, co ułatwiłoby mi poszukiwanie rodziców.
Zachodziła jednak obawa, że mogę przemienić się, dajmy na to, w indyka albo koguta, które także
należą do gatunku ptaków, ale nie umieją fruwać, jak należy. Z takiej przemiany nie odniósłbym
oczywiście żadnego pożytku. A co gorsza, nie miałem pewności, czy zdołam później odzyskać
swój obecny kształt. Natomiast pozostawanie przez resztę życia wśród kur i indyczek, pomimo że
studiowałem ich gwary, nie wydawało mi się karierą godną uczonego.
Po rozważeniu tych wątpliwości zamknąłem guzik w szufladzie biurka, klucz zaś wyrzuciłem
przez okno, żeby nie mieć pokusy i nie móc przypadkiem przez sen sięgnąć do szuflady, gdyż jak
wiadomo, w snach dzieją się nieraz różne dziwne rzeczy niezależnie od naszej woli.
57624352.005.png
Przez ten czas Weronik zdążył już oskubać większość wypchanych ptaków i nad ulicą unosiła się
chmura kolorowych piórek. Ludzie powychodzili na balkony i spoglądali w niebo, sądząc, że to
pada pierzasty deszcz, a niektórzy wystawili wiadra żeby nałapać tej kolorowej deszczówki do
mycia głowy.
- Panie Weroniku! - zawołałem zniecierpliwiony. - Dosyć tej zabawy! Oskubał pan wszystkie
ulubione ptaki mego ojca, a na domiar złego narobił pan takiego deszczu z piór, że nawet
najmądrzejszy ptak musi stracić orientację. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mieście nie potrafi
już rozpoznać ulicy Korsarza Palemona.
Weronik zaczerwienił się i zagryzł wargę, żeby powstrzymać czkawkę. Jego łysą głowę okalał
puch siwych włosów. Gdyby zapuścił brodę, stałby się podobny do świętego Mikołaja. Miał na
sobie wytarty serdak, płócienne błękitne spodnie i stare żołnierskie kamasze zasznurowane
drutem telefonicznym.
- Panie Weroniku - ciągnąłem po chwili złamanym głosem - jest tylko jeden człowiek na świecie,
który mógłby pomóc. Tym człowiekiem jest profesor Ambroży Kleks.
- No to leć pan do niego! - zawołał stary dozorca i zatrzepotał rękami.
- Niestety! - odrzekłem z westchnieniem. - Pan Ambroży Kleks właśnie wczoraj wyprawił się do
Alamakoty. Muszę natychmiast wyruszyć w podróż. Muszę gonić pana Kleksa. Szkoda, że
Hieronim gdzieś się zapodział, bo mógłby mi towarzyszyć. Przykra to rzecz podróżować
samotnie.
- E tam! - zauważył Weronik. - Z kota pożytek niewielki. Lepszy byłby pies albo koń.
- Panie Weroniku - powiedziałem nieśmiało - a może by tak pan... Co?... Na stare lata przydałoby
się panu przewietrzyć. Mam trochę oszczędności, wystarczy na dwóch.
Weronikowi zaświeciły się oczy, ale po chwili zgasły.
- Jestem dozorcą z dziada pradziada - oświadczył z godnością. - Nie zostawię domu bez opieki.
- A czy nie mógłby ktoś pana zastąpić?
- Mnie? Zastąpić? - obruszył się Weronik. - Ja, panie, pięćdziesiąt lat wytrwałem na stanowisku.
Znam każdą szparę w tym domu! Każdą mysz! Każdą stonogę! Mnie - zastąpić! Coś podobnego!
Zaraz... Zaraz... Chwileczkę... Gdyby pan Chryzantemski się zgodził, jemu jednemu mógłbym
zaufać. Tak! To jest myśl! Pan Chryzantemski!
Po tych słowach Weronik pokiwał do mnie porozumiewawczo kciukiem prawej ręki i wybiegł z
mieszkania.
Zrozumiałem, że poczciwy, szlachetny dozorca nie opuści mnie w nieszczęściu. Przyniosłem z
komórki kufer i zabrałem się do pakowania. Kolejno układałem w kuferku: nieprzemakalny
kombinezon trochę bielizny, wysokogórskie buty, tropikalny hełm, płetwy do nurkowania, harpun
myśliwski, niezbędne narzędzia, a nadto globus, kompas, latarkę elektryczną, cukier w kostkach i
na koniec - wypchanego sokoła. """
W chwili gdy kończyłem pakowanie, ktoś zadzwonił do drzwi. Był to ten sam listonosz, który
rano przyniósł paczkę. Wręczył mi klucz ze słowami:
57624352.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin