Paukszta Eugeniusz - Buntownicy.rtf

(1479 KB) Pobierz
Eugeniusz Paukszta

Eugeniusz Paukszta

Buntownicy


I – Beczka Danaid

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

l

 

Nad świtaniem, gdy ptaki poczynały już śpiewać, Kryszpin potrząsnął ramieniem druha.

– Bywaj, Ludwik, nam już pora.

Spod grubego przykrycia spiesznie wieczorem naciętych łapek świerkowych wyjrzała twarz zarośnięta, wychudła, tylko oczy w niej łyskały żywością.

– Pewnie, pora. – Dźwignął się, rozprostowywał ramiona. Z odrazą spojrzał na zmarnowaną, przemokłą odzież. Dreszcz nim wstrząsnął.

– Ziaziulka kuka – szepnął Kryszpin, położył palce na usta, zasłuchał się, zdało się, liczy kukułcze wołanie.

Kalkstein spoglądał w twarz przyjaciela. Równie brodaty, aż po uszy zarosły, zapatrzył się teraz w głąb leśną. Kukułka już dawno umilkła, a on ciągle kędyś błądził niewidzącym wejrzeniem. Wreszcie się uśmiechnął.

– Blisko już. Nawet las zda się znajomy, chociem od tej strony w nim nigdy nie bywał. Tam za Orłem czy podle Moskwy jeśli drzewa upatrzysz, inne one niźli te nasze litewskie. Tu i wiatr rodak, i szaruga niestraszna. Na jutro dotrzemy do swoich. Choć rzec muszę... – urwał, sięgnął po zawiniątko, rozwinął, wyciągnął czerstwy, pleśnią pokryty kawał chleba. Nożem przeciął go na połowę, podał jedną druhowi.

– Co rzec chciałeś? – Kalkstein spoglądał na niego uważnie, nawracał do słów nagle przerwanych.

Kryszpin wstrząsnął się.

– Nic, nic. Z niewywczasu ciemne myśli chodzą po głowie. Sen dzisiaj miałem, że na miejscu mej włości pogorzela jeno a chwast. Nikogo z bliskich... Dlategom się rychło wczas zbudził, a i ciebie na nogi podniosłem. Lęk mam przed tym ostatnim kawałem drogi...

Towarzysz jego nic nie odpowiedział. Rozumiał to, że każdy z nich sam w sobie musi wszystko przetrawić; myślom, a co jeszcze przeczuciom, żadną mową nie sprostasz. Wszystko być może; od paru lat pustynią stała w tych stronach niejedna okolica, żołnierz po obu stronach mściwy był, żelaza ni ognia nikomu nie szczędził. Oni zaraz na początku w pień wpadli moskiewski, już wtedy źle było, a przecie i potem kotłowało się na tych ziemiach i kotłuje po dziś dzień, choć słuchy o pokoju się niosą. Kto wie, co Kryszpin zastanie. Od Mścisławia, Smoleńska i Witebska aż po Mińsk i Połock najbardziej gorąco było w wojenny czas, a majętność Kryszpina jakby w środku tego wszystkiego leżała.

Żując chleb, pułkownik Ludwik Christian Kalkstein* od rozważań nad dolą bardziej już podeszłego wiekiem Kryszpina przeszedł do zamyśleń nad sobą. Kto wie też, co w Prusiech elektorskich się stało przez te dwa lata, które przebył w niewoli. Wieści różne dochodziły i do nich, jedne drugim przeczyły. Z ojcem, starym generałem, różnie mogło się zdarzyć, wtedy by Elżbieta sama ostała, Wallenrodtom na pastwę.

 

[* Ludwik Krystian Kalkstein–Stoliński urodzony ok. 1630 r. w Prusach Książęcych w starej szlacheckiej rodzinie. Syn generała Albrechta von Kalkstein, właściciela dóbr Knauten pod Pruską Iławą, jednego z przywódców opozycji antyelektorskiej, narastającej zwłaszcza od zawarcia przez Polskę i Prusy w 1657 r. traktatu welawsko–bydgoskiegp. Na mocy tego porozumienia Polska praktycznie zrzekła się zwierzchnictwa nad Prusami Książęcymi na rzecz elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma.

Rodzina Kalksteinów, która od swoich włości Stolno w Prusach Kr. przybrała przydomek Stolińskich, zyskując szlachectwo polskie, pozostawała w orbicie wpływów polskich. Powiązania z Polską sprawiły, że Ludwik Kalkstein, przeznaczony do stanu wojskowego, rozpoczyna od służby w wojskach Rzeczypospolitej pod hetmanem wielkim litewskim Pawłem Sapiehą. W tym okresie młody Prusak nawiązuje liczne przyjaźnie z towarzyszami broni, ulegając coraz bardziej wpływom środowiska polskiego.

Około roku 1656 wstępuje on do służby elektorskiej, zyskując tam rangę pułkownika i zarząd starostwa oleckiego. Zbyt silne sympatie propolskie łącznie z aktywną działalnością antyelektorską wywołują szereg konfliktów i stają się powodem odebrania Kalksteinowi starostwa oleckiego jak również pułku.

Obrażony, pozbawiony stanowiska i dochodów, płk Kalkstein wyjeżdża do Polski, gdzie rozpoczyna ożywioną działalność, zmierzającą do spowodowania zbrojnego wystąpienia przeciwko elektorowi.

Marzec 1664 roku i początek kampanii moskiewskiej Pawła Sapiehy zastaje Kalksteina w wojskach Rzeczypospolitej na czele pułku cudzoziemskiego autoramentu. W okolicach Staroduba pułkownik dostaje się do niewoli moskiewskiej, z której ucieka pod koniec roku 1665. Jest to moment, w którym autor “Buntowników” zapoznaje czytelnika z tą czołową postacią książki.]

 

Ech! Lepiej nie myśleć zbyt wiele. Co ważne, że się dzięki Kryszpinowi z niewoli wyrwał, że udało się im ujść pogoni, że złego zwierza i kto wie czy nie gorszego człowieka też się szczęśliwie ustrzegli. Teraz nadchodził koniec trzytygodniowej wędrówki o głodzie i chłodzie, bez dobrej broni, bez dróg gładkich, których musieli unikać. Teraz rośnie z dniem każdym nadzieja. Bo jest swoboda.

Jakby minęło gdzieś udręczenie ostatnich tygodni, za pałaszem kozackim się pomacał, znalezionym w rowie na jakimś pobojowisku, rozwartą dłonią klepnął Kryszpina przez ramię, aż ten ciężko stęknął.

– Paweł, w drogę czas. Złe myśli i sny przeminą, sądzona nam lepsza dola. Pomnisz wróżby esauła?

Kryszpin spojrzał pytająco. Stary esauł, z którym stykali się w czas niewoli, zgoła niewesołe rysował im perspektywy.

– Jakże?... – zaczął.

– Także. Bo to wróżby nigdy się nie sprawdzają. Na odwrót wychodzi – zaśmiał się Kalkstein.

Ruszyli. Deszcz zmalał, potem ustał zupełnie, tylko zwaliste chmury przewalały się nisko nad nie kończącymi się obszarami lasów. Wiatr przycichł, napita wodą cisza stanęła nad opustoszałą krainą.

Poranna złuda rześkości szybko zgasła. Rozlatujące się obuwie, powiązane strzępami materii, grzęzło w rozmiękłym gruncie, ciążyło od dawna nie przesuszone ubranie. Sił brakło coraz bardziej, oddech wędrowców stawał się przyśpieszony. Przystawali dla wypoczynku, spojrzeniami starali się dodawać sobie otuchy. I znowu szli.

Noc zastała ich u skraju puszczy, w mroku majaczyła przestrzeń łąk, łagodnym spadem chylących się ku Dnieprowi. Od niewidocznej rzeki szedł jednostajny poszum.

– To już i Szkłów blisko. Bokiem go miniemy, trochę niżej jest wiadoma mi przeprawa. Na południe będziemy wśród swoich – rozcierając zgrabiałe dłonie nad ledwo tlącym się ogniem, szeptał zgorączkowany Kryszpin. Spojrzenie jego trzymało się uparcie niewyraźnej w czerni sylwetki towarzysza, piekącego parę podmarzłych kartofli, wyrosłych u skraju od lat nie uprawianego pola, na które natknęli się tuż przed wieczorem.

Dwa następne dni zabrało im szukanie przeprawy przez rozlany Dniepr, groźny, że ani do niego przystąp. Przez ten czas nic już nie mieli w ustach, głód ssał ich od wnętrza. Kryszpinem wstrząsały dreszcze, gorączkę miał, Kalkstein zaczynał tracić nadzieję, czy towarzysz jego zniesie dalsze trudy drogi. Zastanawiał się, czy resztą sił nie zawrócić ku Szkłowu, tam chyba musieli tkwić jacyś ludzie, może znalazłby się ratunek.

Przypomniał sobie jednak, jak koło Mścisławia śledzili z leśnego ukrycia mały oddziałek wojsk moskiewskich. Kto wie, jak potoczyły się dzieje wojennych pochodów, może już tu sięgają nieprzyjacielskie zagony?

Kryszpin majaczył leżąc na brzegu porosłym wysoką trawą; gadał o żonie, córce, jakimś Tyzenhauzom wygrażał, pomstował na własną dolę. Nie zważał na chłód ciągnący od nawilgoconej ziemi, nie czuł głodu, rozpaczał, to znów zrywał się nieprzytomnie, brał w objęcia jakoweś widziadła, imaginując, że stoi przed nim najbliższa rodzina.

Pułkownik czuł, że i jego ogarnia niemoc Kryszpinowej podobna. Zaciskał zęby, ostatnim wysiłkiem dźwigał swoje wychudłe, znużone ciało, przekrwionymi oczyma wypatrywał wokoło, wstrząsając się na widok płatów burej piany, pomykających wraz z prądem, potem człapał wzdłuż brzegu, szukając śladów przeprawy, o której wspominał Kryszpin. I znów wracał, siadał obok chorego towarzysza, uparcie szukając w skołatanej głowie sposobów ratunku. Oczy mu się zwierały, powieki nie chciały już słuchać nakazu, opadały ciężko.

Ocknął się na cichy plusk; inny od normalnego bulgotania fali. Trzy tygodnie niebezpiecznej wędrówki wyrobiły w nim czujność podobną zwierzęcej.

Rzeka skręcała opodal łagodnym łukiem, prąd przy kolanie był bardziej spokojny, cały nurt przewalał się drugim brzegiem. Gdy spojrzenie Kalksteina zbiegło na wodę, drgnął cały, zerwał się, przetarł zaropiałe powieki.

Na wyrzezanej z jednego pnia łodzi, zwanej tu duszehubką, stał jakiś człowiek, uważnie wypatrując w ich stronę. Kalkstein, zataczając się, zrobił parę kroków naprzód, jak do zbawienia wyciągając ręce do rybaka.

Siwy, brodaty dziadyga nie od razu przybił do brzegu. Wstrzymał swe czółno w miejscu, skąd głos jego dobrze dochodził, zapytał:

– Wy kto?

– Wędrówce, druh mój chory, głód cierpimy od blisko niedzieli...

– Dwóch was? – starzec uważnym spojrzeniem lustrował brzegi.

– Dwóch.

Wtedy dopiero się zdecydował, mocnymi uderzeniami wiosła poderwał swą duszehubkę, dziób jej zarył się ostro w namiękły brzeg. Gdy w parę godzin później, pojedynczo przewiezieni, znaleźli się pod przykryciem szałasu skleconego w brzeźniaku, rybak powiedział:

– Wilka tu łatwiej napotkasz niźli człowieka. Mieliście szczęście... A po prawdzie i wilki od ludzi lepsze.

Wysuszonemu, nakarmionemu rybną polewką i chlebem Kryszpinowi wróciła przytomność. Już nie majaczył. Wbijając w rybaka płonący napięciem wzrok, pytał o swoją włość. Stary trząsł głową. Słyszeć słyszał, pewnie, toć nie tak daleko. Wszako czy jest tam kto żywy, zabudowania czy stoją – nie wie. Ludzi unika, tyle że czasem pod miasto podjedzie, rybę wymienić na trochę ziarna i soli. Po prawdzie i ze Szkłowa tylko nazwa ostała. Parę chatyn tam stoi zaledwie, ludzi i półtorasta nie ma. Kto żyw ostał, uciekał z tych miejsc, teraz dopiero odważniejsi zaczynają powracać.

– A wy, bat’ko, zawdy tak żyliście nad brzegami Dniepru? – spytał pułkownik. Drgnęła siwa, nie czesana broda. Rybak milczał długą chwilę.

– Ja spod Mohylewa. Nad wodą był chutor maleńki. Trzeci rok przemija, jak w pień tam moich wycięto, ogień zeżarł budynki. Tyle, żem rodzinę pogrzebał, potem uszedłem, widzieć więcej nie chcę tego miejsca na oczy... Życie własne przeklinam i tak czekam końca moich dni...

Trzy doby zabawili u rybaka. Ostatniej nocy burza sroga, nie słyszana nigdy o listopadowej porze, przewaliła się nad ziemią. Stary mruczał, głową kręcił.

– Znak to na złe – sapał.

Kryszpin w cieple i sytości nabrał cokolwiek sił, choć gorączka go jeszcze nie opuściła. Aż wreszcie rankiem usiadł na posłaniu z liści zupełnie przytomny, a i słońce właśnie się przedarło przez nawis chmur i rozzłociło wszystko wokoło.

– Pójdziemy do moich.

Nie pomogły perswazje. W końcu Kalkstein dał spokój, rybak bo nie zabierał głosu. Patrzył na nich wyblakłymi oczyma, nie można było odgadnąć, co myśli. Pułkownik doszedł do wniosku, że tak czy siak Kryszpin zmarnieć gotów z samej tęsknoty. Tam zaś, gdyby wszystko było na miejscu, i chorobę łatwiej zażegnać, i ozdrowienie znaleźć w radości.

Opatrzeni na drogę garścią owsianych podpłomyków i suszoną rybą, ruszyli przecież. Kalkstein prowadził osłabłego towarzysza pod ramię. Parę dni wypoczynku jemu samemu wróciły już nieco sił, aż się tej własnej odporności zdumiewał.

Przecenił jednak i własne, i Kryszpina możliwości. Droga ich była drogą męki dwóch słaniających się cieni. Nie godziny, lecz pełne dwa dni dzieliły ich jeszcze od celu. Kryszpin nocą znów zaczął majaczyć, dziwiło Kalksteina, jak często w majaczeniu tym powtarzało się nazwisko wielmożów Tyzenhauzów. Nigdy nic mu Paweł na ten temat nie mówił.

Po drugim noclegu Kryszpin zaczął się rozglądać wokoło, wreszcie rozjaśnioną uśmiechem twarz zwrócił w stronę Kalksteina.

– To już mój las, w domu my, Ludwiku, w domu! Patrz, i gorączka mnie nocą odeszła, tegom był pewny, że wszystko minie, byle wrócić do swoich.

Kalkstein przyłożył mu dłoń do czoła. Chłodne było, tylko od wysiłku sperlone kroplami potu. Pokręcił w zdumieniu głową nad nieogarnioną siłą życia w człowieku. Wczoraj bał się, że już przyjdzie mu kopać Pawłowi grób pod mchowym przykryciem.

– Wraz w brzeźniak przejdzie ta puszcza, stamtąd przez łąki, małej godziny nam trzeba – słaniając się przy każdym kroku, podtrzymywany przez towarzysza, Kryszpin śmiał się jak rozradowane dziecię.

Minęli brzeźniak, bezlistny teraz, z wysileniem niezmiernym człapali przez nawilgoconą łąkę ku pagórowi, za którym miały się kryć budynki.

Podczas gdy w Kryszpinie narastała radość, że dom swój i bliskich zastanie na pewno, towarzysza jego coraz silniejszy dręczył niepokój. Bał się tych ostatnich kroków, gdyby mógł, zatrzymałby druha. Znad pagóra wyłoniły się już szczyty drzew topolowych, okalających majętność.

Paweł dyszał ciężko, dłonią się trzymał za serce, mimo utrudzenia, zataczając się, szedł coraz spieszniej.

Stanęli na wzgórzu. Kalkstein aż oczy dłonią przesłonił od czoła, by lepiej widzieć. On też pierwszy dojrzał. Pośród drzew czarną plamą rozsiadało się wielkie pogorzelisko. Cicho wokół było i pusto.

Kryszpin patrzał długo, bardzo długo. Chuda jego twarz ściągnęła się jeszcze bardziej. Zatoczył się w pewnej chwili, Kalkstein go podtrzymał ramieniem. Bał się, że Paweł całkiem teraz osłabnie, że nastąpi nawrót choroby. Ale ku swemu zdziwieniu usłyszał nagle słowa wyrzucone przez zaciśnięte zęby:

– Pójdziemy tam zobaczyć, grobów poszukać, jeśli było komu ciała pochować. Ja żyć będę... Po to, by mścić. Pojmujesz?

 

2

Noc zaciągnęła ostrym mrozem, siwe dymy się snuły nad ziemią, zmarznięte psy wściekle porywały się za każdym hałasem. Rojno było na drodze, do późna wieczór ciągnęły w obie strony poczty zbrojnych, śmigały sanie, pobrzękując dzwoneczkami u szyi końskich, nawet przez rzekę Wilię, skutą w lodową twardziznę, przemykały ludzkie sylwetki.

Mały dworek na Antokolu jaśniał światłami. Pocztowi przeprowadzali zgrzane konie, z chrap ich niosły się w mrozie tumany pary. Pułkownik Dauksza, szeroko rozgarniając ramiona, witał przybyłych.

– Gość w dom, Bóg w dom – powtarzał.

Ostatni zjawił się Poczobutt. Gospodarz spojrzał wtedy na drogę, zahaczył spojrzeniem o miasto, łyskające setkami ogników, i zacierając dłonie, zawarł za sobą drzwi.

W bawialnej rojno już było. Jeszcze niewiele opróżnili gąsiorków, a mogło się zdawać, że z – głów już im solidnie dymiło, tyle było gadania, pokrzyków, obłapywania się w twardych żołnierskich ramionach.

– Pijże, Ludwiczku, a gęby nadstaw. Jakby mi victorię wojenną przyszło świętować, takim rad. – Rozrosły, barczysty pułkownik Roman Gruszecki nie mógł się nacieszyć widokiem druha serdecznego. Coraz to przepijali do siebie i całowali się, jakby najbardziej stęskniony kochanek z kochanką.

– Poczobuttowi piwa grzanego, ale wraz, ziąb bo na dworze okrutny. Tęgi się zapowiada nam nowy rok – huczał gospodarz na służbę, zarazem znaki dając małżonce, która się ukazała na progu.

– Tożeśmy w jeden czas i jednymi niemal drogami ku swoim się przebijali – przepychał się Zaręba ku Kalksteinowi. Szlak od Łojowa pod Orszę chyba przez pełne trzy miesiące ze swoją chorągwią przemierzałem i dopiero mnie rozkaz naszego hetmana do Wilna ściągnął. Gdybyśmy gdzie nad Dnieprem trafili na siebie, nie byłoby tej mitręgi. Aż dziw, żeście cało z Kryszpinem wyszli z takowych opresji.

Kalkstein schmurniał.

– Wieści od Pawła nie mam. Wedle Borysowa nad Berezyną w gorączce go ostawiłem, znów chwyconego maligną, nawet mnie nie poznawał, jeno cięgiem pokrzykiwał o zemście. Może tam pomarł? Druh to był rzadki, gdybyć nie on, pewnie i dziś bym jeszcze w pienie ostawał.

– Nie trap się. Kryszpin chłop mocny jak litewska dębica, wyliże się. Jeszcze wszyscy wraz będziem wojować, choć to więcej o pokoju z carem gadają. Nieprzystojnie gadają, tfu, na pohybel!

– Ja wam rzekę, w czym sprawa – z krzywym uśmiechem przysunął się do nich wraz z ciężkim zydlem namiestnik Kunat, powinowaty Daukszy, do niedźwiedzia podobny. – Wiadomoć, z carem tak długo nie uradzimy, aż się rebelię uciszy w Koronie. Lubomirski, przeklętnik, rakuskie wojska wprowadził, elektora i cara, i cesarza, kogo tylko przez szpiegi swe zdoli, przeciw najjaśniejszemu panu buntuje, kraj w nice przewrócił.

– Do stołu prosimy waszmość miłych nam wielce panów.

Pułkownikowa Daukszyna, mając przy bokach dwie córki, ukazała się w drzwiach. Za nimi jeszcze kilka głów niewieścich zaglądało ciekawie.

Porwali się hurmą. Młodsi ochotnie się oglądali ku synogarlicom, jak Zaręba panny nazywał. Prezentowali się im z rumorem i trzaskiem, wraz pułkownik Gruszecki pod ramię powiódł gospodynię ku stołom.

– Siadajcie przy mnie, pułkowniku! – przyzywał Kalksteina Dauksza. – Honor mi witać słynnego wojownika i, tuszyć śmiem, druha.

Szczególnie honorowany, jedząc i pijąc wraz z innymi, włączając się do rozmowy, choć trochę hamowała krotofilność panów oficyjerów obecność pań, czuł jednak Kalkstein uciskający go smutek. Gorzej wszystko na Litwie zastawał niż przed dwoma laty, gdy pełen zapału wyruszał ze swoimi dragonami do walki, żyjąc ciągłą nadzieją, że rychło przyjdzie czas, gdy zmienią kierunek marszu i uderzą na Prusy. Hetman Sapieha stale mu to przyobiecywał...

A teraz? Komu marzyć o Prusach, o elektorze, gdy kraj w ogniu domowej wojny, granice niezabezpieczone, wojska swoich jeno profitów dochodzą, wielmoża majestatem handlują? Litwa ławą stoi za królem, na nią się gniew skonfederowanych przy Lubomirskim chorągwi i pospolitym ruszeniem objętej Wielkopolski obraca. Obie strony sięgają po obcego żołnierza, strach pomyśleć, co się gada między żołnierstwem... Jego własne sprawy poplątały się przez ten czas, regimenty cudzoziemskiego autoramentu częściowo pokasowano. Sapieha robił nadzieję, niech tylko się dźwignie z choroby, pomyśli o pułku dla niego, ale nic to jeszcze pewnego. Z Prus wieści niewesołe... Od czasu gdy Rotha* ujęto, przycichły miasta, nawet Królewiec opuścił z tonu. Szlachta cichaczem szemrze, szpiegami elektorskimi poprzetykana. Ojciec, stary generał, znów się zaszył jak borsuk w swym Knauten, tyle kazał synowi dać znać, by powracał czym prędzej. Pewnie, wracać, ale mając ugruntowane sprawy swoje na Litwie. Tymczasem spisano go z wojsk litewskich...

[ * Hieronim Roth, mistrz ławników Knipawy, proletariackiej, buntowniczej dzielnicy Królewca. Trybun królewiecki, stanął na czele walki mieszczan przeciw elektorowi Fryderykowi Wilhelmowi. Pojmany podstępem przez siepaczy elektorskich, resztę życia spędził w ciężkich warunkach więziennych.]

Schmurniał, raz wraz tylko ujmował za kielich, łykał trunki, mało zwracał uwagi na dookolne gadania.

– Mości pułkowniku, godzi się Nowy Rok tak markotnie spotykać? – uśmiechnęła się do niego przez stół urodziwa córka gospodarza.

Podniósł kielich.

– O wybaczenie proszę. Niecom się w politycznych dywagacjach zaplątał, ładu w niczym dojść już nie mogę, ale poratowanie w waćpanny słowach najdując, ochotę od nowa w sobie wzbudzę.

– Jak zawdy grzeczny kawaler z naszego Ludwiczka. Nie bój się, jeszcze my twojego Frycka we wszystkie diabły popędzimy z Królewca. Za swobodne Prusy, Ludwiczku! – zagrzmiał potężny Gruszecki, wznosząc kielich i ruszając w stronę Kalksteina.

Wraz się porwała wojacka brać, pacholicy napełniali naczynia winem, kurzyły się wszystkie czupryny, jejmość Daukszyna trochę niespokojnie dumała, czy to aby się godzi jej córkom i innym pannom w takowej konfidencji ostawać z oficerami.

Otoczyli kołem Kalksteina, przepijali jak dawniej, gdy się razem zmawiali na Prusy, każdego dnia czekając Sapieżyńskiego rozkazu. Rozjaśniły się siwe oczy pułkownika, ściskał się i całował za pan brat ze wszystkimi, wesołość mu wróciła i junacka ochota.

– Zduszę krwawego Frycka za gardło, za to, że dusił stanowe swobody, od Polski chciał stęsknione wejrzenia odwracać. Na postronku kilometrami będę go wiódł, tuszę, że z waszą pomocą, wielce mnie mili waszmość panowie!

Ryczał całym głosem, mocno pijany, dwa lata prawie nie pijał, sił ledwie dochodził, a tu jeszcze te serca złote, otwarte, te gęby kochane, gesty zadzierzyste, wojackie.

Dauksza klaskał w dłonie, goniąc służbę, by najzacniejsze wina niosła, wnet bo zegary północ wybiją.

Podnieśli się z miejsc. Gospodarz wdrapał się na zydel, górował nad wszystkimi.

– Mości panowie! Chan krymski, chociaż poganin, wszako gdy król miłościwy o pomoc przeciw Lubomirskiemu go prosił, taką odpowiedź słał, że chętnie dobrą wolę królewską inną nagrodzi usługą, aleć nie na tę wojnę, gdzie brat na brata szablę dobywa. Nowy Rok w tak zacnym poczynając gronie, toć wnoszę, by nie musiał nam więcej poganin nauk zbawiennych dawać, ale byśmy sami ład w kraju utrwaliwszy, nie sromotnymi swary, nie krwi własnej wzajemnym przelaniem, ale dawną przodków sławnych dzielnością nieprzyjaciel! prawdziwych znosząc, wszyscy simul et semel* pokój prawdziwy wokoło granic ojczyzny ustanowili.

[* simul et semel (łać.) – razem i raz]

Cokolwiek zdumieni spojrzeli towarzysze po sobie. Zdumienia tego nie mogła przesłonić nawet ilość wypitych trunków. Dauksza tak mówi? Zwolennik Paców i ich dworskiej polityki, żołnierz, a nie rezoner? Wyraźnie tak Lubomirskiego prywatę, jak i królewskie uprzedzenia potępiał. Że jednak prawda była w tych słowach, że nieochotnie patrzyli na wojnę domową, wraz się podniosły głośne wiwaty, jedno hura goniło za drugim. Nieco chwiejnie kłaniali się wojskowi przed paniami, mlaskały wargi przy pocałunkach, kaskadą płynęły wyszukane zdania składanych życzeń.

Jeden tylko namiestnik Kunat głową kręcił i pokrzykiwał, że on wcześniej musi Lubomirskiego rozbić, pomścić pohańbienie Litwinów pod Jasną Górą.

– Być inaczej nie może, to jeno jest consilium salubre* majestatowi i ojczyźnie – powtarzał z pijackim uporem.

[*consilium salubre – zbawienna rada ]

A potem wyszarpnął nagle pistolet, strzelił w sufit, kurz się posypał, brzęknęły szkła na stole.

– Tak trza z rebeliantem uczynić! – wrzasnął.

Śmiechem to przywitali, któryś zawołał, że ognie od Wilna widać, wraz się wysypali gromadą całą na dwór, para poszła od zadyszanych oddechów, gwałt się podniósł okrutny. Pani Daukszyna w ten czas jak kwoka uwodziła do dalszych pokoi pozostające pod jej pieczą dziewczęta. Wiedziała, teraz nic już nie wstrzyma wesołości panów oficyjerów, posypią się grube facecje, pijaństwo będzie i ryki straszliwe.

Toteż zdumiała się nagłą ciszą, jaka zapanowała na dworze. Tylko psy mąciły ją ujadaniem.

Oni zaś stali ciasną gromadą, nawet kanciasty Kunat się uspokoił, patrzyli na światła Wilna, słuchali gwaru stamtąd płynącego, huku wystrzałów, aż głowy pochylili, gdy palba się nagle poniosła armatnia, a ku górze strzeliły prochowe ognie, przez specjalistów na tę okazję specjalnie przygotowane.

Wydało się im teraz to miasto ogromne, większe niżeli zazwyczaj, potężne i godne, nawet w tę chwilę beztroskiego świętowania Nowego Roku. Błyski ogni zdawały się dążyć od dołu ku gęsto rozsiadłym na niebie gwiazdom, nieustająca palba przemieniała się w jeden głuchawy pomruk.

– Hej, ochota! – zakrzyknął krewki w wojaczce i w zabawie Zaręba, wpół ułapił olbrzymiego Kunata, zaczęli się wodzić jak dwa niedźwiedzie w gęstwie boru, wokół utworzyło się koło, padać zaczęły słowa zachęty.

Zapaśnicy runęli na ziemię, aż sypnęło śnieżną kurzawą, wywracali się jak młode szczenięta, sapanie tylko dawało się słyszeć. Zaraz i innych, co młodszych, zdjęła chętka do wyzbycia nadmiaru sił, zaczęły się gonitwy i nowe zapasy. Poczobutt stanął przy najbliższych opłotkach i palić jął w górę, a twarz mu jaśniała zgoła chłopięcą radością. Pocztowi wylegli z czeladnej, dziwując się takiej ochocie swych oficerów, potem i oni dali się ponieść powszechnej wesołości. Za oknami gęsto skupiały się jedna przy drugiej twarze dziewek, aż tu dobiegały ich chichoty.

Gdy po długim czasie wrócili do gościnnych izb Daukszów, po trosze wyparował im z głów spożyty uprzednio alkohol. Z tym większą ochotą przypięli się do kielichów, wrzaskiem powitali nowe porcje wnoszonego przez służbę mięsiwa. Padali sobie w objęcia, oświadczali się z przyjaźnią, ciągle zaś pomstującego na Lubomirskiego Kunata jeszcze podtrzymywali w tej jego zaciętości.

– Prawże, osiłku, jako to było pod Częstochową, chwackoś się tam pono spisywał – szturchał go w bok Zaręba.

Ucichli inni, tak się złożyło, że poza Kunatem nie było między nimi nikogo z chorągwi, które pod Połubińskiem poszły w Koronę z pomocą Janowi Kazimierzowi. Kalkstein, który tylko ogólnikowo słyszał o tej sromotnej potrzebie, bo na trzeźwo mało kto się nią chwalił, przysunął się teraz bliżej namiestnika, uhonorowanego ciekawością obecnych.

– Po dziś dzień niejasno mi, jako naprawdę to było. Połubińskiemu zlecono dowództwo, jakby koronni z góry czuli sromotę... Żołnierz zmęczony był kołowaniem, bośmy długi czas wojskami obok siebie chadzali. Lubomirski tu, my za nim, on kędy indziej, my o krok, jakby w dzieciaczków zabawie. Aże pod Częstochową przyparliśmy ich do kąta. Polanowski tam szedł, wraz mu z pomocą przybieżeli jeszcze Piasoczyński i Borek, substytut wojsk związkowych koronnych, co się przy rebeliancie wszetecznym opowiedziały...

– Dzielni wodzowie wszystko – zauważył Gruszecki.

– A ino, zwłaszcza po potrzebie na to wyszło – odburknął Kunat. – Wołosi i Kozacy po naszej stronie zaczęli, takoż królewski Francuzik de Brion, żeby go ziemia nie nosiła, pierwszy bo zdał się rebeliantom. Na początku wyglądało, że impet ostanie po naszej stronie, dopiero jak litewskie chorągwie ruszyły, tamtych opanowała istna furia. Nie lubią nas oni, żeśmy to królowi z pomocą poszli. Aniśmy się obejrzeć zdołali, jak przyparli nas do klasztornych murów. Mnisi tymczasem, szelmy, wrota pozawierali. Ścisnęli nas ze wszystkich stron... Blisko trzysta chłopa poległo, inszych z odzienia lepszego i oręża oczyścili koronni, znaczniejszych z sobą uwiedli. Sam Połubiński w niewolę trafił, onże de Brion, trzech Paców, co niemiara znaczniejszych oficyjerów...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin