Mercedes Lackey - Wiatr - 2 - Zmian.doc

(1701 KB) Pobierz
MERCEDES LACKEY

     MERCEDES LACKEY

    

    

    

     Wiatr Zmian

     Tłumaczyli Katarzyna Krawczyk i Leszek Ryś

    

     Dedykowane Klanowi Tayledras i heroldom naszego

     świata: policjantom, strażakom i wszystkim ludziom

     spieszącym na ratunek, których codzienne wyczyny

     przekraczają literacką fantazję

    

     PROLOG

    

     Przez wiele lat, za panowania królowej Selenay i króla małżonka Darena, bogate północne królestwo Valdemaru obległy siły Hardornu (Strzały Królowej, Lot strzały, Upadek strzały, Prawo miecza). Ich przywódca, okrutny i przebiegły Ancar w starciu z dworem rywalizującego z nim państwa uciekł się wpierw do zdrady, jednakże jego zamiary zostały udaremnione przez heroldów Valdemaru, którzy byli w jednej osobie sędziami, prawodawcami i strażnikami praw jego obywateli. Ancar nie mógł ich przekupić złotem, gdyż sprzedajność była sprzeczna z naturą heroldów, wybranych do służby przez Towarzyszy - stworzenia, które tylko z pozoru można było wziąć za konie. Wtedy Ancar przeprowadził bezpośredni atak, który został odparty przez siły południowego sąsiada zaatakowanego kraju, królestwa Rethwellanu, i w ten sposób wywiązał się z dawno puszczonej w niepamięć obietnicy. W szeregach armii Valdemaru znalazła się kompania najemników, Piorunów Nieba, pod wodzą kapitan Kerowyn, wnuczki czarodziejki Kethry (której historię opowiadają Związani przysięgą i Krzywoprzysiężcy). Kerowyn przywiodła ze sobą coś więcej niż tylko zbrojny zastęp, miała przypasaną do boku starą, zaklętą broń, miecz babki: Potrzebę, którym z niewiadomych powodów mogła władać wyłącznie kobieta. Razem z nią na pomoc Valdemarowi przybył brat króla Rethwellanu i jego Lord Wojny, książę Daren, młodszy brat zdradzieckiego pierwszego męża Selenay.

     Wymienieni bohaterowie wspólnymi siłami pokonali armię Ancara. Podczas decydującego starcia Daren, który w niczym nie przypominał swego brata, i Kerowyn ku konsternacji niektórych dostojników Selenay zostali Wybrani przez Towarzyszy.

     Daren i Selenay zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia.

     Przez następnych pięć lat udało im się, pomimo ponawianych wciąż przez Ancara prób wtargnięcia w granicę królestwa i nasyłania szpiegów, utrzymać pokój oraz doczekać się potomstwa. Krajżył w niezachwianej pewności, że przynajmniej nie zagrażają mu ciemne moce magii.

     Co prawda, zaledwie garstka zamieszkujących Valdemar wierzyła w prawdziwą magię, chociaż na co dzień stykano się z dowodami istnienia myślmagii heroldów. Odwieczna przeszkoda, której wzniesienie przypisywano legendarnemu magowi heroldów Vanyelowi, wydawała się skutecznie bronić granic Valdemaru przed działaniami prawdziwej magii. Co więcej, wydawało się, że istnieje nawet pewien zakaz myślenia o magii.

     Był to temat, o którym szybko zapominali rozmówcy, świadkowie zaś swe wspomnienia składali na karb snów. W zapomnienie poszły stare opisujące ją kroniki; zapał ich czytelników szybko wygasał i odkładali je oni, nie pamiętając, do czego im właściwie były potrzebne.

     Jednak nadszedł dzień, kiedy stało się jasne, że przeszkoda przestała być już tak skuteczna, jak wszyscy sądzili, czy mieli nadzieję. Dziedziczka tronu, córka królowej z pierwszego małżeństwa, podjęła decyzję, iż najwyższa pora, by Valdemar postarał się choć w pewnym stopniu opanować magię, którą władali wrogowie królestwa (Wiatr przeznaczenia), a być może rozwinąć nawet nowe rodzaje zaklęć.

     Następczyni tronu nieustępliwie walczyła o prawo udania się osobiście na poszukiwanie magów w odległe krainy. Jej argumenty przybrały na sile wtedy, gdy o mały włos nie zginęła z ręki wspomaganego magią zamachowca nasłanego przez Ancara i koniec końców wyruszyła na wyprawę, mając przy boku Potrzebę i jednego herolda, Skifa.

     Ledwie przekroczywszy granicę Rethewellanu, królewna przekonała się, że sukcesu nie zawdzięcza wyłącznie własnej przemyślności, lecz że to Towarzysze wspomogli ją skrycie, i że w istocie to oni kierują ją w sobie tylko wiadomym kierunku. Uniesiona gniewem, przysięgając, że ta wyprawa odbędzie się wyłącznie pod jej dyktando, Elspeth zawróciła z raz obranej już drogi i ruszyła do Kata'shin'a'in oraz nomadów na Równinach Dhorishy. Żyła nadzieją, że pomogą jej oni odnaleźć tajemniczych Braci Sokołów z Pelagiru - u których rzekomo pobierał nauki ostatni herold-mag, Vanyel (Sługa magii, Obietnica magii, Cena magii) - i że tam będzie mogła spotkać nauczycieli i pozyskać sobie sprzymierzeńców.

     Dowiedziawszy się dokąd zmierza, Shin'a'in postanowili poddać ją próbie i nie spuszczać jej z oka, gdy stanie twarzą w twarz z ich wrogami podczas przemierzania ich ziemi.

     Wtedy to miecz, który miała przy boku i o którym myślała, że jest “zwykłą” magiczną bronią, przebudził się w jej rękach. Okazało się, że w pradawnych czasach - ginących w takim mroku dziejów, iż zatarciu uległy wszelkie o niej wzmianki w Kronikach Valdemaru - Potrzeba była czarodziejką.

     Heroldowie, Towarzysze i przebudzone z długiego snu ostrze razem przekroczyli granice Równin Dhorishy i natychmiast przekonali się, że miast starym niebezpieczeństwom, muszą stawiać czoło nowym: ziemie Tayledrasów, do których zmierzali, wspomagając się mapą wręczoną Elspeth przez szamana Shin'a'in, Kra'heera, oraz Tre'valena, były tak samo oblegane jak Valdemar.

     Pomiędzy Sokolimi Braćmi był mag, Mroczny Wiatr k'Sheyna, który prowadził własną wojnę przeciw wrogom zewnętrznym i wewnętrznym. Z zewnątrz zagrażały mu siły pod wodzą złego adepta i Mistrza Zmian, Mornelithe'a Sokolej Zmory, w szeregach których niepoślednią rolę odgrywała jego córka, półczłowiek, Zmiennolica Nyara. Na dodatek klan był podzielony: ponad połowa, w skład której wchodziły wszystkie dzieci i magowie mniejszej rangi, żyli opuszczeni w miejscu, gdzie zamierzano urządzić nową Dolinę, gdy pękł ich kamień-serce. Jakby tego było mało, podzieliła się także starszyzna. Mroczny Wiatr stał na czele grupy, która chciała skorzystać z pomocy z zewnątrz, scalić kamień-serce i sprowadzić z powrotem resztę klanu. Tymczasem jego własny ojciec, przywódca magów, zaklinał się, iż uczynić tego niepodobna.

     Jednak ojciec Mrocznego Wiatru uległ sile Zmory Sokołów i nawet w samym sercu Doliny nie mógł wyrwać się z jego sideł. To właśnie on, adept Gwiezdne Ostrze k'Sheyna, spowodował pęknięcie kamienia klanu.

     Mroczny Wiatr miał do pomocy dwoje gryfów i ich młode, którzy zastąpili mu rodzinę po śmierci matki i odsunięciu się od władzy ojca. Treyvan i Hydona uczynili co w ich mocy, by jak najlepiej go wychować, niewiele jednak mogli wskórać w Dolinie, mimo że sami byli potężnymi magami.

     Zmora Sokołów postanowił silniej zacisnąć pięść wokół Doliny k'Sheyna i uciekł się do podstępu: wysłał swą córkę, rzekomą dezerterkę, która wyrwała się spod jego władzy, by uwiodła młodzieńca. Nyara, której sprzykrzyło się złe traktowanie przez ojca, nie wiedziała nic o jego dalekosiężnych planach. Miłość do Jutrzenki sprawiła, że Mroczny Wiatr nie uległ urokowi Nyary, jednak w swych rachubach Zmora Sokołów i tak był przekonany, że sprawa usidlenia tak ojca, jak i syna, jest już przesądzona.

     Elspeth, właścicielka niesłychanie cennego zabytku, mag o surowym jeszcze talencie, natychmiast obudziła w Zmorze Sokołów chciwość, gdy tylko zwróciła na siebie jego uwagę. Polecił więc on swym stworzeniom, nieustannie przeczesującym Równiny w poszukiwaniu zabytków chronionych przez Shin'a'in, by ruszyły jej śladem. Sam zaś, kierując się zadawnionym uczuciem nienawiści do gryfonów, przypuścił atak na rodzinę Treyvana i Hydony, a przy okazji zdołał zamknąć duszę Jutrzenki w ciele jej własnego więź-ptaka, zgładziwszy ciało człowieka wraz z ptasią duszą.

     Gdy Nyara przekonała się, iż na gryfiątka padł cień potęgi jej ojca, wyznała, jaką odegrała w tym rolę i wtrącono ją w najciemniejszy zakamarek gryfoniej jaskini.

     Elspeth i Skif stanęli na granicy ziem k'Sheyna ścigani przez stwory Sokolej Zmory. Uratował ich Mroczny Wiatr z parą gryfonów. Niepewny, co z nimi począć, rozpoznawszy miecz i Towarzyszów, zabrał ich ze sobą do jaskini swoich przyjaciół. Skif zobaczył tam Nyarę i natychmiast się w niej zakochał. Okazało się, że zauroczenie było obustronne.

     Wyznania Nyary pozwoliły dowieść, że ojciec Mrocznego Wiatru był niewolnikiem złego adepta. Młodzieńcowi udało się wyrwać ojca spod władzy Zmory Sokołów i zniszczyć stworzenie, poprzez które zmuszał go do uległości. Obudził tym jednak czujność wroga, zorientował się, że wiedzą o nim, o tym kim jest i, przypuszczalnie, znają jego plany. Pełen nienawiści mag pozwolił zatem, by Jutrzenka dowiedziała się o planowanym spotkaniu z Ancarem z Hardornu dotyczącym zawarcia przymierza, a później dopuścił do jej rzekomo “przypadkowej” ucieczki.

     Dla Jutrzenki nazwisko sprzymierzeńca Sokolej Zmory nie miało znaczenia, zupełnie inaczej rzecz się miała w przypadku heroldów. Zmaterializowały się ich najgorsze obawy: Ancar miał zjednoczyć swe siły z potężnym adeptem...

     Jednak Potrzeba, doświadczona po stuleciach pełnych forteli, zwróciła im uwagę na to, że “ucieczka” Jutrzenki była niesłychanie łatwa, i że starając się zakłócić rzekome spotkanie, wystawią gryfiątka, a nawet ją samą na niebezpieczeństwo.

     Sprzymierzeńcy zastawili zatem podwójną pułapkę: zaczaili się, czekając, aż Zmora Sokołów sięgnie po młode gryfiątka.

     Ich przeciwnik okazał się sprytniejszy, niż przypuszczali: odkrył ich zamiary w ostatniej chwili i przeprowadził skuteczny kontratak. Chciał zagarnąć młode, jednak Potrzeba odparowała magiczne uderzenie, i odwróciła je przeciw niemu, przy okazji oczyszczając niczego nie podejrzewające gryfiątka z rzuconej na nie klątwy Wtedy zaatakował Skifa, lecz zanim zdołał go zabić spotkał się z ripostą Nyary, która po raz pierwszy w życiu otwarcie rzuciła mu wyzwanie. Mimo to, dzięki potężnej sile swej magii i sprzymierzeńcom, Zmora Sokołów zabił dwoje Towarzyszy i pochwycił Hydonę.

     Gdyby nie wytrwałość gryfonów i Mrocznego Wiatru oraz pomoc Mieczników Shin'a'in - odzianych w czerń sług Shin'a'in i bogini Tayledrasów - którzy przez cały czas uczestniczyli sekretnie w grze, wszystko byłoby stracone. Otoczyli oni walczących i zagrozili potędze Zmory Sokołów.

     Rozjuszony adept zmuszony został do ucieczki, o włos unikając złego losu, zostawiając za sobą krwawy ślad i nadzieję ocalonych, że strzała Shin'a'in była śmiertelna.

     Jednak na tym nie skończyła się pomoc Shin'a'in. Miecznicy i szaman zabrali ze sobą Jutrzenkę, której dusza w potrzasku ptasiego ciała skazana była na powolne rozpływanie się i “śmierć” do ostatniej iskierki ludzkiego jestestwa. Na oczach heroldów Bogini osobiście wstawiła się w imieniu Jutrzenki, wcielając jej duszą w lśniącego jastrzębia, symbol szamanów klanu Tale'sedrin.

     W zamieszaniu, które było tego wynikiem, zniknęła Nyara, zabierając ze sobą Potrzebę, która utrzymywała, że jest jej bardziej potrzebna niż Elspeth.

     Na szczęście klan znów był zjednoczony, zaś Mroczny Wiatr zgodził się obudzić w sobie moc, przed czym od tak dawna się wzbraniał, i poprowadzić Elspeth drogą magii, by mogła wrócić do Valdemaru w randze adepta.

     Tak rozpoczął się nowy dzień...

    

     ROZDZIAŁ PIERWSZY

    

     Elspeth potarła ozdobione piórami skronie. Miała nadzieję, że litościwie opadną z niej lęki i napięcie, a w umyśle choć na chwilę zapanuje spokój.

     Nie tego się spodziewałam. O, żeby już było po wszystkim.

     Herold Elspeth, Dziedziczka Korony Valdemaru, która wyszła obronną ręką z tysiąca i jednej oficjalnych ceremonii, jeszcze przed ukończeniem dwudziestu sześciu lat, strzepnęła nie istniejący proch z tuniki,żałując, że nie znajduje się gdzie indziej, wszystko jedno gdzie, byle nie tutaj. “Tutaj” znajdowało się na południowym skraju ziem Tayledrasów, o których w Valdemarze mówiono, że są baśniowymi Sokolimi Braćmi. “Tutaj” było jaskinią o nierównych ścianach, przypuszczalnie utkanych z magii, tuż przed ujściem Doliny k'Sheyna. “Tutaj” właśnie Elspeth, następczyni tronu, gotowała się we własnym sosie, walcząc z niepokojem.

     Wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do otaczających ją ludzi i magii. O ile mogła sobie przypomnieć, tej jaskini jeszcze przedwczoraj nie było w tym miejscu.

     A jednak ściany nie posiadały surowego wyglądu świeżo wydrążonej skały, piaskowa, nierówna podłoga wyglądała najzwyczajniej w świecie, a wejście, poszarpana wyrwa w zboczu, wydawało się najzupełniej naturalne, tak jak i obrastające je rośliny. Zielsko rosło wszędzie, gdzie tylko jego korzenie znalazły choć odrobinę gleby, której mogły się uczepić. Jak w każdej jaskini, którą odwiedziła, ucząc się na herolda, i w tej zalatywało stęchlizną.

     A może się myliła? Może jaskinia zawsze znajdowała się tutaj, a jedynie prowadzące do niej wejście było dobrze ukryte.

     Im dłużej nad tym myślała, tym bardziej przychylała się do wniosku, że to byłoby bardziej w guście jedynego znanego jej Sokolego Brata: Mrocznego Wiatru k'Sheyna; nie lubił on niepotrzebnie marnotrawić czasu i sił, o magii nie mówiąc. Już w pierwszy dzień ich znajomości posępnie uzmysłowił jej, co sądzi o zbyt pochopnym uciekaniu się do pomocy magii. Skąpił swej potęgi, osiągając ile się da, bez jej udziału. Ani w ząb tego nie rozumiała: czyż posiadanej mocy nie powinno się wykorzystywać?

     Mroczny Wiatr był chyba przeciwnego zdania.

     Tak zresztą jak przeczytane przez nią Kroniki o heroldzie, magu Vanyelu. Adept mógł czynić rzeczy niesłychane, i dlatego, oczywiście, ona znalazła się tutaj. Gdyby starczyło jej odwagi, użyłaby magii natychmiast, choćby po to, by ukształtować wygodniej skałę, na której przycupnęła tuż za progiem jaskini. Przynajmniej miałaby się czym zająć i nie zamieniałaby się w kłębek nerwów z powodu zbliżającej się ceremonii.

     Spojrzała z wyrzutem na Skifa, który, choć zaciekawiony, nie zdradzał żadnych oznak niepokoju. Jego ciemne oczy wydawały się być zwrócone nieco do wewnątrz, a na jego twarzy o mocno zarysowanych, kwadratowych szczękach nie było śladu zdenerwowania. Od czasu do czasu przygładzał ręką brązowe loki i jedynie dzięki temu można było nie pomylić go ze statuą.

     Elspeth westchnęła. Pewnie tak był zajęty myślami o Nyarze, że poza nią nic się dla niego nie liczyło. Najważniejsze, że zostanie Skrzydlatym Bratem Tayledrasów i będzie mógł tak długo nie opuszczać ich ziem, aż ją odnajdzie. Oczywiście o ile Potrzeba mu na to przyzwoli. Ostrze nie tylko biegle posługiwało się magią, ono - ona - wszak była człowiekiem, kobietą, która w zamierzchłej przeszłości zamieniła swe starzejące się ciało na stal zaklętego miecza. Elspeth raczej nie zdecydowałaby się na taką zamianę. Potrzeba mogła słyszeć, widzieć i czuć jedynie za pośrednictwem zmysłów władającej nią osoby; gdy nie odznaczała się ona jakimś szczególnym myśldarem lub gdy ostrze wcale nie miało właściciela, pogrążało się we “śnie”.

     Bardzo długo drzemała, zanim nauczycielka Elspeth, herold kapitan Kerowyn przekazała ją swej uczennicy. Dopiero ona uczyniła coś, co ostatecznie obudziło miecz z trwającego od stuleci snu. Obudzona Potrzeba była stokroć potężniejsza od pogrążonej we śnie.

     Kierowała się własnym, godnym szacunku umysłem, i gdy Elspeth znalazła się bezpieczna w rękach Sokolich Braci, a bezpośrednie niebezpieczeństwo zostało oddalone, zdecydowała, że jest znacznie bardziej potrzebna Zmiennolicej Nyarze. Tak więc, gdy Nyara postanowiła zniknąć w otaczającej Dolinę Tayledras dziczy, Potrzeba najwyraźniej przekonała zwinną jak kot kobietę, by zabrała ją z sobą.

     Elspeth musiała samodzielnie zmierzać do wytkniętego celu: znalezienia dla Valdemarczyków utalentowanego magicznie nauczyciela i nauczenia się magii przez nią samą. Do kilkuset nie planowanych przygód, jakie ją spotkały, należał zaszczyt przyjęcia w szeregi klanu Tayledras.

     “Jak mogło mi się coś takiego przytrafić?” - pytała sama siebie.

     Z własnej woli i z szeroko otwartymi oczami - odparł jej Towarzysz, Gwena. Sarkastycznej zgryźliwości tonu myślmowy nie stępiło to, że słowa wypowiedziała szeptem. - Mogłaś udać się na poszukiwania stryja Kero, tak jak to było zaplanowane. On jest adeptem i nauczycielem. Mogłaś postępować ściśle według wskazówek Quentena, a wtedy zostałabyś jego uczennicą. Ostatecznie mogłabym pomóc ci, by cię przyjął do terminu. Ale nie, ty musiałaś chadzać własnymi drogami...

     Elspeth miała ochotę schować się przed Towarzyszem za szczelną zasłoną myśli, ale nie zrobiła tego, bo oznaczałoby to przyznanie Gwenie racji.

     Już mówiłam, że nie pozwolę prowadzić się na postronku, łagodnie jak owieczka - odcięła się tak samo zgryźliwie, czym całkowicie zbiła Gwenę z pantałyku. Towarzysz szarpnął łbem, aż grzywa rozsypała się mu na grzbiecie; siła odpowiedzi sprawiła, że aż przygasły mu roziskrzone niebieskie oczy.

     A także - ciągnęła Elspeth już nieco mniej napastliwie, zadowolona z siebie - że ani mi się śni rola Poszukującej Dziedziczki Tronu, po to by przypodobać się reszcie waszej stadniny. Zrobię dla Valdemaru, co będę mogła, ale to ja będę o tym decydować. Prócz tego, skąd to przekonanie, że wuj Kero byłby dla mnie dobrym nauczycielem? A może przybycie tutaj i nawiązanie znajomości z Shin'a'in i Sokolimi Braćmi okaże się lepszym rozwiązaniem od ułożonych przez was planów? Vanyel byt doskonale wyszkolonym adeptem, a w Kronikach zapisano, że to Sokoli Bracia go uczyli.

     Gwena prychnęła z pogardą i grzebnęła w ziemi srebrną podkową. - Nie wiem, czy postąpiłaś słusznie czy nie - odparła - ale to ty głowiłaś się, w jaki sposób wpakowałaś się w tę... tę... braterską ceremonię. Ja tylko udzieliłam odpowiedzi.

     Elspeth zesztywniała. Gwena znów ją podsłuchiwała.

     To było pytanie retoryczne - rzuciła ozięble. - Zadane w zaciszu ducha. Nie obwieszczałam go jak świat długi i szeroki. Będę ci wdzięczna, jeśli pozwolisz mi od czasu do czasu nacieszyć się odrobiną prywatności.

     Oczy Gweny zwęziły się. Pokręciła głową. - A niech mnie! - Tylko tyle powiedziała. Po czym dodała: - Ale jesteśmy dzisiaj drażliwi, co?

     Elspeth nie zaszczyciła tego komentarza odpowiedzią. Gwena była co najmniej dwa razy drażliwsza od niej, obie o tym wiedziały. Tak ona jak i Skif mogli zatrzymać się na ziemi Tayledras tylko pod warunkiem, że zostaną Skrzydlatymi Braćmi klanu k'Sheyna. Jednak to wymagało złożenia przysięgi, której słów dotąd nikt im nie ujawnił, dowiedzieli się jedynie, że rotę przyrzeczenia poznają po wkroczeniu do kręgu, gdzie mają ją wygłosić.

     Elspeth, od dzieciństwa uczona dyplomacji i protokołów państwowych, czuła się nieswojo z powodu tej tajemniczej przysięgi. Skif nie przeżywał tego aż tak bardzo: nie był przecież następcą tronu. Jednak w jej przypadku, Valdemar może ucierpieć, jeśli nieroztropnie zwiąże się przyrzeczeniem. Na jej barkach spoczywał autorytet Korony. To, że w niedalekiej przeszłości zapomniana obietnica okazała się tak brzemienna w skutki dla Valdemaru, świadczyło o konieczności zachowania ostrożności przy składaniu przysięgi tutaj.

     - Zdenerwowana? - rozległ się stłumiony głos Skifa, co raptownie wyrwało ją z zadumy.

     Wykrzywiła twarz w grymasie. - Oczywiście, że jestem zdenerwowana. Czy mogłoby być inaczej? Jestem setki staj od rodzinnego domu, sam na sam w jaskini ze złodziejaszkiem...

     - Byłym złodziejaszkiem - mówiąc to, Skif uśmiechnął się szeroko.

     - Błagam o wybaczenie. Byłym złodziejaszkiem i łaknącymi krwi barbarzyńcami z Równin Dhorishy...

     Tre'valen chrząknął cichutko. - Przepraszam - wpadł im w słowo, odzywając się w języku Tayledras. - Lecz choć jestem chciwym krwi szamanem, to, jak sądzę, nie jestem barbarzyńcą. My, Shin'a'in, jesteśmy w posiadaniu kronik sięgających czasów sprzed Wojen Magów. Czy to samo dotyczy ciebie, przybyszu?

     Przez chwilę Elspeth bała się, że go obraziła, lecz potem zobaczyła błysk w jego oczach i ledwie dostrzegalne drżenie kącików ust. Tre'valen nie raz udowodnił, że posiada zdrowe poczucie humoru, gdy oczekiwali odpowiedzi Starszyzny k'Sheyna na ich prośbę pozostania w ich krainie. Nieraz słyszała, jak mówił o sobie jako o chciwym krwi barbarzyńcy; szaman najwyraźniej świetnie się bawił, przekomarzając się z nią i prowokując...

     - Przyjmuję zarzut, Najstarszy ze Starców - odparła ceremonialnie, zginając się w głębokim ukłonie, czym zasłużyła sobie na szeroki uśmiech, który rozszerzał się w miarę, jak pogłębiała swój ukłon. - Oczywiście to, że z owymi historycznymi kronikami nie robicie nic a nic, nie ma żadnego odniesienia do tego, czy jesteście, czy nie, barbarzyńcami.

     - Rozumie się - odparł bez owijania w bawełnę, najwyraźniej zadowolony z jej riposty. - Nadmierne rozwodzenie się nad przeszłością jest oznaką dekadencji. To także nam nie grozi.

     - Punkt - przyznała się do porażki i odwróciła się do Skifa. - A więc siedzę w jaskini, czekając na jakiegoś dostojnika, który zażąda ode mnie bliżej nieokreślonej przysięgi, która może lub nie zobowiązać mnie do czegoś, z czym raczej wolałabym nie mieć nic wspólnego. Dlaczego miałabym się denerwować?

     Skif zarechotał. Elspeth z trudem powstrzymała się, by nie warknąć. - Zastanów się - powiedział do niej czule, tak jakby znów była trzynastoletnią dziewczynką. - Czytałaś Kromki. Zarówno Vanyel, jak i jego ciotka złożyli Przysięgę Skrzydlatych Braci. Musieli, bo inaczej nie dostaliby się ani nie wydostaliby się z Doliny tak łatwo. Jeśli oni nie byli zaniepokojeni przysięgą, to czy my powinniśmy się trapić?

     - Chcesz alfabetycznie czy z podziałem na kategorie? - Powstrzymała się przed przypominaniem mu, że jest dziedziczką tronu. Sporo wysiłku i czasu kosztowało ją, zanim o tym zapomniał. Powiedziała więc co innego: - Ponieważ to było bardzo dawno temu, inny był klan. Nie wiemy: może zaszły jakieś zmiany, albo roty przysięgi różnią się w zależności od klanu.

     - Nie różnią się - pogodnie wtrącił Tre'valen - i nie zmieniły się od początku historii zamieszczonej w naszych kronikach. Wielu szamanów Shin'a'in przysięgało Skrzydlatemu Rodzeństwu i wierzcie mi,że słowa przysięgi, złożenia których żąda od nas Bogini, są dla nas o wiele bardziej wiążące od słowa złożonego Koronie czy krainie. Ona może nas ukarać zgodnie z własną wolą. Myślę, że możecie wyzbyć się obaw.

     Była to jakaś pociecha. Elspeth na własne oczy widziała, jak Bogini Shin'a'in, która zgodnie ze słowami Mrocznego Wiatru była także Boginią jego ludu, może objawić się pod bardzo uchwytną postacią. Dane jej także było zasmakować, jak poważnie Shin'a'in traktowali przysięgę ochrony swej ziemi przed natrętami. Skoro Tre'valen, który wiedział wszystko o przysięgach, zachowywał niczym nie zmącony spokój, chyba można się było wyzbyć obaw.

     A przynajmniej większości z nich.

     Po raz pierwszy ona i Skif mieli zostać wpuszczeni do środka Doliny k'Sheyna. Mag Braci Sokołów (a może był to zwiadowca?), Mroczny Wiatr, tylko wzruszył ramionami, ze słowami, że “to już nie to, co było dawniej”. Tre'valen, nawet jeśli wiedział, jak wyglądała Dolina w rozkwicie, także milczał. W Kronikach wzmianki o Vanyelu były zdawkowe: wspominano o cudach, lecz nic o tym, na czym one miałyby polegać.

     Bo pewnie nic o tym nie było wiadomo - sarkazm niemal zniknął z myślgłosu Gweny - Vanyel i Sayv... Savil zbyt wiele mieli na głowie, by zaprzątać myśli opisami odwiedzanych przez siebie miejsc. Poza tym, jaki w tym cel, opisywać miejsca, do których i tak przybysz nie zostałby wpuszczony? Opis stałby się pokusą, by mimo wszystko spróbować. A skutek byłby żałosny. Tayledrasom zwykle niespieszna z przeprosinami, najpierw wolą dziurawić na wylot.

     Czy ty znowu węszysz w moich myślach? - odparła Elspeth, nieco mniej zajadle niż dotąd.

     Nie, dociera do mnie ich echo - uczciwie odpowiedziała Gwena. - Nic na to nie poradzę, słyszę je ślizgające się wzdłuż łączącej nas więzi. Musiałabyś je w sobie stłumić, lecz ty o tym zapominasz w zdenerwowaniu, wobec tego ja też jestem bezsilna.

     Dobrze, już dobrze. Przyjmuję naganę i przepraszam. - Elspeth uważnie schroniła swój umysł za delikatnym woalem i ponownie pogrążyła się w myślach.

     Był z nimi ktoś jeszcze, kto miał dostąpić zaszczytu przyjęcia do Skrzydlatego Bractwa, jednak szamanka Kethra złożyła przysięgę już bardzo dawno temu; znacznie starsza od Tre'valena, choć nie aż tak jak Kra'heera, Kethra należała do Skrzydlatego Rodzeństwa od co najmniej dwunastu lat. Była także uzdrowicielem, stąd opiekowała się ojcem Mrocznego Wiatru, adeptem Gwiezdne Ostrze. Syn niechętnie zwierzał się, co Mornelithe Zmora Sokołów wyrządził ojcu, a Elspeth nie zamierzała natarczywie go o to wypytywać. Jednakże musiała dowiedzieć się przynajmniej jednego: w jaki sposób jeden adept może całkowicie podporządkować sobie drugiego. Jedno z przykazań mistrza fechtunku Albericha brzmiało: “Każdego można złamać”. Jeśli istniała możliwość, że i ona stanie się celem brutalnego ataku z zamiarem złamania jej, wolałaby wiedzieć, czego należy się spodziewać...

     Elspeth poczuła się nieco zaskoczona obecnością Tre'valena, który krótko wyjaśnił, że to jego mistrz poprosił o zatrzymanie się pośród k'Sheyna, bo “to ma ważne znaczenie”. Nie mogło się to jednak wiązać z krzywdą, jaką klanowi wyrządził Zmora Sokołów, gdyż tym zajęli się Mroczny Wiatr i Kethra.

     A może miało to związek z losem Jutrzenki?

     Samo jej wspomnienie wystarczyło, by w mózgu Elspeth odżyło wspomnienie tego, czego była świadkiem.

     Shin'a'in stanęli w nierównym kręgu poniżej żerdzi, na której przycupnęła Jutrzenka. Rdzawy sokół zajął pozycję nad legowiskiem gryfonów, odwracając głowę pod wiatr i lekko rozpościerając skrzydła. Ktoś spośród Shin'a'in, jakaś kobieta, wyciągnęła rękę do ptaka.

     Jutrzenka zmierzyła ją przez ułamek sekundy bystrym spojrzeniem, a potem zeszła z żerdzi na ofiarowaną jej dłoń. Kobieta odwróciła się twarzą do pozostałych.

     Podobnie jak wszyscy Shin'a'in, którzy przybyli im na odsiecz, i ona odziana była od stóp do głów w czarne szaty. Jej długie, czarne włosy opadały na czarny pancerz. Na nogach nosiła czarne buty. Niepokój budziły jej oczy, było w nich coś dziwnego.

     Elspeth poczuła bijącą, stłumioną w niej siłę, tętniącą moc, jakiej jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej poczuć.

     Kobieta uniosła Jutrzenkę wysoko nad głowę i zamarła z wyciągniętymi rękami w pozycji, która po krótkiej chwili stawała się torturą, bez względu na wytrzymałość osoby. Sokoły Tayledrasów rozmiarami i ciężarem niewiele ustępowały orłom, a Jutrzenka bez wątpienia nie należała do pośledniejszych przedstawicieli swego gatunku. Gdy kobieta nieugięcie trzymała rdzawego sokoła wysoko nad głową, pozostali zaczęli nucić. Z początku cichy dźwięk stopniowo przybierał na sile, wypełniając brzmieniem pustkę wśród ruin. Wtedy Jutrzenka poczęła lśnić.

     Początkowo Elspeth pomyślała, że to złudzenie, sztuczka zachodzącego słońca, lecz aureola naokoło ptaka miast gasnąć, przybierała na sile. Jutrzenka rozpostarła skrzydła, urastając i jaśniejąc coraz bardziej, tak że wkrótce porażona Elspeth nie mogła nawet patrzeć w jej kierunku i musiała odwrócić wzrok. Na ziemi kładły się cienie od światła, które biło od ptaka.

     Kra’heera spojrzała na nią i wyjaśniła: - Jutrzenka została wybrana przez wojownika.

     Nie wiedziała wtedy, co to oznacza. Zrozumiała to dopiero teraz.

     Kiedy światło przygasło i ucichł dźwięk, i kiedy ponownie mogła spojrzeć na ptaka, stwierdziła, że rdzawego sokoła zastąpił jastrząb, symbol klanu Kra’heera, największy ptak, jakiego wżyciu widziała. Mogła przyglądać mu się bez przeszkód, choć światłość nie zgasła całkowicie. Zaskoczona tym, ze strachem zauważyła, że jego spojrzenie było jakby z innego świata: ptasie oczy upodobniły się do oczu trzymającej go kobiety; pozbawione białek, tęczówek i źrenic błyszczały iskierkami światła widocznymi z miejsca, gdzie stała Elspeth - tak jakby zastąpiły je gwiezdne pola.

     Wtedy przyszedł jej na myśl opis bogini Shin'a'in i uzmysłowiła sobie, na co patrzy. Nic dziwnego zatem, że wspomnienie to tak żywo zapadło jej w pamięć; niecodziennie śmiertelnik ma okazję ujrzeć żywą boginię i jej awatara.

     W zamyśleniu spojrzała na Tre'valena. Choć szaman starał się po tym, co zaszło, zachować obojętność, zaczęła się zastanawiać, czy nie był on tak samo zaskoczony jak wszyscy pozostali objawieniem się bogini. Nawet z jej skąpej wiedzy wynikało, że na Równinach rzadko dochodziło do zmian, a i to bardzo powolnych. Elspeth nie przypominała sobie, żeby Kerowyn, racząc ich opowieściami o swych kuzynach Shin'a'in, wspomniała cokolwiek o tworzonych przez boginię awatarach...

     A więc, być może, i dla nich było to coś nowego. Może dlatego został z nimi Tre'valen, by obserwować Jutrzenkę i domyślić się przyczyn, którymi podyktowane było działanie bogini. Jeśli tak było, z pewnością porozumiał się wcześniej ze Skrzydlatym Bractwem, a przynajmniej ze stojącymi na jego czele. Pozornie nic z tego, o czym myślała, nie miało z nią żadnego związku, lecz dla Elspeth nic już nie było pewne na tym świecie. Jakimi pobudkami kierowali się Shin'a'in, że ujawnili przed nimi to wszystko? Kto mógł przewidzieć, iż przyjdzie jej działać wspólnie z Tayledrasami, a jej lista zaciekłych wrogów uzupełniona zostanie o zastęp ich nieprzyjaciół?

     “Później powinnam zapytać go o to, czy słuszne są moje domysły. Może będziemy w stanie pomóc sobie nawzajem” - postanowiła w myśli.

     Gwena podeszła do wyjścia z jaskini i wyjrzała na zewnątrz.

     “Jest zniecierpliwiona” - pomyślała Elspeth. Myśl-słowa były tego potwierdzeniem: - Szkoda, że nie wiem, co jest powodem takiej mitręgi - odezwała się Gwena. - Chyba już dość długo trzymają nas w niepewności. Jak tak dalej pójdzie, nie uporają się z ceremonią przed zapadnięciem ciemności.

     Elspeth zastanawiała się, skąd bierze się jej niecierpliwość. Towarzysze nie należały do istot, które zaprzysięgano. Najwyraźniej postępując zgodnie z przyjętym prawem zwyczajowym Tayledras uważali je za stworzenia, od których nie wymagano wiążących przyrzeczeń.

     “Hmm. Warto się nad tym głębiej zastanowić. Czy uważają Gwenę za innego rodzaju awatara? - pomysł wydawał się zabawny. - Ba, jeśliby raz nasłuchali się jej ględzenia i dowiedzieli się, jak jest apodyktyczna, szybko wyzbyliby się wszelkich złudzeń! Wątpię, by Gwena kryła w sobie tego rodzaju sekrety”.

     Nie znaczyło to jednak, że nie było w niej nic tajemniczego. Na przykład ów “plan” przyszłości Elspeth ułożony przez Towarzyszy. A to nie wszystko...

     Wkrótce po zniknięciu Nyary razem z Potrzebą Elspeth spostrzegła, że i Gwena gdzieś się zawieruszyła. Zaniepokojona, przecież Towarzysz został ranny w starciu z magicznymi bestiami nasłanymi przez Mornelithe'a, chciała odnaleźć ją myślą. Gdy się jej to nie udało, rozpoczęła gorączkowe poszukiwania.

     Gwena miała się wyśmienicie, głęboko zatopiona w myślach, pogrążona w transie, oddzielona od wścibskich myśli Elspeth zasłoną nie do przebycia. A po ocknięciu się była bardzo nieszczęśliwa, ujrzawszy przed sobą Wybranego, niecierpliwie tupiącego nogą i oczekującego wyjaśnień.

     Pod naciskiem Elspeth i Skifa niechętnie wyznała, że przez cały czas ich wędrówki porozumiewała się z pewnym Towarzyszem w Valdemarze. Elspeth była przekonana, że chodziło o Towarzysza jej matki, królowej Selenay, i była wielce zdziwiona, gdy okazało się, że chodziło o Rolana, wierzchowca Osobistego Herolda Królowej, Talii - rzecz irytująca, jako że Talia nie miała wiele do czynienia z tą sprawą.

     Elspeth nie przypuszczała, że Towarzysze mogą przesyłać wieści na taką odległość, i o ile nie była w błędzie, nikt o tym drobiazgu nie wiedział. Mogli to robić wyłącznie Gwena i Rolan, czy inni także? Tak czy siak, była to jeszcze jedna rzecz, którą Towarzysze zataiły. Ile zatem jeszcze kryły w sobie nie wyjaśnionych tajemnic?

     Gwena skwitowała ze smutkiem, że nie powinno jej dziwić, że “podjęte zostaną pewne kroki”, zmuszające Elspeth do przyznania racji. Była przecież następczynią tronu, której pozwolono udać się w nieznane z zaledwie jednym heroldem u boku. Mimo że cała Królewska Rada i Krąg Heroldów wyrazili na to zgodę, przedsięwzięcie należało raczej do lekkomyślnych. Gdyby królowa Selenay została odcięta od wszelkich wiadomości o swej szalonej córce, najpewniej wpadłaby w czarną rozpacz przed upływem tygodnia. Zwłaszcza po tym, jak Elspeth zmieniła ustaloną trasę wyprawy i “przepadła” na Równinach Dhorishy.

     Mimo wszystko nie podobało się jej, że zwięzłe raporty o jej wyczynach trafiały do domu, jakby wciąż była dzieckiem wypuszczonym spod opieki matki.

     Z drugiej strony dowiedziała się od Gweny, kiedy zmusiła ją do wyjawienia dokładnie treści myśl korespondencji z Rolanem, że jej “raporty” były poddawane cenzurze, “surowej cenzurze” - takie były ponure słowa Towarzysza. Na szczęście. Gdyby Selenay zaczęła podejrzewać, w jakie niebezpieczeństwo wpakowali się Elspeth ze Skifem...

     “Znalazłaby sposób, by mnie ściągnąć z powrotem i zamknęłaby w miłej, bezpiecznej szkółce hafciarskiej do końca życia” - pomyślała.

     Jak mogła wyjaśnić swej matce, że od chwili wyruszenia w podróż, nawet jeszcze wcześniej, zanim ona się zaczęła, była przekonana, iż nałożenie korony na głowę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin