Goddard Kenneth - Alchemik(1).pdf

(798 KB) Pobierz
65386726 UNPDF
tytuł: "Alchemik"
autor: Kenneth Goddard
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1993
* * *
PROLOG
Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od razu się okazało, że
kluczem do sprawy był Jamie MacKenzie, chociaż motywom, jakie nim kierowały,
wciąż brakowało sensu Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz
inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć, że tak bystry
młody człowiek mógł do tego stopnia zlekceważyć lodowatą obojętność i przemoc
nieodłącznie związane z profesją, którą dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy
czasu rzeczą aż nazbyt ewidentną było, iż MacKenzie po prostu nie rozumiał ani
przerażającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego błędu, jaki
popełnił. Jamie musiał chyba wmówić sobie, że cała ta historia jest tylko
wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię, bo o ile jego
dodatkowe zajęcie dostarczało mu czasem uciech - a na pewno sporo pieniędzy -
zabawą bynajmniej nie było. Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego
Voyćger Hall na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego zadzwonił telefon,
Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał wzrok od swoich obliczeń i z
obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę.
- Halo?
- Sie masz Jamie. Jak leci?
MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego Lockwooda. Kiwnął
głową. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko. Jak wszyscy mieszkańcy Voyager
Hall, doskonale wiedział, że urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec
Bobby'ego Lockwooda zostawił synowi coś więcej niż tylko jasnoniebieskie oczy,
czarne kręcone włosy, niezależność ducha i trochę ciężko zarobionego grosza. Ale
tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do wiedzy jako takiej.
Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały się wyłącznie do badań nad
różnorodnymi skutkami oddziaływania środków chemicznych na ludzki umysł tudzież
ciało. Tak się przypadkiem zdarzyło, że jednym z najbardziej ulubionych przez
Lockwooda środków był alkohol etylowy. - Gorąco - odrzekł dobrodusznie
MacKenzie.
- W przyszłym tygodniu sesja. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że najwyższa pora
przeczytać parę książek albo pojechać do Centrum i zarwać jakąś dupcię. Nie mogę
się zdecydować.
- No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem Lockwood.
- Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą zresztą. Chyba nieźle mi z
nią idzie i w przyszłym tygodniu chcę ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym,
że nigdzie nie mogę znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, że zwrócę się o
pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla.
MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń.
- Może będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostrożnie. - W tym miesiącu mam
od groma zamówień, ale niewykluczone, że dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś
wytrzasnąć. Ale to cię będzie trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy
jest dzisiaj bardzo poszukiwany.
- To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood.
- Dwójka nam wystarczy, przyjacielu, aż nadto. No to ile zedrzesz ze starego
kumpla, hę?
- O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie stówy - odparł
MacKenzie.
- Ale jak dla ciebie, niech będzie sto pięćdziesiąt. Pasuje?
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aż westchnął ze
szczęścia.
- Jutro wieczorem moja pani będzie promieniała z wdzięczności.
- Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo kędzierzawy,
niebieskooki Lockwood miał wśród studentów reputację ostrego podrywacza i
zazwyczaj obywał się bez żadnych środków wspomagających.
- Ona wie, że szykujesz dla niej paczuszkę?
- Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak to załatwimy? Jak
zwykle?
- Jak zwykle. Skrytka 245.
- Forsa już do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie dzięki. Tylko nie
siedź za długo nad tymi... książkami. MacKenzie uśmiechnął się, odłożył
słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piątek, ósma czterdzieści pięć wieczorem.
Mnóstwo czasu, żeby pójść do Centrum Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów
rachunku różniczkowego i wybrać - oraz zarwać - odpowiedni towar na weekend.
Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym ukontentowaniem, MacKenzie
chwycił gruby, rzadko otwierany podręcznik do rachunku różniczkowego, sięgnął po
błękitnozłotą wiatrówkę i ruszył do drzwi. Zważywszy wszystkie korzyści płynące
z jego obecnego stylu życia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej
przykładał się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa
znaczeniu. O tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak najbardziej.
Ludzi takich jak choćby wydziałowy opiekun do spraw naukowych, trzech profesorów
Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego roku, nie wspominając już o kilku bardzo
bliskich przyjaciołach, którzy właściwie powinni wiedzieć, że to naprawdę bez
sensu. Ale z drugiej strony fakt, że ludzie ci w ogóle przejmowali się edukacją
MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w dzień każdy z nich rozmyślnie
dostarczał Jamiemu zachęty do kompletnej obojętności wobec rzeczy tak
trywialnych, jak zbliżająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście
pieniądze. Ściślej mówiąc, bardzo dużo pieniędzy. Za każdym razem, kiedy jeden z
tych szlachetnych osobników kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego
krystalicznego proszku - w położonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał
opinię najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokainą - po prostu umacniał go
w przekonaniu, iż życie jest niczym kawałek pysznego ciasta, które upieczono,
pokrojono i osobiście dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu
Jamie MacKenzie miał niemal wszystko, czego od życia chciał: stały i
wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki, kampus pełen
młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi, modnymi ubraniami i
nowiutki angielski sportowy samochód, za który zapłacił gotówką; uwzględniając
konieczność zachowania niezwykłej ostrożności podczas wykonywania codziennych
obowiązków zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym rozgłosem
i szacunkiem. Rzeczą zrozumiałą jest, że umysł osiemnastolatka nie mógł tego
wszystkiego w pełni ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało najbardziej, był fakt,
że podtrzymywanie jakże luźnego i dostatniego trybu życia wcale nie wymagało
ciężkiej pracy. Ba, praktycznie żadnej pracy. Co tydzień odbierał towar,
rozprowadzał go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak
inteligentnego jak Jamie MacKenzie. Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał
kluczykiem metalową kasetkę ukrytą pod najniższą szufladą niezwykle ciężkiej
dębowej serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące pięćset
dolarów w banknotach o małym nominale (nierzadko brał dwa, a nawet trzy razy
więcej). Włożywszy pieniądze do niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na
łóżko z czymś lekkim do czytania - najczęściej z drogim magazynem porno - i
czekał. O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć minut, w pokoju, którego z
nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego podawał mu namiary budki
telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz godzinę przybycia - zwykle dziesięć do
piętnastu minut po rozmowie, zależnie od odległości. W umówionej budce MacKenzie
odbierał drugi telefon. Tym razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do
"skrytki", gdzie miał nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik
na zużyte ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie albo w
najbliższej okolicy. Otwierał pojemnik uniwersalnym kluczem, wsuwał kopertę pod
ręczniki, możliwie niegłęboko, i wracał prosto na uniwersytet. Zgodnie z bardzo
wyraźnymi poleceniami Jamie nigdy, ale to nigdy nie kręcił się w pobliżu
skrytki, by zidentyfikować śmieciarza, który, jak przypuszczał, przychodził
niedługo potem. Będąc osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie słusznie zakładał,
że taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, możliwe nawet że zgubną w
skutkach. Żaden problem, gdyż tożsamość "łącznika" niezbyt Jamiego interesowała.
Jak dotąd pestka.
Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury odbywał się wieczorem w
pierwszy wtorek po zrzucie. O szóstej czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i
pozbawionej smaku kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika,
wystukiwał czterocyfrowy kod, otwierał skrzynkę i wyjmował pocztę. We wtorki,
czasami w środy, wśród listów znajdował dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a
niekiedy nawet osiemdziesiąt cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Każda
partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie zamkniętych
paczuszek z wytrzymałego plastiku. Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku,
MacKenzie szedł szybko i ostrożnie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwał dwa
zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał. Punktualnie o siódmej,
gdy zaczynała się ściśle przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał
skrytkę w serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad
dwulitrowy słój z laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z grubymi,
błyszczącymi papierkami w kształcie kwadracików i niewielką metalową łopatkę.
Układał te przedmioty na uprzątniętym fragmencie blatu biurka, siadał i resztę
wieczoru spędzał na ważeniu i pakowaniu kokainy. Jamie był tak zwanym
"detalistą" albo "gońcem", jak nazywano handlarzy najniższego szczebla. Ważenie
i pakowanie towaru nie wymagało od nich jakichś specjalnych predyspozycji, poza
odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania maleńkich kopert
z błyszczącego papieru. Kalkulacja była niezwykle prosta, co wynikało z
dokładnie rozplanowanego harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników
mniejszych, tych obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali
kilogramami. Każda cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy ważyła
około dwudziestu ośmiu gramów. Zadaniem MacKenziego było odważyć z każdej
dokładnie dwadzieścia pięć gramów narkotyku i dokładnie zmieszać go z
dwudziestoma pięcioma gramami sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej
operacji otrzymywał pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej kokainy, którą
zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odważonych jednogramowych paczuszek. Jako
jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersyteckim kampusie, MacKenzie
miał sprzedać przynajmniej pięćdziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo i
zgarnąć za to trzy tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny
zrzut; rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe trzy i trzy
dziesiąte grama czterdziestoprocentowej kokainy zostawało dla Jamiego jako
udział w zyskach ze sprzedaży każdej partii proszku. Dla młodego człowieka była
to kwota aż nadto wystarczająca. Dzięki niej mógł sobie pozwolić na kobiety,
ubrania i samochody aż do końca swojej uniwersyteckiej kariery. O ile tylko
zachowa należytą ostrożność i nie stanie się chciwy albo głupi. Jednak oddając
Jamiemu sprawiedliwość, należy uczciwie stwierdzić, że do typów nieostrożnych
nie należał. Z religijną nabożnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie
wbijano do głów wszystkim detalistom tudzież mniejszym hurtownikom podległym
Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym całkowicie ufasz,
najlepiej z góry ustaloną ilość kokainy tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś,
kogo niedawno aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie
sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta cię, czy sprzedajesz narkotyki, zaprzeczaj.
I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom zupełnie obcym. Tak więc klienta
trzeba najpierw poznać i dopiero wtedy ryzykować własny tyłek. MacKenzie nie był
też człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy na rynku brakowało towaru, Jamie
prawie nigdy nie podbijał ceny, poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w
przypadku ekspresowej dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć
do swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zależało mu na tym - jeszcze
nie - by zostać hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo uważał, że na grubsze
transakcje będzie miał mnóstwo czasu w późniejszym okresie życia. Na razie Jamie
MacKenzie był całkowicie zadowolony z tego, że jest młodzieńcem w miarę
przystojnym, i że stopniowo zyskuje coraz większą popularność. Wspomaganą, rzecz
jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy oraz kokainy. Nie, Jamie z
pewnością nie zachował się nierozważnie, gdy o dziesiątej trzydzieści wieczorem
zszedł do skrzynki numer 245, żeby wybrać z niej codzienną porcję kopert, z
których jedna zawierała sto pięćdziesiąt dolarów w dziesięciodolarowych
banknotach. Nie był też nadmiernie chciwy, gdy mniej więcej trzydzieści sekund
później wrzucał do skrzynki Lockwooda zaklejoną kopertę z dwoma gramowymi
pakiecikami narkotyku. Popełniał po prostu niewybaczalnie głupi błąd.
Kwadrans po dziewiątej w sobotę rano Bobby Lockwood przystanął koło swojej
skrzynki pocztowej i wyjął z niej zaklejoną kopertę od Jamiego MacKenzie. Szybko
zboczył do pobliskiej ubikacji, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i spędził w niej
wystarczająco dużo czasu, by przekonać się, że każda paczuszka zawiera biały
krystaliczny proszek. Później ruszył pośpiesznie na parking za akademikiem,
wsiadł do samochodu, wyjechał z kampusu, na rozgałęzieniu autostrady numer 5
skręcił na południe i popędził do San Diego. Historyjka, jaką wcisnął
MacKenziemu, była lipna. Bobby Lockwood nie miał zamiaru spożytkować dwóch
gramów kokainy na uwiedzenie wyimaginowanej rudej piękności podczas równie
wyimaginowanej wyprawy na narty. Chociaż pomysł jako taki mógł ewentualnie
przypaść Lockwoodowi do gustu, na pewno nie był to odpowiedni sposób na
wykorzystanie cennego dowodu rzeczowego w bardzo delikatnym śledztwie, jakie się
właśnie toczyło. Grzecznie mówiąc, Bobby Lockwood nie zamierzał spieprzyć udanej
operacji nielegalnego zakupu z powodu jakiejś przypadkowej dupci. Zresztą
operacja nie była wcale zakończona. Lockwood miał jeszcze oddać proszek do
analizy, żeby dokładnie sprawdzić, co też nabył za sto pięćdziesiąt dolarów
Jimmy'ego Pilgrima, za pieniądze, z których się dokładnie rozliczał. Żeby to
zrobić, Lockwood musiał dostarczyć paczuszki komuś, kto znał się na chemii o
wiele lepiej niż on: zawodowemu chemikowi, choćby takiemu jak Simon Drobeck.
Dwadzieścia pięć minut później Drobeck otworzył Lockwoodowi drzwi swego dobrze
odizolowanego laboratorium i wziął od niego kopertę.
- Najwyższa pora, żebyś przyniósł coś interesującego - mruknął. Kiwając się jak
kaczka, podszedł do stołu, rozciął kopertę, ostrożnie rozwinął pakieciki i
sięgnął po dwa celofanowe papierki, na które wysypał kokainę.
- Te rutynowe badania zaczynają mnie już nudzić. Cały Drobeck...
- pomyślał Lockwood patrząc, jak chemik manipuluje przyciskami skomplikowanej
wagi elektronicznej. Ponury, zamknięty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los
faceta, który całe życie spędził pośród probówek i nawet nie zauważył, że już
zgrzybiał i stetryczał. Wstrząsnął nim dreszcz. Wbrew zastrzeżeniu w testamencie
ojca, mówiącemu, że Bobby odziedziczy posiadłość na Alasce, pod warunkiem że
najpierw uzyska dyplom z biologii albo chemii, Lockwood nie wyobrażał sobie
życia spędzonego w ciasnym laboratorium. Zwłaszcza w takim jak laboratorium
Drobecka.
- To powinno być o wiele bardziej interesujące, jeśli nasze przypuszczenia są
słuszne - odparł z wyraźnym roztargnieniem. Jego oczy nerwowo lustrowały
pomieszczenie. Na stołach i na podłodze stały tu liczne akwaria, butle z gazem,
plastikowe pojemniki na śmieci, błyszczały dziesiątki chromowanych przyrządów,
na ścianie wisiały zlewy. Lockwood czuł, że tężeją mu mięśnie brzucha. Zaczęły
mu się pocić dłonie. Stetryczały pierdoła - pomyślał i z niejakim wstydem
uświadomił sobie, że nie umie zapanować nad odruchowymi reakcjami wywołanymi
tym, co znajdowało się w cuchnącym laboratorium. Lockwood nie lubił tu
przebywać. Głównie dlatego, że nie tolerował obecności Drobecka i nie cierpiał
tych jego plugawych badań, jakim się z lubością oddawał. Tak naprawdę to gdyby
Bobby miał w tej sprawie coś do powiedzenia - niestety nie miał - kokaina
Jamiego MacKenzie mogłaby dotrzeć do Drobecka pocztą, a nawet na grzbiecie
jakiegoś pieprzonego wielbłąda. Wszystko jedno jak, byleby tylko nie musiał
dostarczać jej osobiście. Ale musiał. Jimmy Pilgrim mocno podkreślał, że czas
odgrywa w sprawie Jamiego niezwykle istotną rolę. Wyniki badań chciał mieć po
południu, co znaczyło, że Bobby będzie musiał sterczeć w tym obleśnym zoo i
towarzyszyć Drobeckowi, aż łysy, pomarszczony grubas znajdzie odpowiedź na kilka
pytań.
- Usiądź sobie - mruknął Drobeck, zanotowawszy coś na kartce. Machnął ręką w
stronę krzesła po drugiej stronie roboczego stołu.
- Wiadomo, kto to opchnął?
- Dziękuję - powiedział Bobby, obchodząc chemika i sięgając po krzesło.
- Wiadomo. Nazywa się MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e. Na imię ma Jamie, przez
jedno...
- Kurwa mać!
- wrzasnął nagle, cofając gwałtownie rękę, bo natrafił palcami na zimną, gładką,
pokrytą łuskami skórę.
- Przez jedno "m"?
- spytał Drobeck, lekko rozciągając usta w czymś, co można by uznać za uśmiech.
Drobeck był człowiekiem nie do rozgryzienia. Nawet nie drgnął, kiedy Lockwood
wrzasnął.
- Ty pieprzony kutasie - wyszeptał wściekle Bobby, cofając się od stołu i stając
dla pewności za naukowcem, żeby lepiej zobaczyć, czego przed chwilą dotknął, tym
razem z bezpiecznej odległości.
Był duży. Lockwood nie wiedział jak duży. Nawet nie chciał o tym myśleć. Tkwił w
bezruchu, owinięty wokół krzesła pięcioma skrętami potężnego cielska. Za łbem
wielkości dłoni Bobby'ego zaczynała się szyja średnicy jego nadgarstka, a jeden
ze środkowych splotów miał grubość męskiego uda. Wyglądało na to, że śpi, ale
Lockwood nie pałał ochotą, by podejść bliżej i sprawdzić.
- Nie zrobi ci krzywdy - powiedział Drobeck, skupiwszy uwagę na analizie kokainy
z pierwszej paczuszki. Rozmieszał już odrobinę proszku w buteleczce z
rozpuszczalnikiem i właśnie wstrzykiwał miksturę do jakiegoś przyrządu
wyposażonego w liczne pokrętła i wskaźniki.
- Taa? Dasz mi na to gwarancję?
- Lockwood posłał mu wściekłe spojrzenie, usiłując zapanować nad oddechem.
Nadal się cofał, żeby stanąć jak najdalej od wielkiego, pogrążonego w letargu
węża. Zrobił jeszcze jeden krok i... wpadł na olbrzymie metalowe pudło z
pokrywą, co natychmiast sprowokowało chór sycząco-szurających odgłosów,
przenoszących się błyskawicznie z klatki do klatki. Lockwood odskoczył do tyłu,
jakby coś go ukąsiło. Sparaliżowany, stał pośrodku laboratorium z trzęsącymi się
rękami i nogami, z zaciśniętymi bezsilnie pięściami, rozpaczliwie szukając
miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych pojemników.
Drobeck - wciąż zwrócony plecami do rozwścieczonego i bliskiego paniki handlarza
- najwyraźniej myślał nad jego pytaniem.
- Nie - rzekł po chwili, odwracając się wolno i spoglądając prosto w pobladłe
oblicze Lockwooda.
- Chyba nie. Może chcesz poczekać obok?
- spytał, wskazując drzwi po drugiej stronie laboratorium. Te z napisem: "Uwaga!
Niebezpieczeństwo! Jadowite gady! Zachować ostrożność!" Lockwood nawet tam nie
spojrzał. Dużo słyszał o tym pomieszczeniu.
- Nie, zostanę - warknął z twarzą wykrzywioną strachem i złością.
- Daj mi tylko znać, kiedy skończysz.
Dwadzieścia pięć długich minut później Drobeck oderwał wzrok od przyrządów i
popatrzył na Bobby'ego.
- Waga się zgadza, i to dokładnie - oznajmił.
- Jeden przecinek zero dwa i zero przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć. Dwa
gramowe pakieciki. Oczywiście, oba zawierają chlorowodorek kokainy, czego z
pewnością oczekiwałeś. Chcesz liczb? Piętnaście przecinek dziewięć oraz
szesnaście przecinek zero.
- Szesnastoprocentowa koka - przetłumaczył na swoje Lock- wood.
- Tak samo jak ta z pierwszej partii... Jesteś pewny? Simon Drobeck spojrzał na
Bobby'ego i na jego twarzy po raz pierwszy odmalował się wyraz czegoś w rodzaju
prawdziwego rozbawienia.
- Tak - powiedział kiwając łysą, pomarszczoną głową i rozciągając wargi w niemal
doskonałej imitacji uśmiechu.
- Chyba tak. Zgodnie z zaleceniami, personel techniczny miał kategoryczny zakaz
przeszkadzania studentom w trzygodzinnej nauce własnej. Dlatego wymiana
przepalonych żarówek oraz drobne naprawy w akademikach Uniwersytetu
Kalifornijskiego, również w kampusie w San Diego, odbywały się wyłącznie we
wtorki i czwartki między godziną pierwszą a czwartą po południu. Tak się
złożyło, że wtorkowe i czwartkowe popołudnia bardzo odpowiadały pewnemu
studentowi filozofii, który musiał trochę dorabiać na spłacenie miesięcznych rat
za nową Hondę 1000 cc, bo o istnieniu motocykla wspomagający go materialnie
rodzice nic nie wiedzieli. Całkiem przypadkowo pasowały również do planów kilku
innych ludzi, którzy czerpali z akademików znacznie większe korzyści finansowe
niż wspomniany student filozofii.
W czwartek, sześć dni po tym, jak Jamie MacKenzie sprzedał Lockwoodowi dwa gramy
kokainy dokładnie o godzinie pierwszej dziesięć po południu, młody, dobrze
zbudowany mężczyzna o kędzierzawych blond włosach i bladoniebieskich oczach
poprawił biały kombinezon, naciągnął mocniej baseballową czapkę i skradzionym
kluczem uniwersalnym otworzył drzwi do sutereny pod akademikiem Voyager Hall.
Niósł drewnianą drabinę, kartonowe pudło z napisem: " Żarówki" i ciężką skrzynkę
z narzędziami, przytwierdzoną taśmami do pasa. Student ostatniego roku filozofii
i niepełnoetatowy specjalista od drobnych napraw w jednej osobie, który tego
popołudnia miał zmieniać żarówki w Voyager Hall, nie wiedział, że skradziono mu
klucz; nie wiedział też, że jest już dziesięć minut spóźniony. Tak naprawdę to
nie wiedział o niczym, albowiem z twarzą wciśniętą w poduszkę chrapał w
najlepsze na swoim nader zmiętoszonym łóżku - ofiara młodej, agresywnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin